wspomnienia Jana Forowicza

BACK

 

 

 

    W wielkonakładowej prasie codziennej

    

     (1 grudnia 1982 – 30 listopada 1996)

 

 

Śródtytuły w tekście: 

Komu wolno zostać w prasie, Turystyka bezrobotnych,   „Rzeczpospolita” dobry port,     Dziennik biało czerwony,    Nareszcie dostaję  robotę,    Eugeniusz – sprawy niemożliwe do załatwienia załatwiam od ręki,    Kadrowe panopticum,    Te nieznośne owady,    Etyka koleżeństwa AD 1983,    Sąsiedzi z amfilady,   Informacja  a reportaż,    Kapryśna szefowa,    Akcje redakcyjne,    Okrągły stół,    Parlamentaryzm,    Dorabianie do pensji,    Przemeblowywanie redakcji „Rz”,    Nie tylko ta redakcja,    Lokalizacja wędrująca,    „Kolumna Rządowa”,   Nieporadność ministra,    Pożegnanie z „Rzepą”,    Pierwsza własna garsoniera

 

 

D

o „Rzeczpospolitej” trafiam w grudniu 1982 z bruku. – Przedtem spędziłem trzy kwartały na bruku, czyli bez stałego zatrudnienia.  Przyczyną tego wymuszonego bezrobocia był zakaz wykonywania zawodu zakomunikowany na początku stanu wojennego przez typową bolszewicką czerezwyczajkę we wronim wydaniu. – Tak nazywam komisję weryfikującą dziennikarzy powołaną w styczniu przez Wojskową Radę Ocalenia Narodowego. Cyniczna ariergarda Peerelu. Komisja jeszcze kąsała nasze środowisko chociaż wszyscy, nawet szefowie b.PZPR od dawna przyznawali, że ustrój socjalistyczny nic już nie wart. Za cóż więc mścili się na dziennikarzu, który też to widział? Uznali, że zagrażam. Jeśli tak, to czemu? Zostawmy to, tak bardzo nie miało sensu. Więc szkoda gadać.

 

Nie wiedziałeś co dalej będzie. Zarabiać trzeba. Oczywiście, podczas bezrobocia dużo pisałem, czyli jednak były jakieś dochody. Dzisiaj mówilibyśmy: JWF dostarczał teksty jako freelancer. To stwierdzenie nie oddaje złożoności ówczesnej sytuacji dziennikarza. Freelancerzy wiedzą bardzo dobrze, że jakiś etat jest w naszym zawodzie potrzebny.  Dysponując nim masz stałe dochody a przez obecność w zespole zyskujesz pewien wpływ na redagowanie.  Owszem, panem twego czasu w dzienniku jest wtedy redaktor naczelny, ale – praktycznie - zachowujesz pole dla inicjatywy własnej. Zostajesz sobą. Wtedy to było bardziej oczywiste niż dzisiaj. W 1982 o przyjęcie do zespołu pracowników zabiegałem bez powodzenia w kilkunastu redakcjach.

 

Komu wolno zostać

 

Szukam pracy na warunkach umowy bezterminowej. Kontakty o tyle łatwiejsze, że Wrona odblokowała linie telefoniczne. Kto ma telefon oszczędza zelówki. I tak od redakcji do redakcji. Na początku umawianie rozmów szło gładko: termin spotkania? – ależ proszę bardzo, już, czekamy na pana. Rozmowy z redaktorami naczelnymi, tak się dziwnie składało, za każdym razem miały przebieg podobny, jakby skopiowany przez kalkę. W tej sprawie chyba przeszli specjalne szkolenie dla zaufanych KC PZPR. W odpowiedzi na moje pytanie zawsze słyszałem te same współczujące stwierdzenia wygłaszane jakby z dna serca. Można wypunktować schemat:

a)      - znamy pana, jest pan cenionym dziennikarzem, rozumiemy w jakiej pan jest sytuacji,

b)     - chętnie pana przyjmiemy do naszego zespołu,

c)      - obecnie nie mamy wolnego etatu, wie pan: oszczędności. Ale prosimy o kontakt w tej sprawie, najlepiej za miesiąc.

d)     – jak pan wróci do domu proszę oczywiście pisać dla nas, chętnie przyjmiemy pana teksty.

 

Spyta ktoś czy warto było tak walczyć o miejsce w zespole redakcyjnym? Już mówiłem. - Nie tylko warto, ale trzeba. W Polsce pod partyjno-wojskową dyktatura trudno się żyje; drożyzna, w sklepach nadal kłopoty zaopatrzeniowe. Pieniądz coraz szybciej traci wartość nabywczą. W warunkach inflacji mało który dziennikarz z samych wierszówek utrzymałby rodzinę. Redakcje czasem w ogóle zapominają, że trzeba  płacić za pracę.

 

Gdy usadowisz się w dobrej redakcji, sprawniej funkcjonujesz. Dziennikarstwo gazetowe to zawód wykonywany w ruchu. Musisz pracować z ubezpieczeniem, mieć za sobą jakiś team. Często trzeba reagować nagle, zwłaszcza w przypadku tematów interwencyjnych. Jak zacząć pisanie, jeśli nie masz nikogo  kto pokryłby koszty wyjazdu dokumentacyjnego? Banalne pytanie: jeśli brakuje  stałych dochodów, to za co kupisz bilet kolejowy czy nocleg w hotel? Skąd wziąć na cokolwiek gdy ceny pikują w górę. Na dodatek, przed freelancerem mnożą się kłopoty formalne. Dziennikarz to nie tajniak, zapowiada przybycie. Tam gdzie jedziesz, mają zwyczaj pytać skąd jesteś. Zawsze. Dawniej bez druczku delegacyjnego żadna straż przemysłowa nie wpuściła do fabryki. Dzisiaj jeszcze gorzej, sama legitymacja prasowa przeważnie nie wystarczy. Wprawdzie wejdziesz do pomieszczenia recepcyjnego i tam zaraz spotkasz hostessy wytresowane w szczerzeniu do ciebie zębów. Owszem, taka stara się być miła, ale jeśli pojawiasz się bez zaproszenia, do szefa nie dopuści. No i zgodnie z aktualną modą żądają, żeby pytania przesłać wcześniej, na piśmie. Każda rozmowa zaczyna się od „a dla jakiej gazety pan pisze?”.  Dziennikarz etatowy, inaczej niż freelancer, powoła się na swoją firmę, wyjaśni, że dostał zadanie napisać. To dobrze brzmi. A potem,  w redakcji jak już napisze, łatwiej dostaje się na łamy, a więc – może liczyć na obfitsze honoraria. Oto zalety bycia etatwcem.

 

Turystyka bezrobotnych

 

No więc w poszukiwaniu roboty wędruję od redakcji do redakcji. Zaglądam do szefów dzienników i tygodników. Wszędzie słyszę przytoczony powyżej komplet formułek od „a” do „d”. Z jednym wyjątkiem. - Jako jedyny inaczej potraktował naczelny redaktor „Motoru”.  Zrezygnował z punktu „c”.  I owszem, zaproponował pracę od zaraz, ale na warunkach poniżej minimum, nawet jak na tamte czasy. Jego rozchwytywane dawniej pismo, ten „Motor” do którego w latach pięćdziesiątych pisałem swoje pierwsze korespondencje z Rzeszowa, ważne w mojej pamięci, teraz chyliło się ku upadkowi[1]/. Naczelny proponował pracę za psie pieniądze, jak na części etatu. Miał wakat w dziale bezpieczeństwa ruchu drogowego. Wtedy, w 1982 roku, ta specjalność nie rokowała autorowi dużych szans wykazania się ambitną publicystyką. Niebyt mnie też interesowała, a innych kandydatów  – jak widać - też chyba nie. W tamtych latach każdy marzył o własnym aucie a więc temat bezpiecznej jazdy nie był priorytetem, nie stawiano go na czele czytelniczych zainteresowań. Dzisiaj, niewiele z tą tematyką lepiej.

 

Jesteś u gościa, który szefuje redakcji. Po paru minutach od wylewnego powitania wyczuwasz że cię nie zatrudni. Dobrze mu było mówić: etatu nie mam, ale pisz dla nas teksty. Paradne. W tamtej rzeczywistości…

 

Polska nie jest krajem, w którym jak w Ameryce, dziennikarz za jeden artykuł zarobi czasem tyle, że mógłby potem wyżyć przez dłuższy czas z założonymi rękoma. U nas nie zdarza się też, że w dowód szczególnego uznania  wpada autorowi gustowna sumka na przykład z nagrody Pullitzera i masz na resztę lat, aż do starości. Nagrody nad Wisłą są mizerne w wymiarze finansowym. Na domiar złego, od dawna rozdają je salonowcy swoim wybrańcom, a gdzieś tak od 1989 robią to pospołu z tajną agentura. Jeśli szanujesz swój zawód, z żadną z tych „elyt” nie będziesz przecież flirtować. Taka postawa kosztuje, nie kolekcjonujesz nagród, ale wiesz, że  jesteś wolny! Światu oddajesz co umiesz i nikt cię nie limituje.

 

Gorzkie te doświadczenia 1982 roku. Brak stałych dochodów. Małżeństwo tego nie przetrzymało. Bezrobotny nadal miota się, szarpie próbując iść z czymś ciężkim jak pokutny tobół, patrzy jak by tu wydostać z matni. Podlegałem tym samym prawom rynku autorskiego co inni dziennikarze nieetatowi. Komu zaniosłem, ten brał moje teksty jak gorące bułeczki, ale nie płacili hojnie. Upraszczając: nieetatowy, aby robić to co umie, za mizerne pieniądze musiał harować więcej niż ktokolwiek na etacie. To takie słowa komentarza, które spisuję po latach.

 

- Wtedy nie było czasu na rozmyślanie. Jakoś jednak trzeba zarabiać. Uznałem, że rozwiązaniem może być pisanie za kogoś kto pracuje w znanym tytule. Próbowałem tego produkując teksty zamiast pewnej słabiutkiej dziennikareczki, zobowiązanej wobec mnie, jak mi się wydawało. Błąd zawierzenia. Cwaniusia babka wozi moje teksty do redakcji. Uśmiecha się, dziękuje udaje zakochaną. Potem działa już na własną rękę uwierzywszy, że ona jest autorką. W reakcji zadziwiała szefów przynosząc z domu takie teksty. Rosła w ich oczach. Dobry język, dobre rozpoznanie tematu naukowo-technicznego. W każdej redakcji dziennika musiałoby się podobać kilka podjętych tematów z pogranicza. Na przykład ciekawostkowe ujęcie wpływu Golfstromu, albo przybliżenie idei projektanta form przemysłowych Luigi Colaniego. Spodobało się dziennikareczce takie korzystanie z czyjejś pracy. Przychodzi po kolejne teksty. Opowiadała jak ją pochwalono za poprzedni.  A ja? - Nazwij mnie naiwniakiem, ale przyznaję: cieszyłem się. W tekstach opisywałem jakieś sprawy. – Szło jednak ku gorszemu. Na koniec,  odpłaciła za tę pomoc nieładnie.

 

Przykre doświadczenie, ale było, minęło. Nie ja pierwszy coś tam w stosunkach koleżeńskich przeszacowałem. Ważne, że czas autora nie został całkiem stracony i posyłając teksty do druku w ten czy inny sposób, parę spraw ciekawych z publicystycznego punktu widzenia udało się jednak do czytelnika doprowadzić. Pióro nie rdzewiało.

 

Jedynym facetem spotkanym w tamtym okresie wykluczenia, skłonnym pomóc, okazał się Józef Śnieciński[2]/, podobnie jak ja, także w WCT NOT na początku 1982 roku nie zweryfikowany. Józio szybciej dostał robotę. Został szefem w miesięcznika „Zarządzanie” w jednym z instytutów.  W wydawnictwie notowskim mieliśmy sporo wspólnego.  Jednakowo złościł nas nieudolny dyrektor, ksywa „dyrcio”. W czasach „Solidarności”, nie jej działacze ale my dwaj ostrzej krytykowaliśmy swojego zwierzchnika. Może szkoda było na to czasu. Ktoś powie: przyjęliśmy taktykę straceńczą. Bo –jak opisałem we wcześniejszej części wspomnień -zgodnie z ówczesnymi schematami ubeckiej polityki kadrowej dyrcio najpierw na swoich krytyków doniósł[3]/  a wkrótce potem chciał nas przy pomocy Wrony całkowicie wyeliminować.

 

Dobrze swoją robotę redaktorską wykonywaliśmy, więc nie dziw, że Józio szybko znalazł azyl. „Zarządzanie” było firmowane przez Instytut Organizacji i Zarządzania. Fajny kolega pamiętał o mnie. Podtrzymywał na duchu, „jesteś kimś” podkreślał. Gdzieś tak w kwietniu czy maju 1982 spotkaliśmy się na konferencji prasowej. Powiada do mnie: przyjdź, podpiszemy umowę o zatrudnieniu na dwa miesiące, przecież musisz z czegoś żyć. Natychmiast skorzystałem z oferty. Okazało się, że mam u niego pełne ręce roboty i to bardzo interesującej. Odpowiadałem za publicystykę i krótkie informacje oparte o ustalenia różnych organów kontroli państwowej, zwłaszcza NIK i Inspekcji Skarbowej. Ale Józio mógł mi zaoferować etat tylko na dwa czy też dwa i pół miesiąca. Należy się wdzięczność;  było trochę grosza dla rodziny i – co ważne dla wymiaru przyszłej emerytury  - skrócenie okresu bezskładkowego. We wrześniu znowu byłem bez angażu. Po ustaniu umowy o pracę długo jeszcze pisałem dla „Zarządzania” jako stały współpracownik. Tak się zarabiało. Oprócz tego, w tym czasie opublikowałem duży tekst w „Polityce”, kilka w „Expressie Wieczornym” i w paru innych tytułach.

 

Nadal więc wędruję od redakcji do redakcji w poszukiwaniu stałego zatrudnienia. Kręcę się w kręgu redakcji tytułów kioskowych. Czas płynie, odwiedzam kolejny dziennik, kolejny tygodnik. Jednego nie zrobiłem; nie przekroczyłem już progu żadnej redakcji prasy technicznej. Po co tam iść gdy wiesz, że szans nie będzie. Zresztą, i sam sobie takich widoków nie życzysz. Masz awersję na „dyrcia”. Przecież jeszcze trwa stan wojenny. W przypadku niepokornych, takich jak ja, ruch kadr zamrożony. Ubecja, agentura WSI oraz wszechobecny „salon” potrzebują jeszcze trochę czasu; nie skończyli jeszcze akcji lokowania swoich na co bardziej lukratywnych posadach.  Szarogęszą się bo uznali, że Polska jest tyko ich. Stare, betonowe kadry trzymają się foteli. Również w wydawnictwie notowskim. Po co tam iść, powtarzam, skoro firma nadal podlega dyrektorowi, członkowi wroniej komisji weryfikacyjnej, a więc osobie, która mi na przełomie 1981/ 82 roku najbardziej szkodziła.

 

„Rzeczpospolita” dobry port

 

Z różnych względów ostatnią gazetą, którą wtedy ja, bezrobotny wędrowiec brałbym pod uwagę jako miejsce swojego zatrudnienia była „Rzeczpospolita”.  Powiem tylko, że miałem po temu powody czysto prywatne.  Były też wątpliwości  pojawiające się na tle roli tego dziennika w ocenianiu rzeczywistości po stanie wojennym.

 

Przez pierwsze miesiące wydawania „Rzepa” starała się ten stan legitymizować. Na mieście mówiło się, że trzon „Rzeczpospolitej” tworzą ulubieńcy PZPR oddelegowani z „Trybuny Ludu” oraz skrzyknięci z innych gazet zaufani ubecji. Kiedy więc, w grudniu 1982,  jednak poszedłem tam szukać zatrudnienia, czyniłem to w znanym niejednemu bezrobotnemu odruchu desperacji.  Przecież nie po to, żeby uczestniczyć w legitymizacji bolszewizmu.

 

- W dużej redakcji jest sporo różnych dość neutralnych specjalizacji, może uda się coś dla mnie znaleźć? Najchętniej zajmowałbym się nauką i techniką, ale na to małe szanse. Nie pozwalał na to skład skompletowanego już zespołu. Nie pasowałbym. Byłbym w nim jedynym dziennikarzem z wykształceniem politechnicznym.

 

Dziennik biało czerwony

 

Józefowi Bareckiemu powierzono wskrzeszenie „Rzeczpospolitej” – dziennika o określonych zasługach dla naszego państwa. Dlaczego jemu? To interesujące bo terminowo uruchomienie gazety wiąże się ze stanem wojennym. Redaktor naczelny z wojskiem, poza młodzieńczą kartą w Armii Krajowej, nie miał wiele wspólnego. Wrona promowała mundurowych, powoli  rugowała partię i jej działaczy z roli przewodniej siły.  A on zostaje naczelnym dziennika rządowego we wrześniu 1981 rok, czyli w czasie kiedy dojrzewał plan wprowadzenia stanu wojennego.

 

Osoba szefa zawsze ma decydujący wpływ na politykę kadrową, sposób tworzenia zespołu odbudowywanej „Rzeczpospolitej”.  Barecki przez wiele początkowych miesięcy uważał, że zespół jak nowy silnik podczas uruchamiania w samochodzie, chociaż już pracuje, jeszcze nie został jednak dotarty. Trafnie oceniał poziom personelu, zwłaszcza osób które znał z pracy w „Trybunie Ludu”. One przeniosły do „RZ” zbyt wiele  starych nawyków. Oprócz postawy zawodowej służbisty typu (z rosyjskiego) „ruki pa szwam”, kontynuowali tamtą szkołę językowo-stylistyczną zwłaszcza w komentarzu. Barecki nie chciał by „Rzeczpospolita” stała się kalką organu KC PZPR. Zaryzykuję ocenę, że zamiast czerwonej Trybuny tworzył „Rzepę” biało czerwoną. Dlatego przy zatrudnianiu kolejnych dziennikarzy kryterium zasług dla PZPR nie zawsze musiało grać pierwszą rolę. Odnosiło się wrażenie, że Bareckiego generalnie żadne wyniki przeglądów lojalności wobec partii wręcz nie interesowały. To w pewnym stopniu zaprzeczało niechętnej redaktorowi opinii na giełdzie dziennikarskiej.

 

- Przyjął taktykę drapieżnika grasującego w stawie z rozmaitymi rybami. Mógł czerpać z dziennikarskiego rynku dowolnie tak z Warszawy jak i innych miast kraju. W rezultacie cholernej wroniej weryfikacji staw roił się od wartościowych rybek. Stąd też „Rzepa” oprócz desantu z „TL” przyjęła jednak paru dziennikarzy proszących o pracę. Niezależnie, kierownictwo redakcji  zaczęło kaperować najlepsze nazwiska dobrze już znane, na przykład z ekranu Telewizji Polskiej. Na koniec: jak zawsze, także w naszej redakcji znalazło się też ze dwudziestu znajomych królika, niekiedy kompletne beztalencia dziennikarskiej.

 

Jeśli się oceni sytuację „Rzepy” tego okresu, to nie sposób dorzucić, że najwidoczniej red.Barecki dzierżył w aparacie partyjnym pozycję tak wysoką, że stać go było na decyzje kadrowe niezależne od fochów personelu b.Wydziału Prasy KC PZPR. Tak rozumiem przypadki tolerowania przez Wydział kaprysów Bareckiego w kwestii zatrudnienia w „Rzeczpospolitej”. Na przykład przyjęcie do pracy którejś z  plączących się  po bruku ofiar  weryfikacji środowiska dziennikarskiego, fatalnie traktowanych wówczas przez autorów stanu wojennego. Ktoś taki mógł się Bareckiemu  przydać bo, jak sądzę, robił „Rzeczpospolitą” z myślą o wszystkich Polakach, również tych pokrzywdzonych przez Wronę. Co bardzo charakterystyczne, wiceszefem u Bareckiego został Jacek Nachyła[4]/, b.naczelny „Sztandaru Młodych”.  

 

Nareszcie dostaję  robotę

 

Jest połowa grudnia 1982. Poszukiwanie pracy w redakcjach trwa już zbyt długo, synów mam trzech, trzeba pokrywać bieżące wydatki. A więc zdecydowałem się spróbować w Rzeczpospolitej. Umówienie na rozmowę z redaktorem naczelnym nie  było trudne, sekretarka nie odgradzała go od interesantów, po prostu wpisała moje nazwisko do notatnika i zaproponowała termin. Pracownica bardzo inteligentna. Brzmienie nazwiska ułatwiło jej szybkie zorientowanie się w moich kłopotach rodzinnych.

 

Wchodzę do gabinetu Józefa Bareckiego, naczelnego „Rzeczpospolitej”. Przedstawiam swoją drogę w prasie technicznej i aktualną sytuację zawodową. Chyba go tym zainteresowałem. - Z „Rzeczpospolitą”  nadal jestem w stadium organizowania – odpowiada Barecki. Na wstępie robi mi więc krótki wykład o roli dziennika.

 

Redaktor naczelny  pogadał ze mną bardzo grzecznie, ale potem zachował się inaczej niż poprzedni, których odwiedzałem na szlaku turystycznym bezrobotnego. Wkrótce prosi do gabinetu wspomnianego J.Nachyłę i poleca skonkretyzowanie umowy o pracę. Przywitawszy się, pan Jacek Nachyła powiada, że wie iż kierowałem „Tematem”, czytywał też moje publikacje, a możliwość zatrudnienia tak znanego dziennikarza w „Rzeczpospolitej” to  dla niego zaszczyt. Coś dla mnie nowego. Nie byłem przygotowany by przyjąć tak obfita dawkę kurtuazji. Do dzisiaj nie mam pewności, czy często zdarza się na świecie, żeby ktoś w dziennikarstwie tak  chwalił nowo przyjmowanego. Zwłaszcza w sytuacji, gdy wciąż wisiały na mnie zarzuty przylepione przez Wronę podczas „weryfikacji”.

 

Za chwilę koniec wizyty w gabinecie szefa. Wychodzimy a wicenaczelny zwraca się do mnie; proszę napisać i zostawić podanie potrzebne administracji kadr, zapraszam ponownie jutro.  Lubię jasne sytuacje; nawiązałem do faktu, że w dziale nauki i techniki już od roku pracuje inna osoba nosząca moje nazwisko. Rozumiem, powiedział red. Nachyła; zaproponuję naczelnemu zatrudnienie pana na stanowisku komentatora w dziale ekonomicznym.

 

No tak. Obaj panowie obsypali mnie miłymi słowami. Jeszcze trochę a poczułbym się jak biskup podczas procesji, przed którym dziewczątka sypią płatkami kwiecia. Jakoś jednak w taki stan nie popadłem.  Nareszcie dostałem poważną robotę. To było tak bardzo niespodziewane, że nie byłem się w stanie cieszyć. Pojawiła się obawa; czy to wszystko może się jeszcze odwrócić? Narastają wątpliwości. A co będzie, jeśli obudzi się jakiś agent Wrony, postawi weto i jutro odmówią zatrudnienia?

 

Eugeniusz – sprawy niemożliwe do załatwienia załatwiam od ręki

 

Po opuszczeniu budynku na ul.Mysiej zareagowałem nietypowo. Nie pognałem do domu ani na kielicha do najbliższego baru przy Brackiej. Działałem w afekcie. Przypomniał się etap sprzed dziesięciu miesięcy,  poniżania dziennikarzy w wydawnictwie na ul.Czackiego przez marnego dyrcia i wszystkie te fałszywe zachowania szefostwa tworzonego przez poprawnych politycznie. Więc tym bardziej nie chciałem, żeby gdzieś przepadło to, co udało się przed chwilą ugrać w „Rzeczpospolitej”. Różne myśli w głowie. Także taka, że trzeba się ubezpieczyć na wypadek zakusów ze strony jakichś bliżej jeszcze nie znanych prywatnych wrogów, ewentualnie sabotażystów. Taki mógłby się zaktywizować po decyzji w mojej sprawie. Wyszedłem z gmachu na ul.Mysiej  i na chwilę przystanąłem na Nowym Świecie.

 

Kandydat do „Rzepy” podejmuje decyzję: natychmiast idę pogadać z dawnym kolegą redakcyjnym Eugeniuszem Pindlem. Blisko mam, od jakiegoś czasu pracuje po drugie stronie Nowego Światu w gmachu KC PZPR[5]/. Gienek to góral z Żywiecczyzny, człowiek z dobrym charakterem, w życiu chyba nigdy nikomu nie szkodził chyba że sobie nadmiarem optymizmu. A co najważniejsze, z racji naszej wieloletniej znajomości wiedziałem, że sam miewając pomysły nieco postrzelone tolerował je u innych, nawykł wyrozumiale traktować różne moje dziwactwa, wpadki także.

 

Zatelefonowałem z wejścia do gmachu. Gienek zszedł na dół by porozmawiać ze mną w hollu biura przyjęć interesantów.  Znał moje kłopoty weryfikacyjne. Powiedziałem z czym przychodzę. Zatroskał się słysząc o obawach związanych z kartoteką zaszarganą przez Wronę. Stwierdził, że sprawdzi. Co sprawdzi? Tego Gienio nie wyjaśnia, ale mnie pozostaje wierzyć, że po swojemu zbada czy może dać parasol. Dżinn zamknięty w butelce,  przestał prześladować. Angaż w „Rzepie” stał się faktem. Potem dżinn się jeszcze pojawiał, ale już słabł.

 

Kadrowe panopticum

 

W zespole nowej „Rzeczpospolitej” dominowały „elementy pewne politycznie”. Na wierzchu wspomniana śmietanka przełeżyczkowana z „Trybuny Ludu” .  Tuż pod nią - jacyś dziennikarze, od których na sto metrów zalatywało konszachtami ubeckimi, czy nawet KGB-owskimi (rosyjska KGB przez polskie tajne służby była wtedy w Polsce ubóstwiana, traktowana jak niedościgniony wzór agentury, oczywiście - bratniego państwa socjalistycznego, budującego pokój na świecie). Niektórzy dziennikarze w pierwszym okresie organizowania dziennika nie kryli tego rodzaju koneksji. Uważali nawet, że trzeba akcentować. Taki to był „etap władzy socjalistycznej” po 1981 roku. - Sporo jeszcze osób pławiło się w ideologii marksistowsko-leninowskiej. Jednak już się kończyło, niebawem zaczną pachnąć kapitalizmem. Najzdolniejsi ludzie WSI wychowani na wojskowych grach dezinformacyjno-manipulacyjnych planowali ogłoszoną niedługo potem pierestrojkę. W najlepsze szykowali się na przejście do działania na większą skalę w biznesie. Część dziennikarzy jeszcze o tym nie wiedziała. Opisuję te procesy dwadzieścia lat późnej. W grudniu 1982 roku nie wszystko było do przewidzenia[6]/.

 

A zatem, jak chaos zapoczątkowany to może coś trwalszego się wyłoni. W „Rzepie” jeszcze ocierają się o groteskę. Wśród stukilkudziesięcioroga pracowników uwiło sobie gniazdko paru dziwnych ludzi. Po kryjomu, niezależnie od siebie, pracowały ciche mróweczki z różnych mrowisk i matek. Czasem rzeczy niepojęte;  czy pomyślałbyś, że zainstaluje się wśród nas szpieg japoński? W redakcji wykryto[7]/ dwie istoty działające na rzecz japońskiego wywiadu przemysłowego. Mowa o kierowniku działu i ryczałtowym współpracowniku tego działu. Albo inne curiosum - pojawił się i był bardzo lansowany absolwent moskiewskiej szkoły kadr szczególnego zaufania. Wydawało się prawdopodobne, że przywiózł przydział służbowy: „na początek będziecie towarzyszu polskim dziennikarzem”.  Inna rzecz, że był to osobnik ponadprzeciętnie zdolny. Kolejny przypadek; od początku organizowania redakcji pracował w niej też dżentelmen, który – jak opowiadano – był w czasie wojny widywany na Pomorzu Zachodnim w mundurze Wehrmachtu. Zdarzały się inne oryginalne jednostki. Na przykład geje, którym jednak nikt skłonności nie wytykał, a oni nie prowokowali, nie wrzeszczeli o nietolerancji. Były wierne sobie pary heteroseksualne, ale pozamałżeńskie.

 

- Pracował też miły młodzieniec, kandydat na krytyka teatralnego, beksa. Ten mnie pewnego dnia szczególnie zaintrygował. Nasze redaktorskie biurka stały w tym samym pokoju. Osłupiałem gdy uznał za stosowne rozpłakać się rzewnymi łzami na zakomunikowaną mu przez telefon wieść, iż siostrze w Krakowie zdechł  kot.

W niektórych działach redakcji np. polityki socjalnej, kultury czy też nauki, przynajmniej jeden etaty okupowały osoby, które właściwie nic dla „Rz” nie robiły. Albo znajomi królika, albo wtyki innych, bliżej nieokreślonych  zleceniodawców. Na koniec tego przeglądu wspomnijmy, że red. Barecki – jak mi się wydawało abstynent - przyjął, chyba nieświadomie, kilku notorycznych opoi.  Z nimi najmniejszy kłopot. Gdy chodzi o spożycie napojów wysokoprocentowych to średnia redakcyjna była jednak umiarkowana, w porównaniach statystycznych nie odbiegająca od wyników osiąganych w reszcie organów prasowych. To nie koniec procentów –  jednym z po okrągłostołowych następców po red.Bareckim został opój, i jakżeby inaczej, opoja miał za wice naczelnego. 

 

Całe towarzystwo dziennikarskie zachowywało jednak respekt wobec naczelnego i gotowe

było realizować wszelkie polecenia służbowe. A Barecki? - zbytnio w żadne  mikroukłady  wewnątrzredakcyjne się nie wdawał. Stara dobra zasada; Panując ponad wielobarwnym personelem wystarczy utrzymywać dobre kontakty z szefostwem „na górze”. Tak czy inaczej, porządek w redakcji panował. Szef pilnował też tego co się należy, mam na myśli to żeby nasz taryfikator płacowy sprawnie  nadążał za wzorem stale modyfikowanym  taryfikatora TVP.

 

Tytuł służył rządowi. Najpierw wroniemu, złożonemu z generałów. Potem premiera F.Rakowskiego,  J.Urbana i następnych. W pierwszych latach od wznowienia „RZ” redaktor naczelny nie dopuszczał od ostrzejszych konfliktów z cenzurą. Czasami nawet wolał jej nie fatygować. Gdy dziennikarz przyniósł z imprezy jakiś tekst o wymowie nietrafionej zdaniem szefostwa, lub tylko niejednoznacznej, padała dyrektywa „lecimy za PAP”. To oznaczało natychmiastowe wyrzucenie własnej relacji do kosza i przedruk z dalekopisu agencji.

 

Decyzje superszefa gorliwie realizował sekretariat redakcji. Wieczorem wchodzisz do pomieszczenia zwanego „długi stół”. Koledzy z sekretariatu redakcji i kierownicy działów zapracowani, na centralnym miejscu jak carski pryncypał siedzi tzw. redaktor prowadzący. Został wyróżniony; pełni dyżur ponieważ należy do najbardziej zaufanych kierownictwa redakcji. Czyta, konsultuje zastrzeżenia z kierownictwem redakcji, zatwierdza lun odrzuca. Jak prowadzącego nie ma, najważniejszy staje się jeden z sekretarzy. W tej roli najczęściej spotykałeś na osobnika – imię i nazwisko pominę - już nieźle zaprawionego procentami. Kwalifikując teksty lubił demonstrować władzę. Nazwałem jego wyczyny działaniem na „krzywy ryj a rebours”. Pijacka morda. Bywało, że absolutnie poprawną relację odrzucał bez uzasadnienia i nie pytając zwierzchników. Efekt – strata finansowa dziennikarza bo za niewydrukowany tekst nie dostanie honorarium.

 

W poprzednich akapitach zbyt wiele miejsca poświęciłem mankamentom. Oceniając prowadzenie redakcji przez Józefa Bareckiego, twierdzę, że dominowała rzetelna praca dziesiątków osób piszących, korektorek, szefów działów, sekretariatu, osób dyżurujących po nocy w drukarni, kolportażu i wszystkich trybików wielkiej machiny. Redaktor naczelny przygotowywał jednak dziennik „Rzeczpospolita” do służby dobru wszystkich Polaków. Rozumiał potrzebę rodaków punktualnego dostarczania jak najlepszej informacji o jak największej liczbie wydarzeń.  Co bardzo dla tamtych czasów nietypowe, tematyka „ideolo” na łamach nie dominowała. Oczywiście, początkowo w pojedynczych tekstach nadal wychwalano jeszcze PZPR. Obszernie relacjonowane były konferencje rzecznika prasowego rządu, Jerzego Urbana (podobnie dokładnie zresztą jak kilka lat później konferencje Małgorzaty Niezabitowskiej). Ale dominującą cechą „Rzeczpospolitej” była w tym dziesięcioleciu wielość tekstów objaśniających czytelnikowi różne decyzje rządu, uzasadniających rozporządzenia resortowe i przedstawiających prace sejmu nad nowymi ustawami. Znakomicie odnotowywano i objaśniano regulacje prawne. Wprowadzona została  kolumna prawna[8]/ nadążająca, a często wyprzedzająca na łamach toczące się prace legislacyjne i komentująca orzecznictwo sądowe. Doskonale funkcjonował dział sportowy. Gazeta próbowała też pokazywać ludzi uczciwej pracy, czymś się wyróżniających. Podejmowała sporo interwencji, a z prośbą o pomoc mógł przyjść nawet ktoś z ulicy. To mi się podobało. Gazeta codzienna o takim profilu, chociaż funkcjonująca w ustroju na pół demokratycznym  ułatwiała osobisty rozwój, przechodzenie od redagowania czasopism popularyzujących nową technikę do służby na rzecz demokratyzacji, aktywności obywatelskiej i dobrego imienia Polski.

 

Te nieznośne owady

 

A więc w połowie grudnia 1982 znowu zacząłem pracować! Rychło okazało się, że trwale spokoju nie zaznam. Jednak mam w redakcji prześladowcę. Jak zwykle, w podobnych sytuacjach, a takich miałem ich w życiu ze trzy czy cztery, początkowe oznaki zagrożenia olewałem. Koncentruję się na pracy, nie lubię dociekać, jaka mucha komu na nosie usiadła. Dyrektywa naczelna brzmi: iść do przodu robiąc swoje. W styczniu albo lutym 1983 poczułem, że ktoś mi bruździ. Przykre. Ukłucia komarów bardzo źle znoszę. Gdy należałeś do dziennikarzy w 1982 roku przez Wronę nie zweryfikowanych, i teraz jesteś ledwie co przyjęty do redakcji gazety, masz powody do obaw. Podlegałem wtedy kierownikowi działu ekonomicznego Tadeuszowi Freyowi, który utrzymywał zażyłe stosunki z kierownikiem działu nauki i techniki Tadeuszem Podwysockim. Obydwaj byli w „RZ” od pierwszego dnia wznowienia tego tytułu. Niczym im nie podpadłem, prócz jednego byłem wyrzutem sumienia, jeśli to coś jeszcze mieli:  Wronia weryfikacja dziennikarzy była jeszcze bardzo świeżym wspomnieniem.

 

Słuszność obaw potwierdziły najbliższe tygodnie. Swoje intrygi wokół mnie zintensyfikował „Trójkąt” , troje fałszywców a w tym jedna osoba, której kiedyś bardzo pomogłem. - Przyrzekłem sobie, że chociaż bardzo mi w tym czasie szkodziła, o niej nigdy słowa nie napiszę. Niech jak komar lamentuje, że nie udało się ukąsić. Można machnąć ręką.

 

Każdy zachowuje pamięć o niebezpieczeństwach. W to nas natura wyposażyła. Z mojego punktu widzenia, należałoby mówić o czymś takim jak małość człowieka czytelnie objawiająca się w bezsensownych intrygach. Osoby na pewnym poziomie w to się nie wdają. Oni inaczej, próbowali zanieczyszczać teren, po którym chodzi cały zespół redakcji. Obaj Tadziowie najpierw wypijali głębszego. Potem, poczuwszy wolę działania niszczącego zaczynali układać jakieś dziwne plany. Realizacja mogłaby mi pobrudzić obuwie. Dzisiaj wykpiwam „Trójkąt” , ale wtedy miło nie było. Próbowali podważyć decyzję red. Bareckiego o zatrudnieniu JWF.

 

Metoda była tak perfidna, że aż o niej wspomnę. Mam nadzieję, że dzisiaj już w żadnej redakcji nie stosowana. Otóż Frey trzymał JWFa w gronie pracowników swego działu tematycznego, lecz nie dawał żadnych zleceń, nie wysyłał na żadne obsługi. Nie umiem siedzieć bezczynnie. Brak zleceń obsługi imprez? - sam wybieram tematy i piszę wszystko, co się  moim zdaniem nadaje na łamy naszej gazety. Złożyłem Freyowi 21 tekstów, do druku trafił jeden. Minęły pierwsze cztery tygodnie mojej pracy w „Rzepie” a nazwisko nie pojawia się na łamach. Jak w gazecie nie drukowali, to za co mu redakcja płaciła? Embargo, czy co? - zastanawiam się w duchu.  W końcu naciskam kierownika, w odpowiedzi coś kręci.

 

Idę więc do naczelnego. 

 

– Nie ma mnie na łamach – mówię do Bareckiego. Od kiedy pracuję w „Rzeczpospolitej” oddałem sporo tekstów, wszystkie zaległy na biurku kierownika. Czy to nie dziwne, że żaden nie może się ukazać drukiem, przecież nie wszystkie z nich są kompletnie do niczego!

Józef Barecki zasępił się. Zbyt dobrze znał kadry swojej redakcji, żeby gry Freja natychmiast nie przejrzeć. Wobec mnie nie chciał jednak objawiać ocen.

- Przeniosę pana do innego działu - podsumował.

- Przyjmuję powiedziałem, ale dodam panie redaktorze, że skargę poprzedziłem rozmową z pańskim wice naczelnym. Wstępnie uzgodniliśmy z red. Jerzym Wierzcholskim. W istocie rzeczy to on sam mi zaproponował przejście do działu ponieważ potrzebuje dziennikarza chętnie wyjeżdżającego w teren. - Jeśli superszef się zgadza, za kwadrans zmieniam przynależność działu redakcji.

 

Etyka koleżeństwa AD 1983

 

Jerzy był kolegą ze Studium Dziennikarskiego UW, rocznik 1967. Do „Rzeczpospolitej” przyszedł z PAP. Nadano mu rangę jednego z dwóch zastępców redaktora naczelnego. Chłopak wybitnie inteligentny i przy tym trochę zabawowy. Pewnego dnia w jakiejś luźniejszej chwili  rozmawiamy sobie i Jurek sam pod wąsem zaczyna mi doradzać jak powinienem podcinać moje wąsy żeby twarz nabrała weselszego wyrazu.

 

I teraz mam z nim współpracować. Witając mnie podkreślił wobec całego zespołu podległych mu pracowników, że jest moim przybyciem bardzo uradowany. Taka deklaracja liczy się. Za kierowniczkę działu miałem Krystynę Kostrzewę.  Była jedną z tych osób które przeszły do „Rzeczpospolitej” z „Trybuny Ludu” wyczulonych na „gwarancje właściwej linii politycznej nowego dziennika”. Używam tego zwrotu, bo takim językiem się niektórzy posługiwali. Od pierwszego dnia dostawałem wiele zleceń na teksty.

 

A więc teraz Jurek Wierzcholski podał pomocną dłoń. Zdążyliśmy parę lat wspólnie popracować. Szkoda, że go już wśród nas nie ma. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych opuścił „Rzeczpospolitą” aby objąć placówkę naszego korespondenta zagranicznego w Berlinie. Tam pracując dowiedział się o szybko postępującej chorobie. Nie udało się jej wyleczyć.

 

Pomocna w 1983 roku okazała się także dłoń Krzysztofa Mikołajczyka, zastępcy kierowniczki działu red. K.Kostrzewy. Krzysiek był tak jak wspomniany T.Podwysocki członkiem egzekutywy POP PZPR w „Rz”. Egzekutywa to ciało statutowe każdej organizacji. W owych latach, jak cała partia również w naszej gazecie traciło na znaczeniu, ale wciąż mogło ci zaszkodzić. Pewnego dnia, przy biurku szykuję jakiś swój kolejny tekst do gazety. Krzysztof zagląda do mnie i rzuca: - Nie masz ty w Podwysockim przyjaciela! Podnoszę wzrok znad maszyny do pisania. Słyszę coś co wygląda trochę jak krótki monolog, tak, jakby Krzysiek mówił sam do siebie. Co mam odrzec?  Nie bardzo wiem co konkretnie miał na myśli, ale styl Mikołajczyka znam, więc rezygnuję z dopytywania. I tak nie powie. Wychodzi a ja kończę tekst. Sekretariat redakcji czeka na sążnistą relację z jakiegoś tam wydarzenia. Nawet mi nie przyszło do głowy, że wygłoszona zagadkowa konstatacja była sygnałem ostrzegawczym, że przeciw mnie majstruje się nadal w „Trójkącie”.

 

Potem ktoś z przyjaciół  opowiedział jak wyglądał dalszy ciąg tego Krzyśka monologu, dokończony już w u innym pokoju red.Krystyny Chrupkowej, bez mojej nieobecności. w obecności kilkorga osób oświadczył podobno, że I sekretarz redakcyjnej POP PZPR montuje przeciwko JWF jakąś aferę, i na coś tak niegodziwego nie można mu pozwolić. Niech nie próbuje Jankowi zaszkodzić, orzekli. Na zakończenie kolega zaakcentował uchwałę wykonując bardzo wymowny gest Kozakiewicza. Mikołajczyk nie lubił intryganctwa.

 

Szczególne znaczenie dla mnie ma fakt, że o wszystkim dowiedziałem się dopiero po latach. Krzysiek działał z poczucia przyzwoitości. Nie pozostawaliśmy w zażyłych stosunkach. Ale fakt: mocno się przyczynił by czarne chmury odpłynęły znad mojej głowy. Ma gość sumienie. Może warto jeszcze dodać, że Jeden z „Trójkąta” sam wkrótce strzelił sobie w stopę[9]/.

 

Sąsiedzi z amfilady

 

W pierwszej siedzibie „Rzeczpospolitej” pokój w nowym dziale, w którym dostałem biurko, mieścił się na końcu amfilady. Duży, z bardzo wysokimi oknami. W lecie słońce robiło z tego wnętrza coś na kształt gigantycznej komory mikrofalówki. Na szczęście, w oknie zainstalowany został klimatyzator indyjskiej produkcji. Bardzo wydajny. Przed objęciem gmachu przez „Rz” w 1981 roku, tu mieściła się tajna kancelaria Ministerstwa Maszyn Ciężkich, czytaj: resortu hut, czołgów i armat. W PRL ten klimatyzator musiał zapewniać komfortowe warunki pracy bardzo ważnemu personelowi kancelarii. Teraz ministerstwa już nie ma, w dzień upalny wchodzę sobie do pokoju, włączam ten agregat i po paru minutach: można żyć. Przez niedomyte szyby nie było na co zerkać, po drugiej stronie  trójkątnego placyku przy ul.Mysiej  twój wzrok padał wciąż na Główny Urząd Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk, czyli cenzurę prewencyjną. Jeszcze przed 1981 rokiem parę razy wchodziłem próbując wycofać zakaz opublikowania czegoś tam. Przypominała mi się praktyka interweniowania w GUKPPiW po wstrzymaniu zezwolenia na druk numeru „Tematu”.  Postawy decyzji wątpliwe. Naprawdę, często czepiali się bez sensu. Efekt taki, że na wiele dziesięcioleci zaszczepili niechęć do wszelkiej cenzury. Patrzę na ich siedzibę z niechęcią. A przecież tego typu urząd może też dobrze służyć zapewnieniu interesów obywatelskiego społeczeństwa, zwłaszcza gdy trzeba chronić przed publikacjami demoralizującymi dzieci albo – inny przykład – poskramiać autorów publikacji oczerniających.

 

Miejsce pracy w kącie dużego pokoju, najdalej od okna. Poza mną, burka miały w tym czasie trzy osoby. Bliżej okna miłej osoby, znakomitej znawczyni polszczyzny, adiustatorki tekstów[10]/. Tam było najjaśniej.  Pośrodku między nami zasiadała zgrabna blondynka, dziennikarka i prawniczka Jeanette Semprich. Przy sąsiadującym z klimatyzatorem, biurkiem „przechodnim” zasiadali na zmianę różni dziennikarze. Z rzadka bywał pewien kolega półetatowiec pisujący o sprawach kultury. Należał do mniejszości seksualnych. Pojawił się chyba w 1984 roku na kilka lat. Później przestał się w „Rzeczpospolitej” pokazywać, redagował czasopismo gejowskie aż doszła wiadomość, że odebrał sobie życie. Nie był to zły gość. Syn polskiego generała i Rosjanki stale przebywających w Moskwie. W sąsiednim pokoju, przejściowym biurka swoje mieli wspomniany Krzysztof Mikołajczyk, przystojniak Krzysztof Potrzebnicki i przez kilka miesięcy, po przeniesieniu się do nas z Redakcji Tygodnika „Przyjaciółka” czy może ze „Sztandaru Młodych”   - zgrabna Aleksandra Jakubowska.

 

Ruch kadrowy w naszej części redakcji można określić jako ożywiony. Jedynym stałym punktem w amfiladzie na ul.Mysiej był Mikołajczyk, inni jakoś tak… przychodzili do redakcji i znikali. Na przykład, pod koniec lat 80-tych Krzysio Potrzebnicki przez kilka lat kolega z sąsiedniego pokoju, nagle prosto z „Rzeczpospolitej” trafia do pracy w sekretariacie szefa partii i zarazem prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Po zawaleniu się struktur PZPR,  Potrzebnicki został biznesmenem. Inny przykład - Jakubowska. Pewnego poranka bez uprzedzania starych kumpli redakcyjnych, opuściła miejsce pracy w „Rzepie” i poszła do TVP. Wieczorem patrzę na ekran - Ola czyta dzienniki. Następnie robiła karierę ministerialną. Została rzeczniczką prasową rządu a dalej - wiceministrem kultury w rządzie Leszka Millera.

 

Osoby z amfilady różniły się dość odmiennym stosunkiem do kwestii zarobku z pisania tekstów. Tak to jest w prasie codziennej, że większość personelu żyje z wierszówki. Myślało się o dochodach jak z pracy w akordzie. Co miesiąc dość uważnie liczyłem, ile udało się uskrobać honorariów autorskich. Część koleżeństwa zachowywała się wtedy inaczej. Forsa skądś była. Na przykład wspomniana Ola miała dość dobre zaplecze materialne. Ne znaliśmy szczegółów, ale w dziale uważano, że nie dba o kasę bo jej mąż uprawia dochodowy zawód, prowadzi jakiś prywatny salon odnowy i rehabilitacji czy coś takiego.

 

Ale co w tym wszystkim najistotniejsze Jakubowska to osoba bardzo zdolna. Dlatego kilkanaście lat później w 2003 roku, gdy wybuchła „Afera Lew Rywin - Adam Michnik”, ani trochę nie wierzyłem „Gazecie Wyborczej”, a zwłaszcza publikacjom magnetofoniarza Pawła Smoleńskiego, w których usiłowano zrobić z niej osobę mało inteligentną. Każdy widział, że tak ją opisują, bo salon notorycznie próbuje zwalczać przeciwników przez ośmieszanie, sugerowanie braku talentu albo jeszcze inne tego typu brudne chwyty. W całym procesie przesłuchań przed Komisją Śledczą, wydawca GW „Agora” w oczywisty sposób mścił się za postawę Aleksandry Jakubowskiej skutecznie zwalczającej pogłębianie monopolu medialnego. Przed Komisją powtórzyła (cytuję z pamięci) „nie może być tak, żeby od rana do wieczora obywatel polski z mediów zarządzanych przez jednego właściciela dowiadywał się w co ma wierzyć”.  Mścili się za coś jeszcze. Rząd, w którym Jakubowska odpowiadała za kształt nowelizacji ustawodawstwa medialnego, przygotował projekt zmian uniemożliwiający „Agorze” zawładnięcie mediami elektronicznymi. Kiedyś miarka musiała się przebrać. Już wtedy, „Agora” miała największe nakłady. Narzucała jednostronną narrację, sposób pisania redaktorom w setkach klonów prasowych i radiowych. Z rynku reklam prasowych wyjadała chyba z 80 procent tortu. Jakubowska odważnie przyhamowała ten pochód monopolizacji. Po wyciszeniu afery Rywin-Michnik wpływy „Agory” nieco osłabły. Ola - jak przypuszczam – wyrażała punkt widzenia premiera Leszka Millera. Miller – polityk wybitny; ani chybi też czytał Gramsci’ego[11]/. Pogląd o potrzebie utemperowania „GW” coraz śmielej podzielać zaczęło wielu wpływowych ludzi. 

 

Informacja na bakier z reportażem

 

Gazeta codzienna lubi krótkie formy dziennikarskie, takie na jedną, półtora strony maszynopisu. Gazeta brukowa zwana współcześnie tabloidem  - jeszcze krótsze, ta z reguły drukuje poślad. Zatem jak poważny dziennik ma pogodzić zwięzłość relacji z wymogami reportażu? Przecież porządny reportaż - jego mistrzowie  tak twierdzą – musi liczyć kilkanaście stron maszynopisu albo i więcej. Szefostwo dobrze wie, że reportaże osadzają gazetę w zwyczajnym życiu obywateli. Ale, twierdzą, gazeta nie jest z gumy.  Konflikty o miejsce ponawiające się pomiędzy reportażystami a zwierzchnictwem firmy nie prowadziły do zadowalającego rezultatu.

 

W „Rzeczpospolitej” próbowano rozwiązań pośrednich. Codziennie daje się czytelnikowi obfitość krótkich tekstów informacyjnych, jakieś komentarze, jakieś tabelki, ale nie gaśnie tęsknota za czymś więcej; chciałoby się też zamieszczać krwiste reportaże. Kłopot z tym, że zwierzchnik autora zastrzega: masz na to najwyżej trzy-cztery kartki tekstu. Tak to się jakoś zapętla. Redakcja utrzymuje reportażystów na etatach, ale nie zawsze daje szansę rozwinięcia skrzydeł. Co deprymujące, wymóg zwięzłości informacji czy objętości reportażu egzekwuje osoba nie w każdym przypadku kompetentna zatrudniona w sekretariacie redakcji do komponowania stron i wysyłki materiału, ktoś zazwyczaj zakopany w stosach papieru, skupiony na chwytliwych tytułach, dyżurujący do nocy by materiał szybko wyjechał do drukarni. Nawet gdybyś się nazywał Janusz Roszko albo Anna Strońska, to i tak na łamach dziennika nie pokażesz co mistrz klasycznego reportażu potrafi. A jak sekretariat intelektualnie znieczuli się kielichem, to zasapany nie tylko poskraca ale jeszcze powykreśla pointy. Albo się zgodzisz albo ci odmówi zamieszczenia, żeby następnego dnia wyjaśnić przyczynę: „bo się nie zmieściło”. Tekst idzie na półkę albo autor zabiera swoje dzieło do szuflady.

 

Pod koniec mojej pracy w „Rzeczpospolitej” koledzy znaleźli świetne wyjście z problemu. Zaczęło się wydawanie sobotniego dodatku „plus minus”. Tam większe, problemowe teksty pasowały jak ulał.

 

Pracując z Jurkiem Wierzcholskim i Krystyną Kostrzewą[12]/  w wykazie obowiązków miałem pisanie czegoś w formie rozszerzonej relacji z terenu. Oni uparcie nazywali to „reportażami”. Trafniej byłoby mówić: „reportażyki”. Podejrzewam, że takie wzorce czerpano z okresu dominacji „Trybuny Ludu”. Nie przepadali nie tylko za beletryzacją, ale nawet wprowadzaniem dialogu,  bo to może wprowadzać dwuznaczności no i zajmuje zbyt wiele cennego miejsca. Spełniając polecenie służbowe jedziesz „w teren” na jeden dzień poza Warszawę i zamiast mądrej prawdy o życiu, Wyszukujesz i notujesz chwilowo modne obrazki jak napisy na transparentach politycznych służące do udowodnienia jakieś odgórnie narzuconej, jedynie słusznej tezy.

 

– Oczekiwano, abym przywoził z „terenu” ubogo zbeletryzowane doniesienia z zakładów pracy albo o realizacji czynów społecznych organizowanych przez włodarzy gospodarnych gmin. Żeby to się tylko tym kończyło! Na wydawane mi polecenia wyjazdu nakładały się akcje polityczne ówczesnej władzy i przekazywane redakcjom wytyczne. Na przykład: podczas porannego planowania ustalono, że „Rzepa” musi mieć reportaż z zakładu pracy w którym popisało się czymś ogniwo „opezetzetowskich”  związków zawodowych. Chodzi o związki – w odróżnieniu od zakazanej „Solidarności”  tolerowane przez PZPR.  Innym razem szukali dowodów na skuteczne uszczęśliwianie obywateli wzmocnieniem wojskowej kontroli inspekcyjnej nad działalnością administracji gminnej. Potem, z okazji czterdziestolecia PRL kierownictwo „Rzeczpospolitej” postanowiło zaprezentować cykl reportaży przedstawiających kariery i dorobek budowniczych Polski Ludowej. Na ten ostatni cykl wyjątkowo redakcja rezerwowała teksty o większej objętości. Jeszcze inny cykl reportażowy wyrażał intencję uczciwych urzędników pomocy osobom pokrzywdzonym przez bezdusznych biurokratów.

 

Ani myślę z tych pomysłów dworować. Władza ratowała sama siebie jak umiała. Uważam, że ówczesne kierownictwo redakcji szukało sposobów uwiarygodnienia systemu. Lojalnie zachowywało się wobec luminarzy śmiertelnie rannej PZPR.  Prawda nie w cenie.  W rezultacie zbyt wyraźnie obniżał się poziom wrażliwość na to co myślą zwykli ludzie. Po drodze, nawet gdy reportażyk ukazywał jakieś pozytywne działanie w fabryce czy administracji gminnej, to i tak co raz okazywało się jednak, że kierownictwo PZPR z W.Jaruzelskim na czele, daje kichę. Przyznając pierwszeństwo  teoriom utopijnym ulega się złudzeniom. Charakterystycznym nie tylko dla bolszewii  czy schyłkowego okresu PRL. Na przykład próbowało pokazywać, że o prawa pracownicze skuteczniej niż „Solidarność” umie się upominać cała reszta związków zawodowych.

 

Wynajdywanie i prezentacja na łamach dobrych urzędników miała udowadniać, że administracja to nie zawsze biurokracja. Oczywiście, taka polityka redakcyjna nie przynosiła spodziewanych rezultatów. Dziennikarz próbował pisać interesująco, uchwycić czyjś faktyczny dorobek, ale przeważnie teksty nie przynosiły autorowi satysfakcji. Nie powołuję się na swoje tylko doświadczenia. Koledzy czuli się tak samo. A superszef naszej „Rzepy”,  Józef Barecki doceniając uniwersalne, zawsze duże znaczenie struktur państwowych – moim zdaniem – zbyt optymistycznie popierał „dążenia do odnowy” w starych ramach. Życzył sobie publikacji służących usprawnianiu struktur państwa socjalistycznego, gdy czytelnik miał dość komunizmu.

 

Widać był w błędzie, ale nie obwiniałbym. Józefa Bareckiego nie ma już wśród nas. Zaszło wiele zmian, których nie doczekał. A ponadto, podobno komunizm rozpadł się w proch. Polacy w swej dobroduszności nie dbają o wyciąganie konsekwencji z przebytej drogi. Nie lubimy sobie zawracać głowy głębszymi analizami kryzysów, a zatem - nie szuka się prawdziwych winowajców. Dlatego po udanych, nawet wielkich zmianach politycznych, nowy czas przynosi masę nowych małych rozczarowań. Zmienił się  ustrój a końca starych kłopotów nie widać. Biurokracja gospodarcza omotuje setkami klauzul dodatkowych, cwaniacy internetowi handlują wykradzionymi adresami,  ochrona praw pracowniczych gorsza niż dawniej, administracje rozdęte, służba zdrowia ledwie zipie. Dwadzieścia lat temu inaczej sobie cel wyobrażaliśmy.  

 

Brak sosu

Bezpośrednia przełożona JWF redaktor Krystyna Kostrzewa uważnie czytała wszystko co tylko oddawałem do druku. Krzysia Mikołajczyka nie kontrolowała, to był autor zaufany a poza tym, zbyt wiele na łamy nie produkował. Na moje teksty patrzyła nieco krytycznie. Być może dlatego, że brakowało w nich ideologicznego sosu. Nie zawierały tak potrzebnych  – jej zdaniem – ornamentów bizantyjskich sławiących w kółko politykę partii, przywódczyni narodu. Opłukiwałem z sosu każdą cytowana wypowiedź, jeśli tylko rozmówca polał. Oczekiwała, że z terenu będę wracał przepełniony wolą chwalenia sekretarzy fabrycznych organizacji partyjnych albo młodych  robotników-aktywistów ZSMP. Niestety dla niej niekiedy przywoziłem świadectwa ich nieskuteczności. Po prostu – tyle konkretów zapisywałeś, ile udało się zdokumentować. Red. Kostrzewa marzyła o eksponowaniu działaczy ukołysanych treścią uchwał któregoś z ostatnich plenum KC PZPR chociaż takich odczuć w terenie deficyt. Opisaną optykę przeniosła do „Rzeczpospolitej” z „Trybuny Ludu”.  Gdy któregoś dnia Kostrzewie zdarzyło się obudzić w gorszym humorze, zwracała teksty do poprawek, nie wskazując niestety, co konkretnie wymagałoby zmian. Trochę je poprawiałem i z powrotem odnosiłem na to samo biurko. – Dziennikarz gazety codziennie musi się brać do nowej roboty Dzisiaj nie wiem, czy któreś uwagi szefowej czasem nie były trafne. Pamięć o tematach zawodna. Rzecz nie tak ważna by specjalnie sprawdzać.

 

26 czerwca 1984 roku w „Rzeczpospolitej” napisałem reportaż o swoich znajomych. Było w nim o geodetach, kolegach mego ojca. Tytuł: „My żołnierze reformy rolnej” nadała tekstowi szefowa działu. Ona ma takie uprawnienia.

 

Codzienność to przygoda za przygodą.  Ciężka w niektórych okresach współpraca z panią Krystyną Kostrzewą przerywana była chwilami naprawdę zabawnymi. Oto jeden przykład.

 

- Wiadomo, w sklepach brakuje towarów, obowiązuje system kartkowy. Gazeta powinna takie tematy wałkować. Otrzymuję polecenie wyjazdu do fabryki kabli w Ożarowie k.Warszawy. Szefowa przedstawia mi zadanie do natychmiastowej realizacji: Panie Jasiu, potrzebujemy reportażu z zakładu  w Ożarowie; dowiedziałam się, że w tamtej fabryce robotnicy korzystają  z obfitych  dostaw wyrobów masarskich. Moja pierwsza myśl – Ożarów niedaleko od Warszawy, druga – profil firmy znam z ekspozycji na Targach Poznańskich, trzecia myśl: chwilowo nie mam tematu pilniejszego. A tę obfitość dostaw chętnie obejrzę. No dobrze, pojadę.   Rozmawiamy jeszcze trochę. Oboje, kierowniczka działu i jej podwładny dziennikarz wiemy, że prawie wszędzie załogi i mieszkańcy osiedli robotniczych narzekają na puste haki w sklepach mięsnych. Szefowa ma dobry humor. Precyzuje cel reportażu: pokażmy jak w tej fabryce dyrekcja i organizacja partyjna współdziałając ze związkami zawodowymi skutecznie troszczą się o zaopatrzenie robotników.

 

Do Ożarowa jadę pociągiem wcześnie z rana. Na miejscu jak zawsze ta sama procedura: u portiera przepustka. Za chwilę dyrektor pana redaktora przyjmie. Zamiast na kiermasz obfitości towarów spożywczych  prowadzą do gabinetu dyrektora. U niego najpierw świeżo naparzona kawka, przy niej odbywa się przedstawienie dziennikarzowi najważniejszych postaci fabryki. Obdarowują mnie jakimiś folderami oferowanej produkcji kablowej. Następnie planowanie toku pracy reportera. Za chwilę z wezwanym przewodnikiem,  pracownikiem etatowym związku zawodowego, wyruszę na teren zakładu. Prowadzi po dziedzińcu, fabryka jak fabryka, nareszcie przewodnik pokazuje drewnianą budkę na środku placu. O – mówi – tu zorganizowaliśmy sprzedaż kaszanki. To tu są te dostawy, o których mówią w Warszawie?  Przewodnik potwierdza. Podziękowałem mu za oprowadzanie. Aparatu fotograficznego nie trzeba. Można uznać, że zbieranie materiału zakończone.

 

W południe, najbliższym pociągiem, trochę zrezygnowany wracam do Redakcji. Muszę jednak coś o tym Ożarowie napisać, tekst zgłoszony, ma się jutro ukazać. Materiał słaby. Czytelnicy nie oniemieją z wrażenia. Więc jak to ugryźć, żeby miało sens? Krótką notką się nie wykręcę. Zatem szykuję tekst na maksimum 3000 znaków, jakieś dwie kartki maszynopisu znormalizowanego. Ktoś powie  – o dwie za dużo. Ale kierowniczka wyczekuje. Gdzieś tak około  godziny szesnastej gotowe. Oddaję red.Kostrzewie. Jest o spotkaniach z pracownikami fabryki i o kaszance w budce. Szefowa działu czekała w swoim pokoju, rzuca okiem na moje piśmidło, coś tam czyta. Wracam do siebie i porządkuję biurko. Zagląda szefowa i słyszę głośno wyrażoną akceptację: - O to jest panie Jasiu to, o co chodziło! Z trudem powstrzymałem się od śmiechu. Może chce jak najszybciej do domu? Było minęło. Panią Krystynę wspominam dobrze. Ale  do dzisiaj nie wiem dlaczego powierzono jej kierownicze stanowisko.

 

Akcje redakcyjne

 

W roku 1983-4 zupełnie nie wiem z jakiej przyczyny dostąpiłem w „Rzeczpospolitej” zaszczytu specjalizowania się w problematyce administracji państwowej. Ja, dziennikarz z inżynierskim wykształceniem! A tu powierzają mi urzędasów, w prasie nie można sobie wyobrazić mniej atrakcyjnej działki tematycznej. Świetnie to kiedyś ujął kolega z pokoju redakcyjnego, Wojciech Krawczyk. Mówi do mnie: – Jasiu, co ciekawego można napisać o urzędniku?  Co masz do opisywania?  Że przychodzi do biura, otwiera teczkę, wyjmuje długopis? Temat miałbyś, gdyby któryś taki urzędnik przyszedł do pracy, trzasnął papierami o blat i powiedział „mam tę robotę w de, wychodzę”. To już mógłby być temat na reportaż.

 

Niestety, gdyby trzymać się wskazówek Wojtka, faktycznie los mi żadnego urzędniczego desperata na celownik nie podsunął. Nie dane było zaobserwować przypadek rzucenia pracy wskutek frustracji urzędniczej. Wprowadzałem więc jakieś inne uatrakcyjnienia prasowe swojej działki, na przykład dyżury telefoniczne ministrów przy telefonie „Rzeczpospolitej”.  Przez dwie godziny odpowiadał prof. Zygmunt Rybicki, sekretarz stanu w Urzędzie Rady Ministrów. Dwukrotnie dyżurował dr Ireneusz Sekuła (tragicznie zmarły w 2000 roku), podówczas przewodniczący komisji ds. usprawniania administracji. Ale, ileż mogło być tych dyżurów? No więc w redakcji wymyśliliśmy ogólnopolski konkurs na najlepszego naczelnika gminy. Parę razy wyłoniliśmy takich, w 1983 roku pamiętam wybrany został naczelnik Jan Matejko z Olecka  i  Tadeusz  Szarek  z Jasienicy. Redakcja nadawała rezultatom odpowiedni rozgłos.  Za parę dni o wszystkim zapominano. 

 

Przez dłuższy czas jeździłem po kraju, aby zbierać materiały i opisywać przypadki rywalizacji o tytuł gmin – mistrzów gospodarności. Była to akcja mocno nagłaśniana przez TVP1. Odwiedzałem społeczników w Brzozowie i Łańcucie na Rzeszowszczyźnie, Grodzisku Wielkopolskim, Łobzie w Koszalińskiem i kilkunastu innych ambitnych ośrodkach. W urzędach byłem mile widziany. Ukazanie się tekstu w „Rzeczpospolitej” wydatnie wspomagało zabiegi u ministrów o jakieś dodatkowe nakłady na rozwój. Z Kisielic na Kujawach pisałem o uzyskaniu przez tę  miejscowość praw miejskich.

 

Publikacje o konkursach na gminę – mistrza gospodarności i cykl sylwetek najlepszego naczelnika przyniosły dziennikarzowi  order. W 1988 roku nadany został Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Wniosek o odznaczenie podpisał następny po Józefie Bareckim redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” Janusz Durmała.

 

Okrągły stół

 

Zimą, w pierwszych miesiącach 1989 roku, w zakulisowych ustaleniach pomiędzy najwyższą władzą wojskową i sztabem opozycji demokratycznej postanowiono zwołać „Okrągły Stół”. Wierzyło się[13]/ w czystość intencji pomysłodawców. Mojej redakcji zależało na obfitym relacjonowaniu obrad zarówno plenarnych, komisyjnych jak i tzw. podstolików. Co interesujące, większość dziennikarzy pracujących w „Rzepie” nie odpowiedziała dobrowolnymi zgłoszeniami obsług. Było dla mnie oczywiste, że bali się. Czego? – chyba ewentualnych przykrych rozliczeń, gdyby coś w tym politycznym scenariuszu poszło nie tak. Może też nie zabrali się do tej roboty z przyczyn poważniejszych, z uwagi na przekonania? To by ich nie usprawiedliwiało, bo główne zadanie dziennikarza przekazywać informacje z miejsc niedostępnych dla zwykłego obywatela. Ale też trzeba niektórych kolegów zrozumieć. Popadali w stan zagubienia. W naszej firmie nie brakowało przecież twardogłowych zwolenników dotychczasowego systemu ustrojowego. Może część z kolegów w duchu nie akceptowała samej okrągłostołowej inicjatywy? W każdym razie widziałem, że do relacjonowania tych obrad się nie kwapili. Nie chcieli ryzykować. To świadczy o czymś jeszcze. - O utrzymywaniu w najwyższej tajemnicy przed społeczeństwem kierunku przemiany PRL w po okrągłostołową  III RP i jej beneficjentów. 

W odróżnieniu od części kolegów nie poddawałem się tego rodzaju rozterkom. Każde porozumienie zawsze się opłaca. Jako jeden z pierwszych w redakcji zakredytowałem się w Pałacu Namiestnikowskim.  Prawie codziennie biegałem na obrady komisyjne. Do brania tych obsług dość skutecznie została przekonana również Żaneta. Często pracowaliśmy w sąsiednich pomieszczeniach pałacu. Sprawozdania były szybko zsyłane do druku i nieźle wyceniane. Sekretarze redakcji nie babrali w dostarczonych im tekstach.

 

Dzisiaj, po latach, okazuje się, że nic nie można sobie zarzucić w kwestii tamtej decyzji o aktywnym udziale w relacjonowaniu obrad. Pełniejszą prawdę o genezie Okrągłego Stołu poznaliśmy dużo później. Wtedy, w marcu 1989 w Pałacu Namiestnikowskim wrzało jak w ulu. Przez różne sale przewijały się setki negocjatorów porozumienia. Spotykałeś najbardziej znane postaci władzy i opozycji. Nie brakło sporów, emocjonalnych wystąpień, wpadek i mniejszych lub większych sensacyjek. Czasem w jakimś zakamarku gmachu natykałeś się na niespodziewany widok. Na półpiętrze bocznej klatki schodowej pałacu dostrzegam dwóch dotychczas wzajemnie nie tolerujących się,  zawziętych wrogów ideologicznych; A.Kwaśniewskiego i A.Michnika[14]. Za takich uchodzili oficjalnie. A tutaj szepczą sobie coś do uszka i to wszystko w najlepszej komitywie. Nieprzypadkowo chowali się w zacisznym słabo odwiedzanym zaułku. Mowa ciała zdradziła niepokój, że ktoś ich tam nakrył. Podejrzenia zbędne, bo dziennikarz czego innego szukał biegł sobie dalej, w swoją stronę.

 

Uzgodnienia są już faktami historycznymi, a ich treść utrwalona w licznych publikacjach. Można tylko wspominać zapachy kuchni politycznej. Jeśli w jakiejś ważnej kwestii brakowało zgody negocjatorów, problem przekazywany był do rozstrzygnięcia w tajnej siedzibie służby bezpieczeństwa, do sławnej willi w Magdalence.  Rezydowali w niej L.Walęsa i Cz.Kiszczak z gronem swoich doradców. Dość często się na tym dyżurze nudzili bo obrady w pałacu toczyły się sprawnie. Gdy na Krakowskim Przedmieściu powstał jakiś problem ustępstw negocjacyjnych, nam następnego dnia w Pałacu Namiestnikowskim Magdalenka komunikowała  na co się tamci zgodzili. A potem wodzowie nadal dyżurowali, jak się zdaje, dobrze wypełniając sobie czas oczekiwania na kolejne kwestie wymagające ostatecznej decyzji.  

 

Do osób, które wtedy wydawały mi się w pełni wiarygodne zaliczyłbym przede wszystkim Janusza Onyszkiewicza i Ryszarda Bugaja. Obydwaj reprezentowali stronę opozycji. Onyszkiewicz, moim zdaniem, bardzo dobrze wywiązywał się z funkcji rzecznika prasowego swojej formacji.

 

Parlamentaryzm

 

W drugiej połowie 1989 roku zobaczyliśmy, że w Polsce odrodził się Senat a Sejm, wprawdzie w „kontraktowym” składzie zaczyna działać  jak na tę instytucję przystało. Po latach monopartyjnej dominacji parlament uczył się działania w warunkach zróżnicowanego spektrum politycznego. Jako obserwatorowi i autorowi doniesień prasowych bardzo mi się to podobało. Gazeta chętnie zamieszczała też obszerniejsze artykuły prezentujące czytelnikowi wielowiekowe tradycje polskiego parlamentaryzmu. Aby je napisać, sporo czasu spędzałem wtedy wygrzebując różne ciekawostki w Bibliotece Sejmowej. Przynosiło się do redakcji teksty niesztampowe. Z myślą o dobru czytelnika, w domu sam retuszowałem wyblakłe kopie bibliotecznych ilustracji, widok Sejmu Krajowego we Lwowie, nieistniejącą podłużną salę pierwszego posiedzenia Sejmu Ustawodawczego w wolnej Warszawie czy rozlokowanie posłów różnych ugrupowań politycznych w nowej sali amfiteatralnej. Nie byłoby tu dość miejsca na wykaz moich publikacji z tego cyklu[15]/. Co najgorsze, nie można ich odtworzyć metodą cyfrową. „Rzeczpospolita” jeszcze nie była skomputeryzowana. Zostaje tylko sięgnąć do archiwum, zdaje się, że od parunastu lat udostępniane za odpłatnością.

 

Dobrą robotę – każdy by to chyba przyznał wertując stare roczniki „Rzepy” – wykonałem relacjonując prace nad licznymi projektami nowych ordynacji wyborczych. Uważnie słuchało się dyskusji konstytucjonalistów i polityków.  Toczyli boje o ordynację proporcjonalną (lewica), mieszaną (różowi - Unia Wolności) i większościową (centro-prawica).Dość szybko nauczyłem się, jak wpływa na zysk mandatowy liczenie głosów powierzonych poszczególnym partiom  metodą Wiktora D’Hondta albo metodą Sainte-Laguë. Fajnie się o tym pisało, bo tekst sam spływał na papier. Ważne było proste pokazanie czytelnikowi spraw dość często naprawdę proceduralnie skomplikowanych.  Przydało się doświadczenie popularyzatorskie nabyte w prasie naukowo-technicznej. Na jednym ze spotkań z dziennikarzami sejmowymi, w sali „Górnej Palarni”  pochwalił tę robotę Bronisław Geremek. Był zły na kolegów wszystkich gazet, które nieprecyzyjnie zrelacjonowały ustalenia co do podziału mandatów proponowanego w nowej ordynacji. „Tylko jeden z panów, redaktor eF z Rzeczpospolitej bezbłędnie przedstawił te ustalenia” – podkreślił. Pochwała masońska. Może gdzieś tam jeszcze tkwi zapisana na taśmie dyktafonu.  Myślę, że cytując nie przesadzam; w końcu, w tematyce rachunkowo-ordynacyjnej przez jakiś czas nie miałem w „Rzepie” konkurencji. Nie chcę powiedzieć, że gdybym nie ja, to znalazłby się do tej roboty ktoś inny.

 

Trochę inaczej sprawa się przedstawiała, gdy trzeba było relacjonować posiedzenia komisji pracujących nad projektami konstytucji. Było ich dwie, projektów konstytucji kilkanaście a przewodniczących komisji – chyba z pięciu. Z pamięci wymienię tylko, że przewodniczyli m.in. wspomniany Geremek (1989-1991), prof. Marek Mazurkiewicz (1993) i Aleksander Kwaśniewski (1993 - 1994). Posiedzenia obsługiwało przede wszystkim dwóch dziennikarzy „Rzepy” Jerzy Pilczyński i ja. Jurek jest prawnikiem. To wykształcenie mu pomagało i szkodziło zarazem. Błędy wytykał sam Stanisław Gebethner. Pewnego razu strofował biednego Jurka, chyba dlatego właśnie tak dosadnie, że nadal czuł się jego profesorem. 

 

W Rzepie byłem dziennikarzem dobrze honorowanym. Oczywiście, paru czy parunastu dziennikarzy miało dużo wyższe wyceny. Najwięcej płacono autorom zewnętrznym. Mnie forsy wystarczyło. Zważywszy jednak na konieczność utrzymania synów, w kieszeni zostawało mi niewiele. Dlatego brałem prace dodatkowe.

 

Dorabianie do pensji zasadniczej

 

Przez kilka lat (1982  - 1987) rzecznikowałem w Państwowym Arbitrażu Gospodarczym, samodzielnie istniejącym do 1990 roku a potem wcielonym do systemu sądownictwa powszechnego. Arbitraż był przeniesionym do Polski pomysłem prawnym zrodzonym w ZSRR i Czechosłowacji. Autorzy uznali mianowicie, że w systemie prawnym istnieją: prawo cywilne, karne i gospodarcze. To ostatnie miało ułatwiać rozwiązywanie sporów między przedsiębiorstwami państwowymi tak gładko, żeby gospodarka nie ponosiła niepotrzebnych strat. Reforma ustrojowa  zakwestionowała sens istnienia PAG w Polsce. Nie miał instrumentów niezbędnych do działania w warunkach wzrostu liczby i znaczenia przedsiębiorstw prywatnych. W czasie kiedy byłem tam rzecznikiem, nikt się likwidacji PAG nie spodziewał. Szefom zależało, żeby o ich firmie coś się w prasie ukazywało. Nie przemęczano mnie nadmiarem obowiązków. Wpadałem do dyrektora B.Ujmy, otrzymywałem orzeczenia jako materiał do publikacji, pisałem, ukazywało się i pracodawca był bardzo zadowolony. 

 

Sytuacja rodzinna zmuszała do poszukiwania ciągle nowych źródeł dochodów dodatkowych. W zawodzie dziennikarza pensja zasadnicza to przeważnie marny grosz. Nawet w „Rzeczpospolitej”, która proporcje uposażeń swego personelu wzorowała na siatce wynagrodzeń wynegocjowanych w zbiorowym układzie pracy dziennikarzy Telewizji Polskiej. Trzeba więc było dorabiać pisaniem tekstów dla kogo się da.

 

Współpracowałem z kilkoma miesięcznikami. Przez krótki czas - nawet z gazetą zakładową. Był nią tygodnik „Mikroelektronik”,  do którego zaciągnął mnie znajomy Żanety.  Pisałem różne rzeczy, dość często były to rozmowy z dyrektorami, wybitnymi konstruktorami albo działaczami społecznymi fabryki półprzewodników. Taki mój zawód. We wszystkich tych miejscach zatrudnienia chciałem brać honorarium, parafować listę płac i koniec, ale urzędnicy wymagali innych jeszcze podpisów. Irytowała mnie konieczność częstego odnawiania umów.  W firmach domagały się tego działy kadr i związki zawodowe. Przyczyna prosta: szalała inflacja. Coraz musieli podwyższać uposażenia załóg. Co parę miesięcy każdemu przybywało dziesiątków tysięcy złotych. No to i tacy jak ja współpracownicy coś przy okazji skorzystali.  Po podpisaniu wręczano mi kopie. Otrzymane kartki z  grzeczności wrzucałem do torby. Uważałem je za makulaturę  ale – na szczęście – nie niszczyłem. Jak to jednak warto gromadzić dokumenty, przekonałem się pod koniec zatrudnienia etatowego. Wtedy, gdy trzeba było na potrzeby ZUS skompletować  dossier wniosku o wypłacanie emerytury.

 

Przemeblowywanie redakcji „Rz”

 

Pierwsza siedziba „Rzeczpospolitej” po jej utworzeniu z końcem 1981 roku to był gmach przy ul.Mysiej 2, w którym działał w tym czasie bank PKO, BGK oraz potężna redakcja Polskiej Agencji Prasowej. Następnie, w 1989 Rzepa przeprowadziła się do gmaszyska rządowego rozciągającego się pomiędzy ul. Kruczą, Wspólną  i Żurawią. W tym czasie ster nawy państwowej już całkiem jawnie przejęła Unia Demokratyczna/Unia Wolności no i oczywiście ludzie tajnych służb. Tu się działo! Rządzący naszym dziennikiem po Józefie Bareckim red. Janusz Durmała z dnia na dzień ustąpił miejsca nowemu naczelnemu redaktor Dariuszowi Fikusowi. Miałem nadzieję, że pod kierunkiem tego dziennikarza gazeta stanie się w pełni obiektywna, godna wspomagać demokrację i dobrobyt Polaków. Pomarzyć można. Fikus od pierwszej chwili udowadniał, że zawodowo jest osobą dość mierną, przereklamowaną. W trakcie sprawowania kierownictwa Rzepą było na to wiele  dowodów.

 

Ale niefart Fikus miał wpisany w charakter.  Sam chyba ze słabym poczuciem humortu naraził się na ośmieszenie już na początku, gdy po raz pierwszy szedł do redakcji dziennika.  Na szczęście tylko ja byłem tego świadkiem. Los znowu wyznaczył mi rolę przypadkowego obserwatora sytuacji charakterystycznej swojsko kabaretowej  jak w „Konopielce”. Przedpołudnie, otwieram drzwi samochodu zaparkowanego przed wejściem głównym na Wspólnej 6. Słoneczko świeci. Na schodach kilkanaście metrów przed sobą dostrzegam dwóch panów. Do gmachu zmierza mój stary znajomy Józio Śnieciński i jakiś gość z niepewnym wyrazem twarzy. Tego drugiego nie kojarzę. Mam interes do Józia więc wołam: „gdzie ty idziesz?”. Ten jak zwykle wesoły, skory do żartów wskazując na Fikusa odpowiada: „prowadzę wam naczelnego”.  No i poszli ku szklanym drzwiom. Ja odjechałem na jakąś konferencję. Nie byłbym pewny, czy Fikus dobrze odczytał słowa Śniecińskiego.

 

Tu na Wspólnej gazeta została po raz pierwszy sprzedana, najpierw francuskiej firmie Hersant. Bardzo starano się, aby załoga nie znała przebiegu rozmów z nabywcą. To był śmieszny obrazek; korytarz, od wind do gabinetu naczelnego prowadzą grupę francuskich gości, idą jak zbity tabun a wraz nimi przesuwa się mrok. Chyba  dlatego tabunem, żeby broń Boże nie nawiązywali kontaktu z nikim?

 

Nie tylko ta redakcja

 

W tamtym czasie zainteresowałem się Opus Dei. Prawdę mówiąc, był to powrót zainteresowania. Przecież o pewnych radykalnych działaniach na terenie Hiszpanii przypisywanych Opus Dei sporo już czytałem w  „Literaturze” – tygodniku ukazującym się do 1980 roku. Teraz pocztą otrzymuję jakiś list. W środku folder z fotografią ks. Josemaría Escrivá i modlitwą. Początkowo nie wpadam na żadem pomysł reakcji. Dowiaduję się jednak, że w Warszawie jest już wicepostulacja i – co ważne – jej pierwsza siedziba to willa dwa kroki od gmachu Senatu, przy ul.Górnośląskiej.  Któregoś dnia po zakończeniu pracy sprawozdawczej w parlamencie wstąpiłem do willi.

 

Porozmawiałem z obecnymi tam osobami. Bardzo mi zaimponowała prostota idei ks.Escriva, który wniósł do życia wiernych ważną zachętę. – Każde działanie możemy uświęcić a przez codzienną pracę stwarzamy sobie okazję do spotkania z Panem Bogiem.

 

Lokalizacja wędrująca

 

Po jakimś czasie, z Wspólnej przeniesiono Rzepę na pl. Starynkiewicza  do budynku zajmowanego przedtem przez „Trybunę Ludu”.  Co los zrządził dość zabawnie, po redakcji na jej miejsce, przy tej samej Wspólnej nr 6  weszło Ministerstwo Skarbu Państwa, w którym pracował naczelnik Mirosław Forowicz. Najlepsze jednak co los zrządził, początkowo Mirek miał gabinet w moim dawnym pokoju!

 

Siedziba na pl. Starynkiewicza wydała się najmniej sympatyczna. Dla mnie w „Rz” była to już trzecia lokalizacja firmy. Pierwsze dni w budynku po „Trybunie” szczególnie kłopotliwe. Poprzednicy zostawili dużo brudu, smród, toalety pozatykane. Na szczęście, toalety wysprzątano najpierw.

 

Sprzęt „Trybuny” został ku mojemu lekkiemu zdziwieniu wywieziony. Znikł majątek ruchomy. Mogłem to ocenić bo inaczej było przed laty. Odwiedzając w „TL” żurnalistę Jerzego Saleckiego, znanego mi z TS”Politechnika” dla którego pisywał felietony pod pseudonimem Budyń. Podziwiałem wystrój jego pokoju. Jurek był zwykłym redaktorem ale w pomieszczeniu stały piękne meble gabinetowe godne wielkiej szychy, biurko ministerialne, chyba przedwojenne. Teraz, po przeprowadzce „Rzepy” do budynku po „TL” pomieszczenia puste i zdewastowane jak koszary w Borne Sulimowo po wyprowadzeniu garnizonu jednostek Armii  Czerwonej. Chodząc długaśnymi korytarzami do sekretariatu redakcji albo do wind musiałeś mocno uważać. Na przykład, aby nie potknąć się o pozawijane, stare, okropnie zabrudzone chodniki. Na szczęście, w kilka tygodni na pl. Starynkiewicza wykonany został gruntowny remont. Można było pracować bez odrazy.

 

Wypadło mi dzielić pokój z młodą dziennikarką, bardzo sympatyczną warszawianką Ewą Kuleszą i przybyłą do Warszawy z Kujaw Ewą Czaczkowską. Na naszych biurkach stanęły pierwsze komputery McIntosha. Red.Kuleszę wspominam szczególnie. – Kiedyś przyszła do tego pokoju z córeczką. Wychowywała ją samotnie. Bardzo miła wizyta, Ewa coś z biurka zabrała i obie poszły dalej. W pamięci zacierają się szczegóły, ale nie wiem czy to nie  wtedy widziałem Ewę ostatni raz. Niedługo potem prowadząc swojego Fiata 126p uległa ciężkiemu wypadkowi, nie przeżyła. Pochowana została na cmentarzyku przy parafii św.Katarzyny.  Osieroconą dziewczynkę wychowali dziadkowie. Na grób wybraliśmy się z Żanetą aby Ewę pożegnać. Bardzo smutno, zwłaszcza gdy ginie młoda kobieta, z którą wczoraj rozmawiałeś o tym, o czym się w redakcji zwykle rozmawia.

 

Jako autor radziłem sobie w Rzeczpospolitej bardzo nawet dobrze. Poszerzył się zakres tematyczny moich publikacji. Często chodziłem do Urzędu Rady Ministrów by relacjonować prace rządu. W gazecie chwalono błyskawicznie dostarczony wywiad z premierem J.K.Bieleckim nagranym tuż po pierwszym posiedzeniu jego gabinetu. Zacząłem zamieszczać duże teksty popularyzujące tradycje polskiego parlamentaryzmu.

 

Trwa inwazja nadsyłanych z salonu nowych szefów średniego szczebla. Po przyjściu do redakcji zaczynają pleść swoje własne solidarnościowe legendy. Nie proszeni, z własnej inicjatywy, bez ogródek czynią aluzje w rodzaju: jakie to mają plecy w kręgach Unii Wolności, osobiście u Jacka Kuronia i konszachty z tego typu kamarylą. Czy mnie to obchodzi? Wątpię. Ludzi z „Solidarności” spotykałem już wtedy, gdy ci nowi byli pierwszoklasistami. I co z tego? Ciekaw byłbym poznać co przybysze reprezentują sobą jako dziennikarze.

 

Obsada kadrowa za czasów Dariusza Fikusa mogła budzić zdumienie. Ledwie redakcja przeniosła się z siedziby na ul. Kruczej/Wspólnej na plac Starynkiewicza, wicenaczelną została pewna babka z Interpresu, którą w 1989 roku spotykałem na odprawach w Biurze J.Urbana. Otrzymała pobory miesięczne – kilkadziesiąt tysięcy! Niestety, to ta nowa wicenaczelna miała odpowiadać za problematykę mojego działu. Rychło okazało się, że kobiety są zwierzchniczkami bardzo kapryśnymi. To było męczące. Dla pana, który wierzył w uprawianie prawdziwego dziennikarstwa przynajmniej na stare lata, zbyt męczące.

 

Najgorsze, że nowa wice naczelna reprezentuje cechy klasycznej dziennikarskiej funkcjonariuszki do specjalnych poruczeń. Prawie nic nie pisze a za to posłusznie realizuje zadania. Oto jedno z nich, po zajęciu gabinetu, z kopyta przystępuje do poszukiwania haków na Zygmunta Solorza. Ustanawia specjalną ekstrapremię dla dziennikarza, który znajdzie coś na Solorza. Fajne? – Nieźle się bawią oligarchowie. Wice naczelnej misja obsmarowywania Solorza nie powiodła się. Nie dał się ugryźć, dla jej zleceniodawców zbyt twardy.  

 

W listopadzie 1991 uznałem, że sytuacja w macierzystej redakcji zmieniła się na gorsze. Ale w redakcji zaroiło się od jakichś dziwnych ludzi, niekiedy o rażącym zachowaniu. Po oficerach Kuronia przyszli kandydaci na żołnierzy szeregowych, bardzo marni dziennikarze za to pewni siebie, głośno reklamujący się zasługami dla opozycja. Niektórzy z tych nowych, jak się okazało, ledwie co pozdawali matury.

 

Włazi taki do pokoju, Nikt ci go nie przedstawiał. Szczawik, staje w drzwiach nie mówi dzień dobry. Jak już wejdzie, na pytania chętnie odpowie powołując się na zasługi w walce o ustrój demokratyczny. Jednemu z szczawików, za całą legitymację bojownika służyć miało wspomnienie o rozrzucaniu ulotek na którejś z ulic Mokotowa. Miał pecha. Od razu pojawiło się skojarzenie ze stanu wojennego. - Z widokiem garści bilecików rozrzuconych obok przystanku tramwajowego róg Wołoskiej i Woronicza. Pęki karteczek w błocie dane mi było natrafić  gdy na noc wracałem po nocy do domu. Co wtedy pomyślałem o tym kimś? Teraz mogę zapytać jak trafił do Rzepy? A no, wyjaśnia mi delikwent, powiedzieli, że jak chcę, to mogę przyjść na staż. I tyle o motywacjach oraz perspektywach. - Bohater nie wiedział, że dziennikarstwo to nie jakaś tam sprawność w rozrzucaniu. Że to zazwyczaj mało efektowne rzemiosło w służbie prawdy. Taka polityka kadrowa nie mogła się podobać. Czas wykazał, jak niemądre były decyzje oficerów.  Zresztą – o ile wiem - żaden z tych „żołnierzy” w dziennikarstwie długo miejsca nie zagrzał.

 

Piotr Aleksandrowicz, wtedy wicenaczelny, zapowiada, że wkrótce nowy remont siedziby „Rzepy”, we wnętrzach będą wyburzać ceglane ścianki działowe. Powstaną szklane boksy. Postęp techniczny i te szklane ścianki miały się odwrotnie proporcjonalnie do moich nastrojów. Miałbym przez cały dzień patrzyć na brzydką wicenaczelną? Nie!

 

 „Kolumna Rządowa”

 

Odchodząc w 1992 z „Rzeczpospolitej” do innego dziennika nie zerwałem jednak całkowicie kontaktu z tą redakcją. Parę  słów poświęcę współpracy z „RZ” rok później, kiedy należałem już do zespołu redakcyjnego dziennika „Polska Zbrojna”. W ówczesnym Urzędzie Rady Ministrów, obecnie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, przez kilkanaście miesięcy 1993/94  razem z Alicją Bastą  redagowałem tzw. kolumny rządowe w „Rzeczpospolitej”.  Alicja przyjęła tę robotę na warunkach etatowych a ja jej pomagałem „z doskoku”.  Tylko rok trwało, ale bardzo fajne doświadczenie. Inaczej oceniali to „reformatorzy” mediów. Niektóre osoby z kręgu B.Geremka dostawały furii na samą myśl, że w gazecie codziennej „Rzeczpospolita” premier mógłby zamieszczać przygotowane w gmachu rządu teksty omawiające niektóre najważniejsze sprawy z punktu widzenia rządu. To pokazuje całe pomieszanie zapatrywań na demokrację. „Reformatorzy wcale nie zrezygnowali z ręcznego sterowania mediami. Stare nawyki realizowano innymi metodami. Przecież instrukcje wydawane redaktorom na cotygodniowych spotkaniach w KC PZPR a później – u rzecznika prasowego rządu Urbana, miały być kontynuowane tyle, że z innego ośrodka dyspozycyjnego. A my z Alą spokojnie co tydzień szykowaliśmy do druku nieuzgodnione z salonem omówienia podjętych i planowanych przedsięwzięć. Często wyznaczaliśmy temat wykazując fundowaną przez dziennikarzy bujdę na resorach. Często przedstawiane były niedostrzegane osiągnięcia na przykład duże przedsięwzięcie GUS na rzecz ujednolicenia polskiego i zachodnioeuropejskiego systemu statystycznego.  Dlaczego salonowców martwiło?  Widocznie „reformatorom”, wydało się to niebezpieczne. Znając skuteczność „Rzepy” ten i ów popadł był w depresję. A przecież – uważali - o pracach rządu mogą pisać tylko ich zaufani ludzie, wskazani przez salon, najlepiej goście z „GW”. W tamtych oczach – przypuszczalnie - ani Ala ani ja, dziennikarze traktujący dość uczciwie służbę szaremu obywatelowi, za takich zaufanych nie uchodziliśmy. Nie spoczęli zanim jednokolumnowego dodatku rządowego w „Rzeczpospolitej” nie uśmiercili.

 

Premierem był w tym czasie Waldemar Pawlak (PSL). Funkcję szefa URM sprawował Michał Strąk, też PSL. Teksty przygotowywane przez Alę i eFa szły wprost do „Rzepy”. Nie miał prawa zmieniać w nich ani słowa pupil warszawskiego „salonu” Dariusz Fikus, delegowany przez obalonego w 1991 roku premiera T.Mazowieckiego na redaktora naczelnego dziennika,. Alicji i mnie udało się opublikować parę tekstów według nas najlepiej odpowiadających prawdzie i eksponujących nadrzędność interesu państwa nad interesami zachłannych liberałów rodzimych i obcych.

 

Doświadczenie z kolumną rządową wykazało, że kierownicę również w tym aucie trzymają pasażerowie z tylnego fotela. Wtedy były nimi osoby z nieboszczki Unii Wolności, zaraz potem -  ich klony.  Jeszcze się wtedy nie domyślaliśmy, że w bliskich latach późniejszych kierownicę miała przejąć amorficzna agentura, trust mózgów skomponowany z przedstawicieli tajnych służb i bogaczy skutecznie uwłaszczonych na majątku narodowym. Stawało się oczywiste, że w dziennikarstwie inaczej niż w teatrze kukiełkowym, żadnych lalkarzy nie potrzebujemy.

 

Nieporadność ministra

 

W przypadku „Rzepy” rolę chłopca podwykonawcy zadań wyznaczanych przez lalkarzy pełnił wspomniany Fikus. Nie pierwszy raz. Kazano mu wypowiedzieć umowę o lokowanie kolumny rządowej na łamach dawnej gazety rządowej, teraz sprzedanej szemranemu wydawcy zagranicznemu. Michał Strąk nie reagował na to wszystko, chociaż jak mi się wydaje, mógł głośno przywołać Fikusa do porządku. W końcu reprezentował urząd, który założył gazetę, dał podstawę prawną istnienia, masę pieniędzy na rozruch w 1981 roku, przez kilkanaście lat wspierał kompletowanie zespołu dziennikarzy i – co dla prestiżu istotne - umieścił redakcję w pięknym gmachu. Fikus wywiązał się z zadania: utrącił „kolumnę rządową” i zrobił w ten sposób coś, co nie mieści się w żadnej logice rzetelności dziennikarskiej. Każdy z co roztropniejszych żurnalistów przyzna, że „kolumna rządowa” nie zagrażała prawdomówności. A cybernetyk dopowie: marny los tych co nie nabrali nawyku wykorzystywania funkcji sprzężeń zwrotnych. Naczelny redaktor musi je obserwować uważnie, jeśli rzeczywiście ma zamiar utrzymywać pismo na kursie obiektywizmu. Fikus nie umiał sobie z tym wszystkim poradzić. Lubił napoje. Pracując w Rzepie na placu Starynkiewicza widywałem go czasem w tym stanie. Mijasz na korytarzu, gdy musisz biec do sekretariatu redakcji i w pośpiechu oddawać jakieś późne teksty. W 1996 roku Dariusz Fikus pojechał do miejscowości wypoczynkowej, ale serce nie wytrzymało.

 

Środowisko b.Unii Wolności po śmierci Fikusa usiłowało zeń zrobić męża wzrostem wyższego niż był w rzeczywistości. To samo dotyczyło formatu tego dziennikarza. Może ktoś salonowi uwierzył.  Jednak nie my. – Pamięta się jakim był, Panie świeć nad jego duszą! Szef redakcji bez charyzmy, fatalnie ubrany człowieczyna, w gronie redakcyjnym traktowany stosownie. Zauważyłem na przykład, jak szybko koniunkturaliści zaczęli wykorzystywać jego słabą odporność na manipulacje.  Dawał się też podpuszczać nieuczciwym współpracownikom – oszczercom. Na szczęście nie lubił uczestniczyć w głośnych drakach towarzyskich. Wikłał się natomiast w zakulisowe procedury planowania pracy. Posłusznie wobec salonu rozdawał kierownicze etaty. Tachy szefowie nie budują teamu.

 

To słaby materiał na pomnik. Dowiodły tego wydarzenia kilku następnych lat. Salon uparł się stawiać na tego Fikusa. – Wbrew opinii moich kolegów próbowano umieścić go na piedestale jako wzorzec dla dziennikarzy.  Zastosowało stary numer z dystrybucją zaszczytów. Utworzona została pośmiertna nagroda dziennikarska „Rzeczpospolitej” jego imienia. Najpierw poszły w ruch medialne trąby, tuby i janczarskie piszczałki. Potem – oczywiście – dobrana została stosowna kapituła, a w kapitule – dla wzbogacenia zamierzonego akcentu - zasiadła m.in. wdowa prof. Fikusowa, obok niej pewien naukowiec z dziedziny biochemii i jeszcze chyba syn państwa Fikus. Wszystko to wymaga starań, przedsięwzięcie pracochłonne. Szum sztucznie podkręcano bo z naszego b.naczelnego pisatiel mniej niż średni[16]/ a demokrata – jak wyżej. Wspólnie z nowym kierownictwem redakcji „kapituła” do 2008 roku udzieliła trochę tych nagród. Podpierali kiwający się monument ś.p. Dariusza Fikusa aż tu niespodziewanie wybuchła awantura. - Może raczej burza szklance wody. Zdarzenie znamienne; nieco zmodyfikowany skład kapituły nagrodę przyznał komuś mocno krytycznemu wobec salonowców. Decyzję tę salon uznał za obrazę patrona. W drodze protestu wdowa, pani  jak każdy naukowiec - wydawałoby się – zobowiązana do bezstronności w poszukiwaniu prawdy,  wystąpiła ze składu kapituły. Wyszła uzasadniając swą decyzję tym, że gazeta „nie jest już gazetą jej męża”. Syn Fikusa zaczął coś pleść o rzetelności dziennikarskiej i ostatecznie nagroda opuściła Rzepę. – Żartowano, że pomnik źle się poczuł w gazecie będącej w tym czasie pod kierunkiem Pawła Lisieckiego.  W „Rzeczpospolitej” poważniejszej niż za Fikusa i – niewątpliwie - najrzetelniej relacjonującej wydarzenia w Polsce i za granicą.

 

Po latach o Dariuszu Fikusie zapomniano. Moim zdaniem, za jego czasów nie ujawnił się w zespole żaden nowy, znakomity talent dziennikarski. Gazeta wjechała na tory prywatyzacji stępiającej wrażliwość a to – jak wiadomo - sprzyja cynizmowi. Tak to jest często u liberałów. Trafiałem na pochwały b.szefa przewijające się po Facebooku, formułowane niekiedy przez klub „Przyjaciół z Rzepy”. No cóż, Facebook podobnie jak papier, wszystko zniesie. Każdy powinien mieć prawo do ogłaszania własnych proklamacji i aktów hołdowniczych. Zwłaszcza w Polsce bo różnice poglądów na dowolny temat gwarantowane. To tradycja, nasza specjalność. Żyję w tym od młodości, nawykłem reagować wzruszeniem ramion. Proszę wybaczyć dygresję poświęconą wydarzeniu całkiem innej rangi. – Marzec 1953 w Mielcu, jestem uczniem pierwszej licealnej. Następnego dnia po ogłoszeniu w polskich gazetach, że umarł koszmarny generalissimus Josip Wisarionowicz Stalin, na specjalnym apelu przed uczniami stanęła i popłakała się nauczycielka historii. Poczuła się osieroconą. Ona tak, ja nie.

 

Pożegnanie z „Rzepą”

 

W tym czasie, kiedy rodzina byłego naczelnego swoim zachowaniem zaczęła kompromitować nagrodę, „Rzeczpospolita” pod innym kierownictwem wchodziła w okres lepszej niż kiedykolwiek służby narodowi. Szkoda, że nie jestem młodszy. Na bieg czasu nie ma rady, jako oldboy mogłem być jedynie obserwatorem tych przemian[17]/, chociaż z gazetą jeszcze sporadycznie współpracowałem.

 

 

Pierwsza własna garsoniera

 

Na okres zbliżony do etapu zawodowego w „Rzeczpospolitej” przypada jeszcze jedno ważne dla eFa wydarzenie. Po różnych perypetiach rodzinnych i po udzieleniu mi schronienia przez nieocenioną Żanecinkę w Komorowie,  wystarałem się o własne mieszkanie. Trzecie w czasie pobytu w stolicy. Decyzja władz Spółdzielni Mieszkaniowej. Zapadła gdy dopiero zamierzałem podjąć pracę w Rzepie. Faktycznie, w garsonierze na ul. Batorego 31 zamieszkałem trochę później. Tak więc radość wielka, zwłaszcza w przypadku rozwodnika udręczonego. Wprowadzenie do garsoniery miało pewne paradoksalne konsekwencje w nowym środowisku sąsiedzkim. Tutejszemu lokalnemu „salonowi”  ku swojemu zniecierpliwieniu, za szybko zacząłem się podobać. Zwłaszcza sąsiadce z tego samego piętra pani Olczakowej ś.p. Chciała mnie zapisać do swojego stronnictwa. To nie przypadek. Kilka zawiązanych na osiedlu koterii babskich bezustannie toczyło jakieś wojny o dominację. Gdy pojawił się nowy sąsiad,  bardzo chciały, żebym już w najbliższych wyborach do władz włączył się w zarządzanie osiedlem, oczywiście po stronie koterii p.Olczakowej.

 

W tym czasie pojawiła się też myśl utworzenia małej spółdzielni mieszkaniowej i wydzielenia z SM „Mokotów”. Zaangażowałem się w to przedsięwzięcie. Nie przeszkadzało w pełnieniu obowiązków zawodowych. W okresie 1994-97 byłem Społecznym członkiem Zarządu i członkiem Rady Nadzorczej Spółdzielni Mieszkaniowej "Batory Wschód". Niewiele czasu to zabierało, ale była okazja, żeby się sporo o funkcjonowaniu spółdzielczości dowiedzieć. Tym bardziej, że spotkałem kilku mądrych działaczy społecznych takich jak dr Roch Czogała, mgr inż. Jan Paszkiewicz, mgr inż. Tadeusz Lubowicki, mgr inż. Henryk Pokszan  albo mgr inż. Zenon Hryncewicz.

 

To mieszkanie cieszyło szczególnie. Nie  tylko dlatego, że miałem już w samym środku Warszawy lokum na spotkania z synami, że po drugiej stronie ulicy park. Nie tylko dlatego, że formowała się sąsiedzka wspólnota, ale także dlatego, że było blisko do redakcji.  Po oddaniu tekstów, późnym wieczorem, już nie musieliśmy razem z Żanetą jeździć do Komorowa. A jak Żaneta kupiła „malucha”, to autko często czekało sobie na parkingu urządzonym na nieczynnym wówczas odcinku ulicy Stefana Batorego, 300 metrów od garsoniery. Nawet podczas częstych wówczas strajków komunikacji miejskiej, mogliśmy wrócić piechotą, szliśmy sobie z redakcji przez ul.Wspólną, Marszałkowską i tereny sportowe Politechniki. Niezależność od tramwajów, autobusów i kolei dodawała pewności. Żonę cieszyło realizowanie marzeń „studentki dojeżdżającej”. Jakże młoda ciepłolubna marzyła o mieszkaniu w Warszawie w czasie gdy codziennie trzeba było z uczelni wracać kolejką WKD do Komorowa, zwłaszcza w porze chłodów. W słocie i zimnie wchodziło się do pustej chałupy, żeby rozpalić w piecu. A w garsonierze na ul Stefana Batorego przeważnie dobrze działa centralne ogrzewanie.

 

 

pisał Jan Forowicz  2000 roku z późniejszymi drobnymi uzupełnieniami                         

www.forowicz.pl         janforowicz@tlen.pl    jan.forowicz@gmail.com

 

BACK

 

 



[1] /  po jakimś czasie od tej rozmowy w redakcji „Motoru”  tytuł został wykupiony przez wydawcę realizującego interesy niemieckiego przemysłu  motoryzacyjnego

[2] / Postać niesłychanie barwna. Wydawca, dziennikarz i działacz polityczny. Dla mnie - redaktor naczelny bardzo popularnego przez kilkadziesiąt lat powojennych tytułu kioskowego „HoryzontyTechniki”. A potem szef „Zarządzania” i talent organizacyjny. Ur. 1933 w miejscowości Sokoły na Białostocczyźnie. W Krakowie skończył studia filozoficzne i pedagogiczne. Na poczekaniu mógł zgłosić jakieś nowe pomysły – niestety, nie zawsze jednak fortunne. W 1963 roku razem z małą grupą opozycjonistów partyjnych wewnątrz PZPR  współtworzył tzw. frakcję Kazimierza Mijala. Nikt nie wie co i poco Józiowi przyszło wtedy do głowy. Mijalowcom roiło się reaktywować Komunistyczną Partię Polski. Przez towarzyszy z KC PZPR został odsądzony od czci i wiary, sąd go kazał aresztować i wydał wyrok cztery lata więzienia. Wyszedł po odsiedzeniu całego wyroku.  Wcześniej, jego guru  K.Mijal zbiegł do Albanii. Historycy twierdzą (zainteresowani mogą to znaleźć na: www.niniwa2.cba.pl/kpp_zolnierze_partii), że grupę Mijala stworzyła sterowana z Moskwy, niechętna Władysławowi Gomułce kamaryla pezetpeerowska w zmowie z maoistowską agentura w bezpiece. Po odsiadce Śnieciński, trafił do prasy technicznej. W rozmowach z nami do tamtej, politycznej grandy nigdy nie wracał. Poznałem  go pracując w WCT NOT, jako szefa wspomnianych „HT” i przewodniczącego Rady Zakładowej Związku Zawodowego. Potem wielekroć spotykaliśmy się już po 1981 roku.  Zmarł na zawał serca w 1996. Lubiłem go. Co mnie do dzisiaj intryguje, to bliska znajomość Józia z Dariuszem Fikusem – będzie o tym w dalszej części wspomnień.

[3] /  był aparatczykiem, więc miał komu donosić, uważam tak mimo, że dowodów nie ma;  w dotyczących mojej osoby materiałach uzyskanych z IPN dokumenty z omawianego okresu  nie zachowały się.

[4] / Kilkanaście miesięcy wcześniej, w listopadzie 1981 Jacek Nachyła doznał wątpliwego zaszczytu w postaci wymierzenia mu kary za samodzielność. Na polecenie Wydziału Prasy KC PZPR został zwolniony z funkcji naczelnego w dzienniku „SM”.  Wyleciał za „przestępstwa” polegające na najpierw wydrukowaniu postulatów strajkowych „Solidarności” a następnie - opublikowaniu wywiadu z Jackiem Kuroniem. Uwaga dodatkowa JWF; red.Nachyła w realiach 1981 roku musiał mieć wpływowych przyjaciół partyjnych. Na uruchomienie maszyn rotacyjnych z takimi tekstami  drukarnia musiała otrzymać dopuszczenie publikacji  przez cenzora CUKPPiW.

[5] /  obecnie budynek zajmowany przez Giełdę Papierów Wartościowych

[6] / Na marginesie, przedsiębiorstwo  „Rzeczpospolita” zostało zaangażowane w te wszystkie procesy przejmowania steru władzy przez układ. Samo miało się stać towarem.

[7] / Draka na 24 fajerki również dlatego, że jednym z ujawnionych szpiegów był członek egzekutywy POP PZPR w dzienniku rządowym. Zatrzymania dokonali agenci kontrwywiadu. Capnęli obu na parkingu podczas postoju autobusu jadącego z Warszawy do Gdańska na jakąś wystawę wynalazków. Prasa o tym ujęciu informowała. Potem był proces, orzeczono w nim kary więzienia. Obaj odsiedzieli swoje.

[8] /  Chodzi zarówno o kolumnę jak też o późniejsze wielostronicowe „żółte kartki” będące – jak podkreśla Żaneta Semprich, zastępczyni kierowniczki działu, pomysł autorski Krystyny Chrupkowej przez całe lata niezbyt udolnie naśladowany przez „Gazetę Prawną” i parę innych dzienników.

[9] /   Jak wcześniej wspomniałem, w 1984 roku został aresztowany pod  zarzutem szpiegostwa gospodarczego. Wiadomość przedrukowały dzienniki. Odsiedział – o ile pamiętam - dwa lata. Na dłuższy znacznie czas słuch o nim zaginął. Ale po 2000 roku znowu jak królik ze starego kapelusza, wyłonił się sam, bez pomocnej ręki magika. Uznał, że w nowym systemie ustrojowym uda się przebrać w inny kostium. Męczennika. Wydał  książkę, w której mieni się być ofiarą reżimu komunistycznego. Próbował wystawić sobie pomnik  „ostatniego więźnia politycznego PRL”. Były aktywista  PRPR ostro nalatuje w tej książce na „apostołów Kremla”. No comments.

[10] / Niestety, po latach okazało się, że jest nazwisko obecne w aktach IPN

[11] / dzieła teoretyka rewolucyjnego marksizmu - Antonio G r a m s c i (1891-1937) wskazywały, że do zdobycia władzy politycznej wystarczy osiodłać media i elity kultury.

[12] / pod koniec naszej współpracy dowiedziałem się, że jest matką dr. Grzegorza Kostrzewy – Zorbasa. Pan Grzegorz działał w podziemiu antykomunistycznym. Było takie jedno popołudnie w redakcji, kiedy pani Krystyna z oczyma pełnymi łez radziła się mnie jak chronić syna przed  zemstą jej własnej partii, której na tyle lat zawierzyła.  Wbrew obawom matki, syn  przeżył a po zmianie ustrojowej, w latach dziewięćdziesiątych  p.Grzegorzowi dane było piastować wysokie stanowiska ministerialne i dyplomatyczne.  Poświęcił się pracy naukowej.

[13]/  Któż z dziennikarzy mógł wtedy przypuszczać, że cały ten „Okrągły Stół” był spektaklem z góry wyreżyserowanym  według scenariusza przygotowanego siłami ludzi oddelegowanych przez agenturę tajnych służb wojskowych i bezpieczeństwa wewnętrznego na spółkę z środowiskiem tzw. opozycji demokratycznej. A jednak, byli ludzie piszący, którzy przewidzieli kierunek zmian z PRL w III RP  -  Wojciech Piotr Kwiatek wydał wtedy książkę „Akrobaci i kuglarze” wznowioną po 20 latach (odsyłam do recenzji pt. „Skąd pan to wiedział panie Kwiatek” w tygodniku „wSieci” z 18-24 sierpnia 2014.

[14] / A.Michnik nie był wtedy postacią dla opozycji najważniejszą. Należał do przybocznych B.Geremka.

[15] / Jeden z takich całokolumnowych artykułów o tradycjach polskiego parlamentaryzmu ukazał się w „Rz”  15 czerwca 1989 r. czyli pomiędzy pierwszą i druga turą wyborów do parlamentu

[16] / Stwierdzenie to dosadniej niż ja, ujął był kolega redakcyjny Fikusa   Daniel Passent. W „Polityce” z 4 maja 1991 ocenia pióro i uprawianą przezeń tematykę: „mimo studiów polonistycznych posługiwał się polszczyzną odpowiednią do rubryki poświęconej Radzie Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, którą latami prowadził na naszych łamach”.  Artykuł Passenta dotyczył narodzin  mowy nienawiści w Polsce przełomu lat 80 i 90-tych.

[17] / W końcowej fazie pracy nad wspomnieniami muszę w tym miejscu dopisać, że w 2013 roku „Rzepę” przejął początkujący w naszej branży wydawca Grzegorz Hajdarowicz powiązany z niefortunnymi szefami PO i ich całym nie do końca rozpoznanym zapleczem. Przejęcie sprowadziło na dziennik katastrofę. Rozleciał się zespół redakcyjny. Nakład „Rzeczpospolitej” w okresie mojej tam obecności wynosił 220 tys.egz.  We wrześniu 2013 spadł do 10 tys.egz.  Wydawca G.Hajdarowicz zdaniem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich zasłużył na nominację do tytułu „Hiena Roku”.