mgr inż. Jan Forowicz                               Back

absolwent Wydz.Mechanicznego PK

(nr dyplomu 915/M z 1965 roku)

 

Wspomnienia z okresu studiów

Śródtytuły w tekście:

 

Rektorat PK, obecny wygląd korytarza dawnych koszarów austriackich przystosowanych do potrzeb nowoczesnej  uczelni

 

Indeks i legitymacja studencka,   Dydaktyczne piły,    Zainteresowania dwudziestolatka sztuką piękną,     Politechnika poodwilżowo rozpolitykowana,       Rozgrywka o awans,    Najsympatyczniejsi silnikowcy,    Rozrywki w akademiku na ul.Bydgoskiej,   Rumuński epizod,    Klub „pod Przewiązką”,    Klęska impresariatu,     Wolne Radio Nowinki,     Prace dorywcze,      Po co smarkule w Technikum,    Sportowy epizod wioślarski,    Garaż w piwnicy,    Krakowski oddział Tygodnika Studenckiego „Politechnik”,   Wilczy bilet ?     Ebonitowy „Pionier”,    Niezaplanowane perypetie przeddyplomowe,  Ostatni egzamin politechnika,     Spacer w popołudniowym słońcu,   Pierwsza praca,      Koledzy z innych krajów,     Czuję się i jestem  inżynierem,      Czy warto spisywać wspomnienia,   Politechnika w pierwszym szeregu,   Akcentujmy tożsamość politechników,    Spotkania po latach,   Miłe rozstania i powroty

P

ierwsza sytuacja zapamiętana z Politechniki Krakowskiej to - w moim przypadku - scenka z pokoju sekretarki przed gabinetem JM Rektora Bronisława Kopycińskiego. Przyszedłem trzymając w ręku podanie o przyjęcie na kontynuację studiów motywowane przeniesieniem do Krakowa z Politechniki Śląskiej. Siedzę sobie w oczekiwaniu na rozmowę z Magnificencją. Akurat wtedy do sekretariatu wchodzi milicjant. Gość w mundurze sprawia wrażenie onieśmielonego. Pod jego pachą teczka z jakimś przedmiotem zawiniętym w gazetę.  Z opakowania wystaje kabelek w bawełnianym oplocie i dynda sobie wtyczka elektryczna.

- Mundurowy cichym nieco głosem wyjaśnia sekretarce: - Prokuratura prowadzi dochodzenie w sprawie porażenia prądem pewnej obywatelki starszej wiekiem. Chcielibyśmy, aby Politechnika wydała ekspertyzę. Przyniosłem żelazko używane przez poszkodowaną i teraz trzeba fachowo ocenić, czy ono mogło spowodować porażenie.

Ciekawy ten mój pierwszy kontakt z Uczelnią. Jak tę sprawę dalej załatwiano - nie wiem. Wszedłem do gabinetu Jego Magnificencji.

Okazało się, że Magnificencja wzrostem nie imponuje. Takie osoby zazwyczaj wolą z wyższymi od siebie rozmawiać siedząc w fotelu. Profesor Kopyciński zapytał o powody przeniesienia, spojrzał na gliwicki indeks i wpisany tam Lwów jako moje miejsce urodzenia. Chyba zwróciło jego uwagę. Niech pan usiądzie, zaprasza.

- Rektor komunikuje, że wyraża zgodę na rozpoczęcie nauki w Politechnice Krakowskiej. Ale na tym rozmowy z petentem nie kończy. Z dokumentów wie wszystko o zdanych już egzaminach, jeszcze tylko postawi parafę na podaniu. Jakoś gładko zmienia temat rozmowy. Pojawiło się pytanie o moje zainteresowania. Wspomniałem coś o nawiązaniu w Gliwicach luźnej współpracy z Tygodnikiem Studenckim „Politechnik”. Wtedy przedłużył pogawędkę. Poruszyła się jakaś struna lwowskich skojarzeń. Być może osoba dopiero co przyjętego studenta skierowała myśli ku miastu jego przedwojennych lat. Zaczął opowiadać o Politechnice Lwowskiej i swoim redagowaniu tam pisma o tytule „Życie Technickie”.  - Przydałoby się coś takiego naszej Politechnice Krakowskiej, stwierdził.

Tak sobie to powiedział, raczej niezobowiązująco. Zaszczepił  bakcyla; wkrótce jak najbardziej serio zacząłem przemyśliwać o uruchomieniu tygodnika „PK” i jego kształcie. Po jakimś czasie ponownie pojawiłem się w jego gabinecie, Rektor wysłuchał co w kwestii pisma proponuję, upoważnił do rozmów i jeszcze dał namiar na znajomego szefa drukarni „Przekroju”. No więc widać, że lubił od słów naprawdę szybko przechodzić do realizacji zamiaru.

Wolnego! nie wybiegajmy za daleko do przodu w czasie. Jako  student ledwie co przyjęty, miałem pilniejsze sprawy do załatwienia. Zgodnie z prośbą dostałem się na Wydział Mechaniczny, specjalność „Samochody i Ciągniki”.

Indeks i legitymacja studencka

W pierwszych latach po powołaniu do życia, Politechnika Krakowska rozlokowała się w dawnych Koszarach Arcyksięcia Rudolfa. Na fotografii z końca XIX wieku widok od strony obecnego Wydziału Architektury, z prawej – Wydział Mechaniczny (teraz Wydział Inżynierii Elektrycznej i Komputerowej). Obecnie kilka wydziałów Uczelni skupia się w miasteczku akademickim na Czyżynach, ale stare centrum przy ul.Warszawskiej nadal tętni życiem.

 

Z podaniem zaakceptowanym przez rektora Lwowiaka trzeba teraz trafić do dziekanatu. Odnalazłem w sąsiednim gmachu. W dziekanacie też poszło gładko. Ówczesna biurokracja, generalnie,  to był mały piesek, pikuś wobec tego obecnego, XXI - wiecznego nieruchawego brytana monstrum.  Jedna wizyta i masz gotowe wszystko o co prosiłeś. Kompletowanie dokumentów bez żadnej mitręgi – sprawność zakładająca uczciwość petenta. Panie sekretarki zadowoliły się na przykład przepisanym na maszynie i uwierzytelnionym odpisem z odpisu metryki urodzenia oraz kopią świadectwa maturalnego I Liceum Ogólnokształcącego im. St. Konarskiego w Rzeszowie. Za jednym zamachem wystawiły mi studencką legitymację.  Wkrótce dowiem się do jakiej grupy będę należał a z tablicy ogłoszeń mogę już odpisywać plan zajęć. Rejestracja indeksu nastąpiła później, w listopadzie, po wpisaniu przedmiotów.

Na drugim piętrze w gmachu Wydziału Mechanicznym robotnicy prowadzili jakieś remonty. W niektórych salach podłogi z terowanych desek. Zostały po poprzednich użytkownikach gmachu czyli wojsku. Armia zwolniła te budynki niedawno. Przestronne korytarze miały ułatwiać żołnierską bieganinę; zapewne służyły dawniej do zbiórek w drużynach. Sale w części środkowej piętra, dla wojska dobre, z biedą zaspokajały potrzeby uczelni. - Istniejący obecnie ryzalit od ul.Warszawskiej dobudowany został później, w latach siedemdziesiątych.

A więc modernizacja budynku! Kiedy nowy student wszedł na piętro, zauważył że robotnicy wstawiają drzwi do sal. Widocznie wojsko używało nieodpowiednich. Czarne deski podłogowe korytarza zastępują jakąś cementową wylewką. A zatem, pod koniec XX wieku, w sto lat po zbudowaniu koszar Arcyksięcia Ferdynanda (tak, to ten amoroso z paru filmów inspirowanych tematem tragedii w pałacyku Mayerling), korytarze znowu były odnawiane. Remont w czasach PRL dość skromnie zakrojony. Później, w XXI wieku te same posadzki na korytarzach będą błyszczeć jak pałacowe. Ponakłada się marmury, zawieszone zostaną kandelabry. Z elegancji najwięcej skorzysta jednak wydział zupełnie innej specjalności.

Koledzy z grupy sumienne uczestniczyli w zajęciach.  Słuchacze całego drugiego roku często mieli wspólne zajęcia, zwłaszcza wykłady. Wśród studentów zwrócił uwagę nieco starszy od pozostałych – ksiądz. Był kapłanem, wikariuszem na krakowskich Dębnikach. Na roku mieliśmy chyba jedną tylko koleżankę - Irenkę. Ksiądz zrezygnował później ze studiów dziennych. Wśród moich kolegów z Wydziału, już wtedy do najlepszych studentów należeli: Edward Ludera, Jan Gębala, Leszek Kotsch i Włodzimierz Czachowski-Rylski.

 W pierwszych tygodniach krakowskiego studiowania nie miałem gdzie mieszkać. Miejsca w  akademiku zabrakło. Waletowanie mi do głowy nie przyszło. Zresztą, nikogo tu przecież nie znałem. Po wyjściu z zajęć spędziłem więc parę nocy w poczekalniach na dworcu Kraków Główny. Każdy przyzna, że dla studenta nie było to dobre miejsce sypialne. Na ławkach raczej się tam nie rozgościsz. Najgorzej, że oczekującym na swoje pociągi regularnie przyglądały się różne, pełne podejrzliwości patrole milicyjne i żandarmeryjne.

Jeśli plan zajęć na uczelni dawał taką możliwość zmykałem z Krakowa. Ze dwa razy, aby odkleić swój wizerunek od obrazu dworcowej poczekalni, pojechałem więc do rodziców w Rzeszowie, ze dwa razy na pierożki do cioci Włodzi w Bytomiu. Wykąpałem się, wyspałem, dobrze podjadłem. W takim odświeżonym stanie mogłem wracać na studia. Potem znowu wyjazd. Bilety kolejowe były tanie. Perony blisko, plecami. Po kilku tygodniach tak urozmaiconej dworcowej bezdomności trafiłem wreszcie na mieszkanie u pewnej krawczyni. Zaprowadziła mnie kartka z ofertą wynajęcia stancji. Ktoś doczepił pinezką do framugi drzwi wejściowych na Wydziału. Pora deszczowa. Skwapliwie, zaraz po zakończeniu zajęć stawiłem się na samym Rynku, w czeluściach kamienicy, pierwszej za „Jaszczurami” w stronę Grodzkiej. Stancja nie nazbyt komfortowa. Mieszkanie dwupokojowe, własność  dwojga starszych osób. Rezydowała już u nich trzecia osoba, żak, do niedawna, tak jak i ja - całkiem w Krakowie bezdomny. Właścicielka, pani lat 40-45, wzrostu 150 cm, zapewniła lokatorom dwa składane łóżka i część pokoju przechodniego z oknem na kamieniczną studnię.

- Sypialnia jest – pokazała dłonią - tu, za zasłoną. Kotarę można zaciągnąć po tym sznurku. Za kotarę służył perkal. Student – komunikowała ta pani -  na noc przychodzi wieczorem, aby nie za późno. Rano, nie później niż o dziewiątej godzinie student wychodzi do szkoły.  Kotara zostaje zasunięta. Regulamin ostry, ale miał uzasadnienie. - Od godziny dziewiątej do szesnastej, w części pokoju bliżej okna, nasza energiczna gospodyni uruchamiała usługi krawieckie dla Krakusów.

Dydaktyczne piły

Szybko się dowiedziałem, że na Wydziale straszą studentów dwie dydaktyczne piły. Jedna to matematyczka, pani Genowefa Majcher, docent. Podówczas nosiła tytuł „zastępca profesora, kandydat nauk matematycznych”. Nazewnictwo żywcem przejęte z wzorów radzieckich, ale w polskiej nomenklaturze zawodowej nie utrwalone. Mimo to, skrót „z.prof. k.n.m.” musieliśmy do indeksu wpisać. Typ wojowniczej profesorki. Osoba w średnim wieku, wysoka, zgrabna, ale jako umysł zdecydowanie zbyt matematyczny, ciężko pokarana brakiem kobiecego uroku; na sali wykładowej żadnych szans u męskiej ferajny nie miała. Drugi postrach studentów to katedra rysunku technicznego, a raczej sama postać jej szefa - podówczas docenta J.Koreckiego.

Podczas swoich wykładów, knm Majcherowa matematykę aplikowała nam w takim wymiarze i na takim poziomie, że nawet sumiennemu studentowi trudno było nadążyć. Wszystko tam zamiast objaśniać wciągało słuchacza w kolejne czarne dziury, wybrnąłeś z jednej, już następna szczerzy na ciebie kły. Zniechęciła i mnie. Nie do matematyki bo w tym nie byłem najgorszy lecz do sposobu poznawania. Inna rzecz, że te utrapione, z powagą może zbytnią traktowane całki i rachunki różniczkowe nigdy się później nie przydały. Kolegom, którzy w szeregowym inżynierstwie trafiali do fabryk – również. Podczas praktyk studenckich obserwowałem, że zakładowe instrukcje dla projektantów, gdy mowa o obliczaniu konstrukcji, wymagały umiejętności rozwiązania równań z ułamkami i niczego więcej. Sztuką było tam coś innego. Mam na myśli istną esencję techniki czyli sprytne posługiwanie się w biurach konstrukcyjnych doświadczalnie wypracowanymi współczynnikami. Z tej też przyczyny owe współczynniki stanowiły i chyba nadal są pielęgnowane w każdym fabrycznym biurze. U Majcherowej egzaminy z matematyki były bodajże najtrudniejsze z wszystkich zdawanych przedmiotów. Sam nie wiem jak ja to przeszedłem? Na giełdzie egzaminacyjnej różnie komentowano metody pani  wykładowczyni. Czyniono porównania z sposobem nauczania matematyki na AGH.  Jakże miękko i łatwo w Alejach Mickiewicza, niedaleko, wkładał ją swoim studentom do głów prof.Franciszek Leja.  Napisane przez niego skrypty czytało się wartko jak powieści przygodowe. Majcherowa nie uznawała tego stylu, pewnie był dla niej kapitulancki. My do końca raczej nie zachwycaliśmy się jej sposobem prowadzenia zajęć.

Co innego, jeśli miałbym dzisiaj oceniać skutki piłowania studentów przez Koreckiego. Też było nam ciężko. Ale sprawności wyuczone w katedrze rysunku odwrotnie niż całki i różniczki, bardzo się przydają. Inżynier musi dobrze rysować. Niektórzy pracowali więc na zaliczenia w pocie czoła. Po rozpięciu prac na deskach rysunkowych szybko mogłeś się dowiedzieć, ile wysiłku. Wystarczył jeden rzut oka na arkusze bristolu. Ile na nim „pracy”, zaświadczały ślady wielokrotnego poprawiania. Oczywiście, cały ten mozół można dzisiaj wspominać z uśmiechem. Korecki nauczył studenta, że bristol jest gruby i jeśli masz ostrą żyletkę, zniesie ze dwie poprawki polegające na ścinaniu warstwowym. Bristol nie znosi natomiast drapania. Kalka kreślarska – na odwrót.  Pożyteczna wiedza z pierwszych lat studiów! Na szczęście tylko pierwszych. Znacznie ciekawsze były dla mnie późniejsze zajęcia w katedrze Koreckiego na temat teorii mechanizmów. - Zajęcia dla myślących.

Dziekanem Wydziału Mechanicznego był za moich czasów prof. Janusz Walczak, szef katedry wytrzymałości materiałów. Miał dar przystępnego, nie przeteoretyzowanego wykładu. Poza tym znany był ze świetnej jazdy na nartach. Ocenę talentów narciarskich profesora przekazał mi kiedyś kolega z Wydziału Architektury Andrzej Wojna-Orlewicz. Andrzej był opiniodawcą wiarygodnym. W końcu należał do kadry zjazdowców, odnotował wielkie sukcesy sportowe. Niestety, kariera zawodnicza Andrzeja nie trwała długo.

Inżynier musi poznać wszystkie właściwości materiałów zwłaszcza konstrukcyjnych. Dlatego oprócz prof.Walczaka wykłady z tej dziedziny prowadziło kilku zacnych panów. Przedmiot o nazwie „Wytrzymałość materiałów IV” prowadził doc.Michał Życzkowski[1]/. W zgodnej opinii uczelnianego środowiska naukowego był wówczas jedną z osób  na Politechnice najzdolniejszych, rokujących wielkie nadzieje naukowo-badawcze. Po latach te przewidywania  pełni potwierdził. Został członkiem PAN i wielu gremiów z wspomnianej dziedziny. Zdobył autorytet w skali międzynarodowej pracami z zakresu teorii  sprężystości i plastyczności (wywiad Andrzeja Dury z nim opublikowany został 4.IV.1964 w „Politechniku”).

Wśród moich nauczycieli był ówczesny doc. Kazimierz Piszczek. Jego przedmiot to Mechanika a później - Hydro i Aeromechanika. Dydaktyk niesłychanie skupiony na swej dziedzinie nauki i chwilami jakby nieobecny. Studenci opowiadali o nim kawał, który – podejrzewam dzisiaj – mógł być skądś zaczerpnięty, skopiowany, ale pasował do tej sylwetki niczym garnitur uszyty właśnie dla niego. Otóż, opowiadali, zdarzyło się wczesną godziną popołudniową,  Piszczek, jak zwykle zamyślony, idzie ulicą Warszawską z Politechniki w stronę Plant, minął właśnie skrzyżowanie z ulicą Szlak. Z przeciwka, chyba od dworca kolejowego kuśtyka jakaś babina. - Zapytała zamyślonego Piszczka: - Panie, w dobrym kierunku idę do Barbakanu?

- Kierunek dobry, zwrot przeciwny -  odpowiada Piszczek grubym głosem.

Z wielu bardzo szanowanych postaci, które kierowały kształceniem naszego zastępu studentów wymieniłbym jeszcze prof. Jana M. Kaczmarka. Już wtedy zaliczał się do ekskluzywnego klubu pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu  najlepszych na świecie teoretyków-specjalistów obróbki skrawaniem. Równocześnie był dyrektorem krakowskiego Instytutu Obróbki Skrawaniem na ul.Wrocławskiej. Po paru latach został ministrem, szefem Komitetu Nauki i Techniki. Studenci nie wiedzieli nawet, iloma talentami się odznaczał, że już jako młody gimnazjalista został pilotem szybowcowym, że miał kartę kombatancką podziemia na Litwie z okresu II Wojny Światowej. W jego upoważnienia zajęcia z moją grupą prowadzili mgr inż. W.Pieniądz i dr inż. Kazimierz Albiński. Prof.Kaczmarek raz tylko mnie osobiście wysłuchiwał w 1964 roku. Prezentowałem mu projekt tzw. pracy przejściowej, której celem było skonstruowanie narzędzia do  wykonywania ostrzy obcęg o symbolu RSCa 180. Projektu  takiego faktycznie potrzebowała jedna z fabryk w Cieszynie. Skoro dostałem zadanie, to narysowałem przeciągacz. Prof. Kaczmarkowi chyba nie zaimponowałem. Może dlatego, że moje narzędzie za bardzo przypominało wąską a długą szufladę kuchenną. Dostałem tróję. Żebym ja dzisiaj wiedział jak Cieszyn w końcu robi te obcęgi? A może już nie robi, poniósł porażkę i nasz rynek zalali swoją produkcją Chińczycy? Jeśli tak, to być może trzeba mówić o współwinie autora szuflady za upadek fabryki obcęgów. Po latach spotykałem Profesora gdy pełnił funkcję prezesa NOT. Zawsze witał mnie miłym uśmiechem. Nawet gdy pół żartem pół serio nawiązałem do sprawy RSCa-180. Tej klasy osób jaką był Jan M. Kaczmarek naprawdę wyjątkowo na świecie mało.  

Jedną ze specjalności na naszym wydziale - przypomnę - były pojazdy samochodowe. Katedrą kierował sędziwy już prof. Władysław Rubczyński. Osoba popularna z wielu powodów, także jako posiadacz prawa jazdy z numerem 1 w Polsce. Karierę naukową zaczynał na Politechnice Lwowskiej.

Prof.Rubczyński[2]/  wynalazł dobry sposób na skłonienie nas do rzetelnego poznawania tajemnic drążków skrętnych, rodzajów dysz w gaźnikach, kształtu krzywek rozrządu i popychaczy zaworowych. Ogłosił, że prawo jazdy powinni zdobyć wszyscy studenci mechanicy, choćby tylko trochę zbliżeni do specjalności samochodowej.  Muszą jednak doskonale poznać budowę auta. Rektorat zaaprobował, pomogła organizacja pod nazwą Liga Przyjaciół Żołnierza. Odpłatność za kurs miała charakter symboliczny.  Kosztowało to coś około dzisiejszych 60 złotych. Jazdy szkoleniowe przeprowadzaliśmy na dwóch wspaniałych autach. Pierwsze to był otwarty wóz z demobilu, terenowy Dodge, taki większy Willys. Drugim - sławna limuzyna Warszawa z licencyjnym silnikiem dolnozaworowym od Pobiedy. Część kursu stanowiło też pouczenie o sposobach udzielania pierwszej pomocy ofiarom wypadków. Przydała się wiedza wyniesiona z trójstopniowego kursu PCK urządzonego w liceum rzeszowskim. Uczciwie dodam, że inni może bez tak przydatnych kwalifikacji, a też egzamin na „prawko” pozdawali. Bardzo nam ten profesor głęboko zapadł w serce. Do dzisiaj koledzy wspominają na przykład, że  Rubczyński był, ho ho, posiadaczem Fiata 600! – Fiata oryginalnego. Licencję na Fiata 125 p i Fiata 125 p kupiliśmy kilka lat później.

Zainteresowania dwudziestolatka sztuką piękną

Uważałem, że inżynier musi wiedzieć więcej niż mu oferuje wiedza ścisła, nawet ta najdoskonalsza. Chyba tak samo oceniała potrzeby swoich podopiecznych duża część profesury. Taką ma ten gród atmosferę. Kraków zawsze, także w latach sześćdziesiątych był świetnym miejscem realizacji tak ujętej idei. Bilety do teatrów tanie bo państwo chciało ukulturalniać lud roboczy. W dodatku ugruntował się zwyczaj otwierania muzeów w niektóre dni wchodziło się do muzeów a darmo. Na wystawy czy spektakle często wybierałem się samotnie, czasem ze znajomą koleżanką. W przybytkach sztuki, przyznaję, kolegów z mojej uczelni spotykałem rzadko.

Interesowało wszystko od pierwszych miesięcy w Krakowie. Po zamieszkaniu na Rynku u krawczyni, miałem dwa kroki do Pałacu pod Baranami. Zacząłem uczęszczać na prowadzone tam bogato ilustrowane przeźroczami wykłady profesora ASP Włodzimierza Hodysa z historii sztuki. Stanowiły jedną z najatrakcyjniejszych form upowszechniania kultury. Finansowały władze miejskie. Wykłady odbywały się w Pałacu a później - na ul.Smoleńsk, w budynku Wydziału Form Przemysłowych ASP Kraków. Nie opuściłem ani jednych zajęć obejmujących okres malarstwa naskalnego odkrytego np. w grotach Lascaux, epokę sztuki Egiptu, sztuki helleńskiej, twórczość Traków i Scytów. Wykładów na temat gotyku w sztuce słuchałem już w kratkę. Studia, zwłaszcza w okresie sesji  wiele wolnego czasu nie pozostawiał. Nie opuściłem natomiast żadnego wykładu z szczególnie fascynującego cyklu o malowidłach egipskich.

Kiedy Politechnika dała wreszcie miejsce w akademiku, nadal, systematycznie odwiedzałem różne wystawy malarstwa. Przemierzając prawie codziennie trasę z ul.Warszawskiej przez centrum do ul.Karmelickiej i ul.Lea trudno ominąć ekspozycje organizowane w Pałacu Sztuki, w Krzysztoforach czy nie podjechać tramwajem do galerii malarstwa Muzeum Narodowego. Na marginesie, naoglądało się mocno wtedy eksponowanego taszyzmu oraz płócien jego polskiego entuzjasty niejakiego Tadeusza Kantora. Dzisiaj o taszyzmie chyba zapomniano. A o Kantorze pamiętamy, jednak nie dla bezpłodnego eksperymentowania z taszyzmem, raczej w związku z podnoszoną od czasu do czasu kwestią wkładu artysty w dorobek sztuki teatru.

Coś ciągnęło do Filharmonii. Odzywały się nawyki wykształcone przez nauczycieli w liceum, którzy dość regularnie prowadzili uczniów na koncerty w b.Rzeszowskiej Orkiestrze Symfonicznej pod batutą Janusza Ambrosa.  W Filharmonii Krakowskiej oprócz repertuaru klasycznego można było posłuchać jazzu. Kraków przygarnął czołówkę dżezmenów. Zaduszki Jazzowe gromadziły wielu artystów, wtedy tylko polskich. Przy okazji zaobserwowałem coś we własnych nawykach. Zainteresowanie gatunkami sztuki muzycznej cechowało się wahadłowym przyciąganiem. Po dużej dawce jazzu miałeś ochotę na wysłuchanie filharmoników, po muzyce poważnej ciągnęło na  jamsesion.

Miał ówczesny Kraków szczególną atrakcję wiele kilometrów od centrum – awangardowy teatr Skuszanki i Krasowskiego w Nowej Hucie. Student z wielką frajdą wybierał się tramwajem na kolejne inscenizacje Teatru Ludowego. Silne wspomnienia. Mija pół wieku a wciąż mam przed oczyma takie pozycje repertuaru jak „Myszy i ludzie”,  „Stan oblężenia” i Burza”. Chyba najlepszym artystą był aktor Edward Rączkowski.  Urodzony protagonista. Zachwycał rolą krawca w „Burzliwym życiu Lejzorka Rojtszwanca”. Potęga głosu, umiejętność żywiołowego przekazywania emocji, dowcip. Debiutował aktor Franciszek Pieczka. Teatr osiągał wyżyny sztuki a na widowni - tylko połowa foteli zajętych.

Lubiłem kupować bilety w ostatnim rzędzie. Kasjerka dostrzega, że student przyszedł do teatru z jakąś koleżanką, więc wyrozumiale traktuje prośby o miejsce na końcu widowni. Zbyt prosta była ta jej kwalifikacja. Nad domyślna. Zasiadałem z tyłu bo rzeczywiście lubiłem być uczestnikiem akcji w dwóch wymiarach; zwykłego widza i – niejako zewnętrznego - obserwatora z boku podglądającego toczącą się podczas spektakli fascynującą pracę zaplecza teatru, na przykład oświetleniowców. Takie rzeczy zazwyczaj mało ciekawią widzów. Interesujące były efekty podświetlania szarych brył barwami dopełniającymi. Z ostatniego rzędu udawało się to lepiej niż z frontu widowni.

Po zaliczeniu kolejnych semestrów, odrębny i absolutnie dobrowolnie wybrany kierunek zainteresowania studentów stanowiło gorliwe obcowanie z dorobkiem innej sztuki – winiarskiej. Politechnicy mieli może nawet gorliwy niż humaniści uniwersyteccy, nad wyraz rzetelny stosunek poznawczy. Zawsze maszerowało się w kilku. Do źródeł tej wiedzy przybliżały wizyty w piwnicach takich lokali jak np. „Pod Szóstką” na ul.Sławkowskiej 6 i w „Miodosytni” na Małym Rynku. Mało tego było, w miastach dominowała zgrzebna gastronomia z zawsze obecną wódą. Dziś trudno uwierzyć – bywały nawet braki piwa. Ale gród krakowski projektowali praktyczni urbaniści. Zatroszczyli się o lokale z winem. Można je osiągnąć po wyjściu z Wydziału Mechanicznego bez konieczności zbyt długiego marszu. Położone są wewnątrz granic wyznaczonych krakowskimi Plantami. A po probierni, z Plant mamy do akademika dobrze osadzony na szynach tramwaj numer 4.

JM Rektor PK prof.Bronisław .Kopyciński, człowiek który rozumiał na czym polega wychowanie politechników do obywatelstwa

 

Władza pozwalała degustować, OK. Ale – ku niezadowoleniu studenterii - nawet tę łaskę próbowała reglamentować, ująć urzędowymi normami spożycia. Za moich czasów parę razy narzucali kierownikom winiarni jakieś z sufitu wzięte zmiany zasad obsługi klienta. Raz mogłeś tam wypić odrobinkę, innym razem nieco więcej. Raz obowiązywała sprzedaż na butelki, innym razem na kieliszki. Wszystkie zmiany narzucane były bez konsultacji społecznych. Wprowadzano dynamicznie; czasem z zaskoczenia, innym razem – jak komunikowało popołudniowe Echo Krakowa, nosiły cechy przepychanki albo przeciągania liny. Dzienniki informowały językiem oficjalnym, ty jednak łatwo odczytujesz intencję; od razu wiesz, że na Sposób spożycia nie wpływał spożywca. Na knajpowo-sklepową administrację miejską naciskał znany krakowski uparciuch dr.Marcinkiewicz, biedny człowiek, wróg wszystkich zwolenników kulturalnego upijania się, farbowany działacz społeczny, samozwańczy dyktator  pozbawiony respektu dla ludzkich namiętności.  To dlatego przez niego w lokalach tych podawano węgrzyna w butelkach, a -  wyniku zaostrzeń – tylko na lampki. Kiedy Marcinkiewicz był górą, w ogóle zamykali na dłużej. Gdzie chowali się wtedy rajcy miejscy? Chciano nas zniechęcić przez udręczenie. Gdyby tego przeciągania liny nie przerwać, to jeszcze trochę a Marcinkiewicz podstępnymi intrygami wymusiłby wydanie zakazu wszelkich przyjemności nawet oddychania. Lepiej o nim zapomnieć. Pijało się tak wyszukane trunki jak bułgarska Malaga, węgierski Muskatel, Muskat Otonel i wszystkie Tokaje które przywieźli, oraz chorwacką LaCrimę. Obcowaliśmy z tą sztuką przy fajnych, wysłużonych drewnianych stołach, siedząc na ławach. Nie widziałem, żeby ktokolwiek z nich spadł.

Niestety, Marcinkiewicz rył pod nami niestrudzenie i bywało, że spokojnie przyszedłeś sobie „Pod szóstkę” na winko a tu na drzwiach dobrze tobie znanych drzwiach kartka: „Zarządzeniem takim to a takim lokal zamknięty”.  Na szczęście, winiarnie też miały obrońców; po likwidacji lokalu odradzały się jak feniks z popiołów – na przykład na ul.Łobzowskiej. To też blisko od Plant.  I kto by panie pomyślał, że za kilka kolejnych lat nikt o Marcinkiewiczu nie będzie pamiętał?

Politechnika poodwilżowo rozpolitykowana

Co dla historyków tamtych czasów nie jest tajemnicą, w okresie popaździernikowym 1956 na parę lat władza dała studentom choć trochę odetchnąć od sztywnego systemu w różnych dziedzinach życia akademickiego. Rozluźniła też reżim studiowania.

Skąd się te ustępstwa wzięły? Aparat partyjny znał granice przesztywnienia. Przykład odpowiedniej taktyki pozostawił Lenin. W latach dwudziestych XX wieku. Kiedy już trzeszczało bo w rewolucyjnym szaleństwie bolszewicy przeciągnęli strunę ponad wytrzymałość Rosjan, ogłosił w Moskwie poluzowanie nazwane w historii „Dwa kroki naprzód, jeden krok wstecz”. Czyli:  nie rezygnujemy z uszczęśliwiania ciebie na siłę a jedynie przyhamowujemy. W Polsce powojennej w obliczu protestów robotniczych władza ratowała stołki według tego schematu postępowania. Na krótko co prawda ale wyraźnie partia (PZPR) zepchnięta została do defensywy. Zaczęło się „Odwilżą 1952-54” po śmierci Stalina i Bieruta. Niedługo potem nadszedł „Październik 1956”  i manifestacje solidarności Polaków z uczestnikami Powstania Węgierskiego w 1967.

Kraków długo wspominał manifestacje 1956 roku na Alejach Trzech Wieszczów, a zwłaszcza rolę dzielnego pułkownika Tadeusza Cynkina (nb.Lwowiaka, a obecnie emigranta w Szwecji) szefa Studium Wojskowego AGH, który kierując się fenomenalnym instynktem nie dopuścił do prowokacji, interwencji siłowych i ewentualnego rozlewu krwi.

Jestem bardzo młody. Na studia wstąpiłem niedawno, poglądy nieugruntowane. A Kraków już ma kilku nowych trybunów ludu. Od kolegów nasłuchałem się wielu pochwał dla przywódcy młodzieży w tym czasie, Bolesława Tejkowskiego (student PK). Nieco starsi koledzy, którzy Październik’96 w Krakowie przeżyli, byli dumni z młodych polityków takich jak Andrzej i Stefan Bratkowscy.  Andrzej ukończył Wydział Budownictwa PK. W Polsce już po 1989 roku piastował nawet funkcje ministerialne. Dziwnie się te kariery trybunów rozwijały. Na marginesie zauważmy, że dzisiaj, pół wieku później, starszy Stefan Bratkowski nadal dużo pisze. Mało już działa. Szefował jeszcze Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, ale pokłócił się z delegatami oddziałów. W końcu, na Zjeździe SDP w 2008 roku Stefan obraził się na delegatów. Za co? - Chyba za krytykę Prezesa spowodowaną wyraźnymi objawami jego zaczadzenia Unią Wolności oraz obawami że chciałby wysterować dziennikarzy na lewactwo. Wyłoniono nowych prezesów by eksponowali obiektywizm dziennikarstwa. A Tejkowski? – tendencje  ocen jego postawy zmieniają się biegunowo. Ćwierć wieku później, w latach dziewięćdziesiątych, gdy Tejkowski próbował kandydować w wyborach na prezydenta RP, tygodnik „Nie” pracowicie dorabiał mu gębę osoby chorej, czerwonego renegata itd.  J.Urban czynił to nie racząc dodać, że Tejkowski pochodzi z rodziny o tradycjach narodowych. - Stary, wyświechtany przekręt pismacki stosowany notorycznie do zwalczania polskiej prawicy.

Wracając do okresu popaździernikowego,  po dwóch czy trzech latach poluzowywania cugli, PZPR opracowała nowy plan kształtowania społeczeństwa na modłę marksistowsko-lenininowską. Młodszym warto przypomnieć, że do 1956 roku obowiązywała wersja wychowywania w duchu uwielbienia czerwonego kwartetu  „Engels, Marks, Lenin, Stalin”. Potem odjęto Stalina bo skompromitowały go ujawnione pośmiertnie zbrodnie, oraz Engelsa, bo nie był do pary. Marksa komuniści schowali do lamusa sami skalkulowawszy, że w odbiorze społecznym obraz psuje im zawarta w jego programie odchyłka ideologiczna akceptująca ludobójstwo. Zysk z tych partyjnych zmian dekoracji niewielki. Ulżyło nieco wyraźniej gdy z Polski wyniósł się powrotem do Moskwy stalinowski namiestnik Wojska Polskiego, marszał Kanstantin Rakassowskij, miłośnik popijania herbaty ze szklanki bez wyjmowania łyżeczki. W końcu ubiegłego wieku portrety stawały się coraz bardziej demode.

Każdy przejaw odwilży witaliśmy entuzjastycznie. Może tylko z domieszką naiwności co do  nadziei na trwałą normalizację. Dało się zauważyć że nasi wodzowie może trochę pofolgują małpowania moskiewskiego sowietyzmu, ale całkowicie z tego nie otrząsną. Z Warszawy w tzw. teren znowu zerka komuszy zamordyzm. Krótka radość z odwilży. Także na PK znalazło się paru, którzy będą próbowali odbudować mocne struktury partyjne. Odzew naukowców był umiarkowany, młodzieży studenckiej – znikomy. Jednak w gronie kilkutysięcznej społeczności uczelnianej pojawiają się nowi komunoaktywiści. Nie jest ich wielu. Czują się pewniej mając poparcie wyższych instancji. Lewactwo kolejny raz przepoczwarza się ale nie rezygnuje. Na sztandarach internacjonalizm, chwalba Che Guewary, gorące umiłowanie komunistów włoskich, wsparcie północnych Koreańczyków itd. Na nich kasa a w kraju nad Wisłą biedakom serwuje się bajeczki o świetlanej przyszłości w dobrobycie, a pensje głodowe. Patriotom – kula w tył głowy w piwnicy urzędu bezpieczeństwa.

Rozgrywka o awans

Jakoś to tak jest, że w większych ośrodkach akademickich takich jak Kraków i – wyobrażam sobie – kiedyś Lwów, studenci, trzeba czy nie trzeba, ale wszystkiego dość szybko się o swych nauczycielach dowiadują. Potem układana są z tego legendy, facecje, czy po prostu paciorki miłych wspomnień. Zwłaszcza z tego, co pikantne, co dotyczy skrywanych spraw wstydliwych i gierek personalnych. Z plotek czyli rzeczy jak najdalszych, wydaje się, od tego co student znać powinien czyli od szarego obowiązku zaliczania i zdawania egzaminów. Wiedzą coś o tym także mechanicy ze specjalności „Samochody i Ciągniki”. W pewnym momencie, pod nasze stopy życie wylało kubeł brudu, obchlapało nam zdarzenie które powinno przebiegać godnie. Awans w strukturze naukowej. Doszło do  intrygi, która mnie wydała się pogrzebem wyidealizowanego Lwowa

Otóż w chwili odejścia Lwowiaka, sędziwego prof. Rubczyńskiego ze stanowiska szefa katedry pojawiła się kwestia następstwa. Kandydowało dwóch adiunktów, z tej katedry oczywiście, pan K i pan Z. Zapowiadało się zacięte współzawodnictwo bo stawka wysoka a panowie adiunkci od dawna rywalizowali na polu zawodowym, personalnie „niezbyt się lubiąc”. Jesteśmy w Krakowie, tu wszystko bardzo długo udawało się utrzymać w rozsądnych granicach. Do czasu,  gdy w sprawę nie wmieszała  się uczelniana komórka PZPR.  Otóż do rozgrywki o sukcesję wprowadza ona trzeciego kandydata. Jest nim świeżo upieczony magister inżynier wspomnianej specjalności ksywa Brzydki. Był działaczem komitetu uczelnianego partii.

Ten Brzydki zaraz po obronie dyplomu inżynierskiego dostał asystenturę w katedrze pojazdów samochodowych Rubczyńskiego. Trudno coś powiedzieć o walorach merytorycznych asystenta. Partyjnym szło wtedy łatwiej. No więc szybko zapuścił korzonki. Plotki głosiły, że asystent dłuższy czas jak pająk obserwował narastanie wzajemnej niechęci wspomnianych panów. Wkrótce zrobił sobie z tego konfliktu trampolinę. Najpierw przymilnie rozmawiał z każdym z osobna. Potem na tyle pewnie się poczuł, żeby w tajemnicy poprosić jednego z nich, pana Z o pomoc w napisaniu rozprawy doktorskiej. Doktorat w politechnicznej specyfice to poważna sprawa. W zamian, nowy  asystent jemu, „zetowi”  właśnie przyrzekł odpłatę w postaci ułatwienie objęcia sukcesji po profesorze czyli szefa katedry. Adiunkt Z w to wszedł, ten drugi czyli K, odmówiwszy automatycznie wypadł z gry. Zaś wybraniec Z bardzo się starał. Studenci mówili o roli „cichego murzyna”. Brzydki wykorzystując partyjne kontakty snuje inne plany. Zarazem, dzięki cichemu pomocnikowi, dość szybko przeprowadza swój przewód doktorski.

Na Politechnice huczało od plotek. Nie tylko dlatego, że Brzydki narusza dobry obyczaj akademicki przedstawiając pracę doktorską wykonaną z pomocą innej osoby.  Środowisko naukowe i studenckie zbulwersowane zostało tym, że murzynowi odwdzięczył się w szczególny sposób. Nie dotrzymał przyrzeczenia danego panu Z. Okpił go. Spowodował powołanie siebie samego na p.o. szefa instytutu. Co na to kierownictwo uczelni? Nie znam reakcji bo już pracowałem poza Krakowem.  Jasne wszakże, ze niedawno jeszcze asystent stał się zwierzchnikiem obu nadal zwaśnionych adiunktów. Może powołując się na plotki coś w opisie uprościłem, ale faktycznie, kariera owego działacza tak się wtedy kształtowała.

Tu zrobię dygresję trochę osobistą. – Z Brzydkim, niewiele ode mnie starszym wiekiem, jakoś nie przypadliśmy sobie do gustu. Bardzo mi miał za złe, że odmawiałem wstąpienia do PZPR. Na dodatek byłem samosterujący. Coś tam majstrując przy gazetce uczelnianej nie biegałem po błogosławieństwo komitetu. Chociaż nie akceptowałem wielu jego poczynań, trzymałem się z daleka. W odpowiedzi Brzydki starał się szkodzić. Podstępnie przyczynił się do utraty wyjazdu na przyznaną już praktykę zagraniczną w zakładach metalowych Esslingen (Schwartzwald, RFN). Zakwalifikowała Komisja Nauki Rady Naczelnej ZSP, i tu nagle odmawiają wyjazdu. Nie wiedząc o rozwijającej się intrydze, interweniuję w centrali ZSP. Tam się wszystko wydało. Sprawcą  Brzydki.  Podszywając się pod przedstawiciela władz uczelni przekazał do Komisji Nauki informację o rzekomej nieodpowiedniości zakładu w Eslingen wobec mojego kierunku studiów. Warszawski pracownik Komisji uwierzył. No i zamiast mnie pojechał ktoś, szczęśliwiec którego żaden intrygant nie wziął na celownik, student wydziału mechanicznego, nie z PK a z innej uczelni.  Małpia złośliwość partyjnego aparatczyka.

Brzydki miał „plecy”. W tamtych latach plecy wyrabiano sobie wchodząc w konszachty z władzą polityczną. Oczywiście, jak to w tej branży, działo się po cichu za kulisami. Najpierw szeregowy aktywista PZPR, za chwilę otrzymuje funkcję II sekretarza ds. młodzieży Komitetu Uczelnianego, później zostaje I sekretarzem KU. Następnie dochrapał się funkcji członka sekretariatu Komitetu Wojewódzkiego. Na uczelni robią go prorektorem. Potem obejmuje godność szefa krakowskiego NOT. Tempo rakietowe. No i do tego facet, jak widać, zna się na intrygach.  - Człowiek ambitny, jak się umocnił, zaczął wydawać polecenia. Kazał kupić dla siebie samochód służbowy. Nie byle jaki, zażądał luksusowej limuzyny takiej  jak ta, którą jeździł ówczesny premier polskiego rządu. W tym czasie jakimś cudem zapoznał Andrzeja Jaroszewicza, syna premiera. Andrzej lansował się wtedy na socjalistycznego plejbola i wybitnego rajdowca samochodowego. Za jego sprawą szutrowy wówczas dziedziniec Politechniki (dawny plac manewrowy dzielnych jednostek armii austrowęgierskiej i  polskiej) był kilkakroć miejscem „palenia opon”.  Rajdowiec przyjeżdżał, odwiedzał Brzydkiego, a po wyjściu wsiadał do auta i przez paręnaście minut piekielnie hałasował podnosząc tumany kurzu. Potem znikał w ulicy Szlak. Na szczęście, z rzadka tylko nawiedzał tę uczelnię.

Nie lubiłem faceta. Wszelako nie chciałbym wchodzić w rolę sędziego uzurpującego sobie prawo wymierzania ostatecznych wyroków. Mało wiem o dalszych dokonaniach Brzydkiego. Na pewno miał na koncie także trafne decyzje. Wiadomo, na przykład, że pomagał Rektorowi w uzyskaniu nowych terenów dla Politechniki. To duża zasługa. Ale definitywny osąd nie będzie możliwy bez rozstrzygnięcia dylematu: czy można w pełni odkupić popełnione grzechy, kiedykolwiek wynagrodzić wszystkie wcześniej wyrządzone krzywdy. 

Tamta pezetpeerowska formacja polityczna lat 50  sprawująca w Krakowie władzę znała techniki intryganckie i zgrabnie je stosowała jeden wobec drugiego. Prowadzący rozgrywki wewnętrzne bywali wobec siebie bezlitośni. Brzydki marnie skończył. Po jakimś czasie dość go mieli wszyscy, nawet towarzysze z Komitetu Wojewódzkiego i bezpieki. Dawni koledzy znaleźli sposób jedyny w swoim stylu. Brzydki, działacz polityczny, skompromitowany został z wykorzystaniem wiedzy nabytej metodami operacyjnymi. Jego osobę powiązano z niejakim Tiborem Petrysem[3]/, który będąc szefem gangu przemytniczego usiłował ulokować się na Politechnice pozorując pracownika naukowego. Katastrofalnie dla Brzydkiego zakończyła się wpadka celna podczas próby przemytu futer, srebrnych sztućców czy czegoś w tym rodzaju, na granicy czechosłowacko-austriackiej. Ani chybi zalazł komuś za skórę, jakiemuś zwolennikowi przysłowia: Kto czym wojuje, od tego ginie. O przyłapaniu na przemycie doniosły krakowskie gazety. Plotkowano, że sprawa wiąże się z jakimiś ciemnymi porachunkami. Co by tam nie było - Brzydki zatopiony. Tak, to też Kraków.

Gość skompromitowany, i to chyba dożywotnio. Wawelski Gród do dzisiaj, przez pół wieku mści się na nim i to bardziej dotkliwie. Zemsta perfidna, bo wykorzystano fakt iż Brzydki sam sobie zafundował pomnik nieudolności. Wstrzymana została i ostatecznie obumarła wymuszona przez tego człowieka inwestycja – wieżowiec NOT. Mija ćwierć wieku a pordzewiały szkielet wciąż szpeci panoramę miasta widzianą od strony zachodniej, tkwi wśród domków jednorodzinnych  na tyłach krakowskiego Dworca Głównego. W 2010 roku zaczęto mówić, że trzeba ten szkielet czymś powlec. Czyli, że może wreszcie w XXI wieku ktoś ten widok przysłoni.

Najsympatyczniejsi silnikowcy  

Najsympatyczniejsza dydaktyczno-naukowa obsada na Wydziale zgromadziła się w Katedrze Silników Spalinowych. Kierowali nią profesorowie Czesław Kordziński i Tadeusz Środulski. Środulski przyjechał do Krakowa z Politechniki Śląskiej.

Któregoś dnia w ramach konsultacji trafiłem do prof.Kordzińskiego. Przedstawiałem ostatnią z prac przejściowych. Parę tygodni wcześniej otrzymałem zadanie – zaprojektować silnik dieslowski do autobusu. Oczywiście, znowu, swoim zwyczajem, zabrałem się do roboty wybierając układ dość niezwykły. Nie wiadomo po co notorycznie chwytałem się za dzieła nietypowe. Nawyk ten na pewno nie służył ekonomii studiowania. Stworzyłem projekt ośmiocylindrowego boksera. Chodziło mi o włożenie tego napędu pod podłogę. O ile wiem, nikt podówczas nie znał podobnych rozwiązań, skąd inąd dzisiaj powszechnych. Koncepcja była tak ambitna, żem się w tym trochę zakałapućkał. Ale zaprojektowałem. Notabene, to niepotrzebne czasem piętrzenie kłopotów zdarza mi się do dzisiaj, wszelako nadal je lubię. Gdybym zrobił zwykły silnik rzędowy, przejściówkę zaliczyłbym i to w „try miga”. Koledzy na ogół podejmowali prostsze rozwiązania zadanych tematów. Naśladowali dorobek konstruktorów czołowych firm samochodowych.

Podczas wspomnianej konsultacji rozłożyłem na dużym stole rysunki. Profesor  interesował się wszystkim. Odtwarzam sobie przebieg rozmowy, pamięć dopisuje, widzę  jak by to było dzisiaj. W pewnym momencie pyta na przykład o szczegół rozwiązania: - A którędy będzie wlewany olej silnikowy?

Na rysunku nie dostrzegł wlewu więc mu pokazałem gdzie jest. Przygląda się i mówi: - Ale na wlocie nie widzę sitka zatrzymującego zanieczyszczenia. One mogą się w paliwach pojawiać.

- Zmartwiłem się. Profesor oczywiście ma rację. Po chwili zastanowienia przechodzi nad moim niedopatrzeniem do dalszych ocen konstatując jedynie: - Technika to nie apteka. Bez  sitka też może być. W końcu jak ktoś obsługuje taki silnik, to – dodaje - chyba  powinien wiedzieć, że się tam śmieci nie wlewa.

Pod koniec lat siedemdziesiątych odwiedziłem obu profesorów silnikowców, już jako dziennikarz „Rzeczpospolitej”. Od prof. Romana Ciesielskiego dowiedziałem się bowiem, że warto opisać ich nową inicjatywę naukowo badawczą z dziedziny konstruowania pojazdów. Nasz przemysł przymierzał się do budowy dźwigów samojezdnych przydatnych w ekstremalnie niskich temperaturach. Na PK powstało do tego celu specjalne laboratorium. Oprowadzano mnie po nim. Dużo miejsca w środku. Do wnętrza mógł wjechać cały Star z głogowskim dźwigiem na grzbiecie. Badania elementów mechanicznych i hydraulicznych oraz zdolności rozruchowej silnika prowadzone były po długotrwałym wychładzaniu wnętrza do minus 60 stopni Celsjusza.

Nie wiem jak by to oceniono dzisiaj, ale wtedy laboratorium było przedsięwzięciem śmiałym, w polskich warunkach nowatorskim. Inwestycja imponowała bo była zaprojektowana z rozmachem, na wyrost. - W Polsce tak niskich temperatur się nie notuje. Badania miały więc coś wspólnego z planowanym  wzrostem eksportu naszych maszyn roboczych ciężkich do pracy na północnych terytoriach Rosji. Polska strona chciała dać produkt wysokojakościowy.

Rozrywki w akademiku na ul.Bydgoskiej

Akademik na ul.Bydgoskiej był nowiutki, ledwie co oddany do użytku. Jest zasiedlany. Krakowianie lubią nadawać domom nazwy własne. W porozumieniu z Rektorem, Rada Uczelniana ZSP ogłosiła konkurs na nazwę osiedla. Powołali mnie na przewodniczącego jury. Oprócz paru studentów zasiadał w nim prof. Tadeusz Czayka. Ogłosiłem zbieranie propozycji nazwy. Otrzymaliśmy kilkanaście zgłoszeń.  Była wśród nich nazwa „Nowinki”. W trakcie obrad jury opowiadałem się za inną: „Stella”. Motywacja nieskomplikowana; uczcić w ten sposób pamięć wspaniałego naukowca i pierwszego rektora Politechniki Krakowskiej Izydora Stella-Sawickiego[4]/. Większością głosów przeszły „Nowinki”. Rektor wydał później  stosowne postanowienie. Nazwa się przyjęła.

Jak każda bursa, miały „Nowinki” swoją serię zabawnych sytuacji. Niemal od pierwszego dnia robiono wiele kawałów, czasem niezbyt mądrych. Pewnego razu wielce zacny kolega student Sladek i paru kompanów od stołu biesiadnego, zapragnęło wprowadzić do swego pokoju konia dorożkarskiego jako uczestnika uczty. – Ktoś czytając pomyśli: nie bajeruj, o numerze  z dorożkarską kobyłą opowiadają w każdym mieście akademickim! Faktem jest jednak, że pewnego dnia tego fiakra przed blokiem „C” albo „B” widziano i to samo można powiedzieć o uczcie. Prawdą jest też, że krakowskiego dorożkarza udało się im na biesiadę wprowadzić aczkolwiek, faktycznie, bez kobyły. Konik czekał spokojnie. Podpiwszy tęgo, młodzieńcy także konia zapragnęli jakoś wywindować na piętro. Portierka się wściekła. Do tej chwili kobieta zza szyby w drzwiach, nawet ze sporym zainteresowaniem patrzyła na wejście i  schody, po których wtaczał się na górę sam korpulentny dorożkarz, gość Sladka. Koniowi nie pozwoliła. Jak to baba, w końcu nawrzeszczała na dowcipnisiów i do wprowadzenia kobyły nie doszło.

Ja ten numer znam z drugiej ręki. Nie było mnie w tym czasie w akademiku. Natomiast dość dobrze we wszystkim zorientowany okazuje się kolega z roku Andrzej Lewandowski, jeden z tych ludzi na świecie, którzy zawsze są gdzie coś wesołego. Nawet gdyby ich tam nie było.  Andrzej opowiada, że Sladek nie zwykł był łatwo rezygnować. Podobno zszedł na dół, wsadził łeb w witrynę drzwiową i dawaj jeszcze raz przekonywać portierkę, że kobyła też powinna wejść, bo to prawie studentka ponieważ wczoraj złożyła podanie o przyjęcie na Politechnikę. Bezskutecznie. Libacja nadal odbywała się wyłącznie w męskim gronie. Solidnie upili woźnicę. Siebie też niezgorzej. A kobyła cierpliwie czekała w zaprzęgu przed wejściem do budynku.

Na Bydgoskiej chętnie zapisywałem się na kolejne organizowane w przewiązce kursy tańca towarzyskiego. To była na owe czasy nowatorska propozycja kulturalna. Frekwencja studentów wysoka. Uczył sławny w Krakowie pan Wieczysty i jego współpracownicy (inny z Wieczystych, brat, był profesorem na Wydziale Budownictwa Lądowego PK). Poznawaliśmy różnice obrotów tanecznych walca wiedeńskiego i angielskiego, odmienność ruchów tancerzy samby i rumby. Wprowadzano nas w największą nowość owego czasu – rock and rol. Twista nie musiano uczyć. Ma wyjątkowo łatwe kroki. Można nie odrywać stóp od parkietu. – Po latach obserwując uzdolnienia tancerskie moich synów zauważyłem, że oni też twista zdążyli poznać. Sami, bez żadnych kursów. Z tą różnicą, że progenitura edukację parkietową na tym chyba zakończyła. Technikę tańca twist z okresu ojcowskiej młodości wzbogacili jedynie o wymachy rąk. Nawet nie wiedzą, że w tańcu klasycznym najpierw ukłon i zaproszenie damy a dopiero potem naszą prawą dłoń kładziemy na plecach partnerki, tam wyżej, w okolicy lewej łopatki, oczywiście.

Jesienią 1960 roku RU ZSP PK urządziła konkurs na fotografie z wakacji.  Nagrodą pierwszą był powiększalnik marki „Krokus”. Dostałem go. Nie był mi jednak potrzebny. Ponieważ Tato w swoim domu miał już taki sam, nagrodę przekazałem władzom samorządu studenckiego proponując zorganizowanie na Bydgoskiej 19 ciemni fotograficznej.

- Konkurs wygrał  mój fotogram w formacie 30 x 40 cm wykonany na papierze welurowym. Odbitkę robiłem w laboratorium fotograficznym mego Taty, czyli w łazience podczas pobytu w Rzeszowie.  Zanurzyłem papier w kuwecie i… wielka satysfakcja fotografa. – Z wywoływacza wyłonił się najpierw blady, potem nabierający mocy, ale wciąż bardzo subtelny portret pewnej pięknej studentki Rumunki. Co dość zaskakujące, dziewczyna z tego południowego kraju nie była brunetką.  

Rumuński epizod

- Tu konieczna dygresja. Zrobiłem tej Rumuneczce fotografię na plaży w Costinesti. Jak tam dojechałem? To warto opowiedzieć. Zaliczyłem bowiem pierwszy studencki wyjazd zagraniczny!

Grupa zwyczajnych wycieczkowiczów dotarła nad Morze Czarne pod proporcem firmy turystycznej ZSP „Almatur”. Uczestników wyłaniano po jednym-dwóch w różnych uczelniach. Aby wyjechać chętni składali w tej sprawie podania. Decyzję jedziesz czy nie podejmowała Komisja Turystyki w ZSP. Szczęśliwiec wypełniał formularz dla biura paszportowego milicji i wnosił stosowne opłaty. Ja dostałem miejsce bez przejścia procedur, poza kolejką i zupełnie za damo. Wyjazd wygrałem jako nagrodę w konkursie na reportaż o „Marsjankach” ogłoszonym wiosną 1960 w pierwszym numerze tygodnika „ITD”.

Małe wyjaśnienie; zgodnie z pomysłem redaktorów ITD, określonego dnia w kilku ośrodkach akademickich pojawiły się wysłane tam z Warszawy ładne dziewczyny, które trzeba było rozpoznać i coś się o nich dowiedzieć, potem napisać do redakcji. Moją Marsjanką okazała się młoda wtedy aktorka Krystyna Sienkiewicz. Jak przewidywał regulamin zabawy, zauważyłem ją, spacerowała sobie przez ulicę Floriańską ku Rynkowi. Reportażyk zajął w konkursie pierwsze miejsce. Premię stanowił ten właśnie wyjazd na przełomie sierpnia i września trasą Warszawa-Lwów-Czerniowce-Bukareszt-Konstanca na obóz studencki w Costinesti nad Morzem Czarnym. Trafiła mi się więc piękna inauguracja mojej długiej potem serii pięknych podróży zagranicznych.

W Przemyślu wsadzono turystów do wagonu bezprzedziałowego. Pociąg jechał zatrzymując się też w Stanisławowie (wtedy jeszcze Moskale nie zmienili nazwy miasta na Iwano Frankiwsk). Nadarzyła się nadzwyczajna okazja krótkiego spotkania rodzinnego. O moim spodziewanym przybyciu odpowiednio wcześnie powiadomiłem mieszkającego tam wujcia Lubomira, brata mego Taty. Gdy pociąg wtoczył się na peron czekali oboje z kochaną ciocią Marijką. Dzięki temu spotkałem ich po piętnastu latach od poprzedniej okazji  wizyty wujostwa w Sanoku. Byli u nas podczas okupacji niemieckiej. Po wojnie Kreml po samowolnym wyznaczeniu granicy na Bugu, przez długie lata uniemożliwiał wszelkie kontakty, nawet te pomiędzy członkami bliskiej rodziny. Na peronie choć przez kilka minut mogłem porozmawiać z bratem ojca i jego żoną. Spotkanie powtórzyliśmy, gdy wracałem do Polski.

Jakby kolejowych przygód nie było dość, w Stanisławowie wsiadła do naszego wagonu duża grupa muzyków podwójnego gabarytu jako że z kompletem instrumentów. Zrobiło się trochę ciasno. Szef orkiestry, tęgawy gość, zajął miejsce naprzeciwko mojej ławeczki. Dowiedzieliśmy się, że trasa ich tournee wiodła teraz ze Stanisławowa do Kołomyi i dalej - do Czerniowiec. Słońce jeszcze świeci. Z muzykami zaczynamy gawędzić. Nie mija pół godziny, dużo przed Korszowem już się bardzo lubimy. Szef chwali naszą znajomość języka rosyjskiego. Przed końcem wspólnej podróży dowiaduję się, że mieliśmy do czynienia z Leonidem Utiosowem i jego akompaniatorami. Dopiero po powrocie do Polski zacząłem lepiej interesować się jego piosenkami. Wydał sporo płyt. Bardzo fajny głos, bardzo miłe melodie.

Polska wycieczka skupia uwagę współpasażerów. Nasi wszyscy weseli, uśmiechnięci. Dawała o sobie znać odwilż polityczna i nadzieja na lepsze czasy. Tubylcy inaczej;  jakby wystraszeni.

W okolicach Czerniowiec z okien pociągu widać strome zbocza górskiej, ciasnej doliny Prutu. Kolej toczyła się nad bystrzami.  Widok przywołuje wspomnienia. Już słyszysz legendarny, znany dotychczas tylko z piosenek szum Prutu, Czeremoszu… Kiedy się ściemniło, pociąg zatrzymuje się na nowej granicy ZSRR z Rumunią. To też robota kremlowskich złodziei. Stalin zawłaszczając polskie przed wojną Kresy, także Rumunom ukradł część terytorium. Z Czerniowiec droga do granicznej stacji Vaduł Siret k.Suczawy w Rumunii. Koniec bolszewii. Mała pociecha; zaczyna się niewiele lepsze, tu rządzi bowiem tyran Ciaosescu. Rumunia pod jego rządami weszła w ostry spór z Władzą na Kremlu. Odmówiła dostaw ropy naftowej jako kontrybucji za grzeszki podczas II wojny światowej.

Podczas długiego postoju na rumuńskiej stacji granicznej ostry zakaz:  pasażerom nie wolno opuścić wagonu. W nagrodę za całą listę ograniczeń władze rumuńskie sprezentowały pasażerom coś do śmiechu.   jeszcze jedną wątpliwą atrakcję: spryskiwanie środkami bakteriobójczymi kół wagonów nadjeżdżającym z północy. Opryskiwanie komentowaliśmy z uśmiechem jako odpowiedź tyrana tyranowi.

W Vaduł Siret przy torach, na skarpie siedzą miejscowi, niektórzy ubrani w coś, co przypomina siermięgi. Są Hucułami i Bukowinianami. Przez otwarte okna rozmawiamy, znają polski. Czujemy, że lubią Polaków. Może to polscy osadnicy przybyli na te tereny w okresie rozbiorowym? Podobne zachowania będą nam towarzyszyć przez dwa tygodnie. Generalnie, każdy podróżnik zaświadczy, że Rumuni są polakofilami na całym terytorium swej ojczyzny.

Nad morzem, w Costinesti urządzono polskiej grupie studenckiej wieczór powitalny. Po lekkiej kolacji muzyka i tańce. Miło było, ale ja zdecydowałem się na pogłębianie wrażeń. Postanowiłem poznać smakiem rumu Tomis. - Tyle się kiedyś naczytałem morskich powieści, a w każdej marynarze tęgo pijali rum! Kupiłem godziwą buteleczkę. W Rumunii tanio.

Udało się, spożyłem nieco. Nieco to nieprecyzyjne określenie. Niebawem okazało się, że z narażeniem na poważne komplikacje. Zatrucie pierwszego stopnia i następnych stopni równocześnie. Rano opuściwszy kwaterę dowlokłem się na plażę z wdziękiem warana. Na moje ciało skierowane było zwielokrotnione przyciąganie ziemskie.

Dlaczego akurat mnie ciężko? Czy innym tak samo? - Na plaży aż do południa zalegam z kacem potężnym jak rano. A tu, niedaleko rozłożyła kocyk i usiadła jakaś rumuńska piękność. Z powodu rumu nie mam sił popatrzeć.

Postanowiłem wreszcie spłukać z siebie wszystkie kłopoty; zanurzyć w Morzu Czarnym. Do wody szło mi się już lepiej; krokiem pochylonego szympansa, wlokącego nadgarstkami po piachu. Tam, w wodzie olśnienie. Kąpiel przywraca siły wszystkim miłośnikom rumu. Marynarze chyba o tym wiedzieli! Z morza wychodzę zdrów. Jeszcze raz spoglądam na tę piękną studentkę rumuńską. Już dostrzegłem koczek, pasemko włosów opadające w dół. Uzbierałem w sobie tyle sił, żeby nacisnąć spust migawki. No i parę miesięcy później w Krakowie zdjęcie spodobało się  jurorom. Jak to jedna nagroda pociąga za sobą następną. Krakowska Marsjanka i ślicznotka z delty Dunaju. To słoneczne wspomnienie kończy rumuńską dygresję na temat kobiet.

Klub „pod Przewiązką”

W podziemiach akademika na ul.Bydgoskiej pomiędzy blokami A i B uruchomiony został Klub „Pod Przewiązką”. W bufecie robili aż trzy napoje: kawę po turecku, herbatę gruzińską, serwowali też polską oranżadę. Może jeszcze herbatniki „Petit beure”. Produkowane do dzisiaj pod tą nazwą, wtedy ciasto jedyne w bufecie. Krzesełka kawiarniane z giętej sklejki na spawanych nóżkach, twarde. Przewietrzanie sali dość problematyczne a palaczy masa. Po jakimś czasie funkcjonowania klubu dowiaduję się, że powstanie kabaret. Pierwsze zebranie zgromadziło kilkanaścioro kandydatów na artystów. Była wśród nich młodsza siostra Ewy Demarczyk, chyba o imieniu Lucyna. Zanim ludzie zdążyli się jako tako poznać, na pozycji szefa kabaretu samozwańczo ulokował się pewien dyplomant z architektury, imieniem Artur. W trakcie spotkania założycielskiego bez przerwy coś tam bajdurzył, innych do głosu nie dopuszczając ale konkretnie, sam niczego nie umiał poprowadzić. Zamęczał jakimiś tyradami podejmował sprzeczne decyzje co do programu i ewentualnej obsady ról. Niestety, okazało się, że ten człowiek miewał cykliczne zaburzenia psychiczne. Akurat lekarze wypuścili go spod kontroli na czas mniejszej aktywności choroby. Kabaret „Pod Przewiązką” nigdy się nie urodził.

Kolejnym pomysłem Komisji Kultury ZSP było łowienie talentów artystycznych. Miało temu służyć urządzenie w piwnicy serii wieczorów artystycznych. Zamiast kabaretu. Jako jeden z talentów miał się zaprezentować kolega z korytarza na czwartym piętrze bloku „C”, konkretnie mieszkaniec pokoju naprzeciwko mojego. Zabawowy facet imieniem Wiesio, ksywa „kicaj”. Zgłosił organizatorom śpiew z własnym akompaniamentem gitarowym. Wiesio dla podniesienia poziomu pewności podczas tej wielkiej próby, przyprowadził kolegę Staszka Galicę również bardzo wesołego, tego dnia zwłaszcza. Nie wykluczone, że dla kurażu przed występem może nawet czegoś wypili. Klub pełen. Licznie zgromadzona publiczność czeka na popis. Wiesio przysiadł z lewej strony estradki. Przygotowuje się dość mozolnie strojąc gitarę. Stasio stanął pod ścianą z prawej, za plecami przyjaciela. Trochę się kiwał, ale twał w tej pozycji dzielnie. Niestety, ani on ani kumpel czegoś nie przewidzieli, tego mianowicie, że wszystko na darmo  bo wokalista będzie miał fatalny dzień.

Występ Wiesia zamienił się w klęskę artysty. Doszło do tego na oczach studenterii w trakcie debiutu. Pech pokrzyżował wszystkie plany artystyczne. Stało się to przed wkroczeniem na pierwszy choćby próg sławy. „Pod Przewiązką” cierpię, przecież przyszedłem sąsiadowi kibicować. Liczni  inni wierni koledzy też liczą na przeżycie wzruszeń. Nic z tego. Podczas występu Wiesio zabawny nie był. Śpiewał bez przekonania. Na domiar, strasznie rzępolił na gitarze. Uszy więdły. Ale publiczność jeszcze nie zaczęła gwizdać. W pewnym momencie Wiesio, chyba sam sobą zniechęcony, ucichł. Nastała cisza. Znienacka przerwał ją sam Stasio Galica. Odrywa plecy od ściany, pochyla się, kładzie dłoń na ramieniu druha. Nieco zachrypniętym głosem, ale pieszczotliwie szepcze cichutko jak najciszej ale pierwsze szeregi widzów słyszą wszystko. Radzi:  Wiesiu! chodź stąd, co się będziesz męczył!  Obaj koledzy zaczęli się zbierać do wyjścia. I wtedy dopiero wybuchły oklaski.

Klęska imresariatu

Być artystą a nawet tylko obcować ze sztuką, to trudny kawałek chleba. Akademik na Bydgoskiej był widownią innej, z mojego punktu widzenia znacznie większej katastrofy. Tym razem - klęski impresariatu artystycznego. Opowiem dzielnie, nie owijając w bawełnę. Będzie to gorzka samokrytyka. Otóż wiosną 1962 roku postanowiłem zorganizować w akademiku koncert zespołu z Częstochowy o nazwie „The Luksemburg Combo”. Funkcję impresario muzyków pełnił wtedy młody Miron Pietras, mój kolega z radia studenckiego a wkrótce po ukończeniu studiów - zacny pracownik placówek naukowych miasta pod Jasną Górą. Jego gitary grały podobnie jak „The Shadows”. Z zespołem współpracowali Janusz Godlewski, wokalista i Zbigniew Englert, menedżer. Podobno nagrania Częstochowian gościły na antenie Programu I Polskiego Radia. Pomysł występu na Bydgoskiej wynikł z mojej rozmowy z Mironem przy okazji którejś narad w Komisji Kultury RN ZSP.

W czasie gdy przygotowywałem ich występ w naszym akademiku, „Luksemburczycy” byli zespołem instrumentalnym. Grali bez wokalistów. Miejscem urządzanego występu była wspomniana już parę razy kiszkowata, ale ładnie oszklona przewiązka, parterowa część pomiędzy blokiem „B” i „C”. Z kolegą nawnosiliśmy krzeseł. Przed wejściem do urządzonej w ten sposób sali koncertowej ustawiliśmy dwa stoliczki bileterskie. Miały to być kasy, dwie bo to miało ułatwiać rozładowanie spodziewanego tłoku podczas sprzedaży kart wstępu. Liczyliśmy na frekwencję i dopływ grosza. Od kilku dni Wolne Radio Nowinki nadawało odpowiednie komunikaty zawiadamiające o koncercie.

Po południu do tak przygotowanej sali koncertowej Miron przywiózł zespół z Częstochowy. Muzycy spokojnie instalują się w przewiązce. Godzina występu bliska. Obaj impresario coraz bardziej zdenerwowani. Są trzy przyczyny. Po pierwsze – ogarnia ich normalna trema. Po drugie – sala prawie pusta, termin rozpoczęcia blisko a widzów nie ma. Bilety nie szły. Wkrótce mija godzina rozpoczęcia koncertu i widzów nadal nie widać.

No cóż, każda, nawet tak jak nasza, powołana ad hoc „firma impresaryjna” ma swój honor. - „Luksemburgczycy” zaczęli grać w tej prawie pustej sali. Dopiero wtedy odkrywam najgorszą z możliwych wersję odpowiedzi na pytanie o widzów. Przez okno widzę, że jest wielu. Niestety, masa tych ludzi zamiast wewnątrz, wygodnie siedzi sobie na trawniku. Piraci! Pojedyncze szyby przewiązki nie utrudniały wysłuchania koncertu.

No i tak to się granie odbywało przez jakieś 40 minut. Sympatyczna muzyka beatowa, ale w tej sytuacji o 40 minut za długo. Orkiestranci nie zarobili, jednak zaprezentowali się. Bez żadnego zarobku wrócili do domu. Widzowie też sobie poszli a kieszeni każdego z nich pozostało parę naszych złotych. I tylko my z Mironem musieliśmy sobie radzić z poczucie blamażu. Po tym doświadczeniu z uprawiania impresariatu zrezygnowałem na zawsze. Muzyka mnie chyba nie lubiła. Nie objęła opieką Polihymnia, zresztą żadna z dziewięciu muz.

Podczas studiowania na Politechnice Krakowskiej nie udało mi się też zostać instrumentalistą. A warunki były bo, nie wiem już skąd, na kilka miesięcy wpadł mi w ręce saksofon sopranowy. Przechowując go w pokoju zapragnąłem zostać saksofonistą samoukiem. Kupiłem stroik bambusowy. Założyłem. Dmucham w te rurę. Coś okropnego! – Wydobywam dźwięki przerażające, jeszcze gorsze niż ośle ryki. Słuchać było nawet w pobliskim szpitalu. Odstawiłem instrument na bok w nadziei, że jutro pójdzie mi lepiej. Następnego dnia to samo! Ośle ryki. W końcu ktoś po ten saksofon zgłosił się i musiałem oddać.  W tym przypadku z dobrym skutkiem; z ewidentną korzyścią dla świata muzycznego samouk szybko zapomniał o saksofonie.

Jedną z miłych tradycji naszego akademika były majowe spacery na witanie wiosny. Wymyśliły to dziewczyny z mieszkającej na ul.Bydgoskiej 19 „A” licznej kolonii Uniwersytetu Jagiellońskiego i paru adorujących je kolegów skupionych wokół Wolnego Radia Nowinki. W ciepłą księżycową noc, przy pełni szło się całą grupą z akademika, przez Błonia na Salwator do Klasztoru Norbertanek, gdzie następowało powitanie z wiosną i z wiosenną Wisłą. Takie sympatyczne „Wianki”. Najważniejsze w tym było wędrowanie. Nie uwierzysz, wcale nie były to hałaśliwe wyprawy pijackie. Za to sceneria nocna dzielnicy Zwierzyniec, została w pamięci na całe życie.

Wolne Radio Nowinki

Gdy tylko zamieszkałem w akademiku na ul.Bydgoskiej, zorientowałem się, że planują uruchomić radiowęzeł. Wszystko działo się, rzecz jasna, za wiedzą i aprobatą JM Rektora Bronisława Kopycińskiego i prorektorów. Zdawali sobie oni sprawę z tego, że w Polsce skrępowanej cenzurą radio studenckie da naszemu środowisku ździebko swobody, może ułatwi studentom mówienie własnym głosem.

Radio wciąga, absorbuje czas wolny, ale też bardzo rozwija. A więc - odciąga młodych ludzi od różnych złych nawyków i uwalnia od nudy.  Włączyłem się w to dzieło. W zespole redakcyjnym i technicznym  spotkałem wiele fajnych postaci.  Z powodów oczywistych, mogę tylko przypomnieć niektóre tylko nazwiska takie jak: Eugeniusz Zychowicz, Kazimierz Kłoda, Bogdan Iżycki, Henryk Gorzka, Stanisław Gródek, Jerzy Pisiewicz i Jurek Jamroży, Tadeusz Mateja, Sławomir Szewczykowski. W amplifikatorni przesiadywali często Jan Pawluśkiewicz i Zbyszek Kalinowski. Z dziewczyn ozdobę radia stanowiły: Lucyna Jurkowska, Zofia Kucharska, Irena Sumera, Zuzanna Bebak. Techniczne problemy próbowali ze zmiennym szczęściem rozwiązywać Józef Świerszcz (Śwircz), Wojciech Waligórski, Ryszard Niżnik i Zenon Szymański.

Radio było doświadczeniem bardzo udanym. Trwającym jednak – w moim przypadku - dość krótko. Wchodziłem w okres finalizowania nauki na Politechnice Krakowskiej. Po złożeniu przez Eugeniusza Zychowicza funkcji kierownika, krótko byłem jeszcze następnym szefem zespołu Radia.

Trochę szerzej potraktowałem doświadczenia radionowinkowe w broszurce „Wolne Radio Nowinki”. Egzemplarze broszurki przesłałem m.in. Bibliotece PK. Jako jedno ze świadectw przeszłości zainteresowało też kolegów następców z Centrum Radiowego „Nowinki” działającego w osiedlu na krakowskich Czyżynach[5]/.

Prace dorywcze

Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych pozwolono powoływać studenckie spółdzielnie pracy. Jedna z pierwszych, krakowska nazywała się „Żaczek” miała zasięg międzyuczelniany. Prace rozdawano w biurze w „Rotundzie” codziennie wcześnie rano. Dostawało się w kolejności przybycia „robotników”. Kto chciał zarobić parę groszy musiał łapać którąkolwiek okazję. Ubożsi studenci chętnie by dorobili do stypendium. Ja też, bo przez cały okres studiów stypendium nie otrzymywałem, w Krakowie utrzymywał mnie ojciec a przecież w domu rodzinnym się nie przelewało. W spółdzielni zapracowałem odatkowe dwie – trzy  czerwone setki z Proletaryatem na odwrocie.

Najlepiej płatne zamówienia trafiały oczywiście do „znajomych prezesa”. Ale parę razy i ja jakieś dostałem. Faktycznie, z różnych względów były mniej atrakcyjne. Jedna z tych robót, którą przyjąłem, polegała na wnoszeniu szaf wnękowych do pokojów Hotelu Turystycznego PTTK przy ul.Westerplatte (obecnie ”Wyspiański”). W całości transportowaliśmy je z samochodu po schodach na piętra. Dawno to było, więc wątpię czy któraś szafa jeszcze tam stoi. Mniejsza z tym. Natomiast sporo wylanego potu pamiętam.

Innym razem ze spółdzielni dostałem zlecenie naprawy termy gazowej w łazience u dwóch starszych pań na bliskich Bronowicach. Pewnie nikt nie chciał go podjąć. I ja też słabo się na tych termach znałem. A to konkretnie pudło zamiast ciepłej dawało babciom tylko letnią wodę. Z gazem nie ma żartów więc niczego nie odkręcałem, żeby nie rozszczelnić. W celu prowadzenia prac zająłem łazienkę, może na zbyt długo. Zdjąłem osłony i czyściłem wszystko w komorze grzejnej z sadzy. Dłubałem  tak z półtorej godziny. Naprawa niezbyt udana. Woda z wylewki zrobiła się trochę cieplejsza i tyle. Babcie bardziej niż efektami mojej naprawy cieszyły się, że już koniec. - Miały chyba dość łazienkowej okupacji. Zapłaciły studentowi stówę. Naonczas był to koszt dwóch półlitrówek wódki.

Odrębną specjalnością remontową były próby naprawy sprzętu audio. Podjąłem dwie próby napraw. Pierwszy raz był to zepsuty adapter u Zygmunta Koniecznego (tak to ten sławny kompozytor) w jego nowohuckim mieszkaniu. Zygmunt spotkany kiedyś na Rynku uznał, że student politechniki poradzi sobie z każdym urządzeniem technicznym. Następnego dnia pojechaliśmy do niego z Józiem Świrczem. Zygmunt częstował jakąś piekielnie mocną herbatą podawaną w filiżankach wielkości naparstka. Wtedy Konieczny, chociaż dopiero zaczynał komponować, był już Krakowowi znany z Piwnicy pod Baranami. Uroku pełnej sławy zaznał jako współpracownik robiącej oszałamiającą karierę Ewy Demarczyk. Potem Zygmunt osiągnął chyba wszystko co można w jego specjalności kompozytorskiej.

Jeszcze o remontach sprzętu audio. Drugi naprawiany aparat to „Pionier”, własność cioci naszej długonogiej koleżanki z Radia Nowinki, która zwała się „Dedy”. Jej ciocia była moją wizytą zachwycona. Być może myślała, że jestem adoratorem „Dedy”. Już po udanym usunięciu małego uszkodzenia „Pioniera”, wręczyła zapłatę. Przy pożegnaniu spytała jeszcze, czy nie chciałbym sobie wziąć innego, jeszcze starszego nieużywanego aparatu radiowego, superrefleksowej, przedheterodynowej dwulampówki. Wziąłem, oczywiście z podziękowaniem i przyniosłem grata do akademika. Takiego zabytku wcześniej nie widziałem! To pamiętało czasy Polski międzywojennej! – Prezent od cioci panny Dedy przydawał mi się później do zwalczania nadmiernego hałasu powodowanego przez głośniki sąsiadów. Mogłem w ich sprzęcie wywoływać sprzężenia akustyczne. Jak tylko sąsiedzi z pobliskich pokoi zbyt głośno słuchali radia, włączałem swoją tajną broń. Dwulampówka po dostrojeniu, generowała u nich taki gwizd, że czym prędzej swoje radia ściszali. Oczywiście, źródła sprzężeń nie było im dane poznać. Tajna broń pozostała tajna.

Jedno z nietypowych zleceń skierowanych do „Żaczka” wynikło z akcji naboru statystów filmowych. Kraków, jesień, ulica św.Anny. 100 złotych za dniówkę. Poszliśmy z Krysią, moją ówczesną sympatią. Reżyser obsadził nas w roli parki wśród grupy przechodniów spacerujących przed frontonem kościoła akademickiego. Zaczynamy. Ekipy techniczne w gotowości. Reżyser daje sygnał „start” a tu z nieba zaczyna siąpić deszcz. Tylko my z Krysią mieliśmy parasol. Powtarzamy! – woła reżyser. I tak przez kilka godzin. Przejście, powrót i znowu przejście. Z uwagi na trudy statystowania w takich warunkach swój udział oceniam jako poważny wkład w dorobek polskiej sztuki filmowej. Niestety, opinię tę trudno będzie zweryfikować. Nie wiem jak ten film zatytułowany, kto był reżyserem i – w ogóle – czy wszedł kiedykolwiek potem na ekrany. Mam nadzieję, że jeśli nawet naszych twarzy nie było na ekranie, to widzowie dostrzegli przynajmniej parasol.

Po co smarkule w Technikum

Tak się złożyło, że  na którymś z końcowych semestrów  zostałem – dodatkowo - nauczycielem technologii produkcji. Przyjąłem zastępstwo w Technikum mieszczącym się przy obecnej ul Piłsudskiego w Krakowie. Zwrócił się o to do mnie kolega ze studiów Szymański. Kolega cieszył się opinią dość aktywnego podrywacza, ale też uczciwie zarobkował. Prowadził zajęcia z maszynoznawstwa, ale wypadło mu gdzieś wyjechać i potrzebował dublera na osiem tygodni. Na propozycję przystałem chętnie. Przed rozpoczęciem ustalamy warunki, jestem otwarty na propozycje, pytam co powinienem wykładać. Odrzekł: mów do uczniów co chcesz, byle sensownie a jeśli by ciebie nie słuchali albo rozrabiali, wal im bez wahania dwóje z wpisem do dziennika, to działa. Na start tyle otrzymałem  instruktażu pedagogicznego.

Kierując się taką wytyczną faktycznie, dość skutecznie sobie radziłem. Prawdziwą ciszę w klasie miałem jednak nie z powodu zagrożenia niesfornych słuchaczy dwójami. Klasa słuchała gdy omawiany temat poprzedzony był zaznaczeniem autentyzmu. – Zapadała cisza jeśli na początku lekcji powiedziałem coś takiego: teraz przedstawię wam rozwiązanie, które sam opracowałem wykonując na studiach zadaną pracę przejściową. To młodszych zaciekawiało. Milkli nawet najbardziej rozgadani uczniowie. Pamiętam, że przedstawiałem im m.in. opracowywanie wspomnianego wcześniej przeciągacza do ostrzy obcęgi RSCa-180. Szczerość popłaca, nie kryłem, że projekt niezbyt udany. Ale zasady budowy były prawidłowe. Gdy masz odwagę zdefiniować przyczyny niepowodzenia, dysponujesz pełnowartościowym materiałem dydaktycznym. A oni słuchali.

W tej szkole podczas zajęć raz doświadczyłem aktu sztubackiego nieposłuszeństwa. Zaczęły rozrabiać najbardziej rozbrykane dziewuchy. Czort wie poco toto przyszło akurat do technikum mechanicznego. Jeszcze smarkate a w głowie już amory. Pewnego razu zauważyłem, że zamiast słuchać nauczyciela podają sobie pod ławką jakiś zeszyt. Oczywiście, musiałem zareagować. Zarekwirowałem przedmiot uczniowskiego występku. Okazało  się, że był to brulion z pamiętnikiem pisanym na gorąco. Rzut okiem, na lepsze sprawdzenie szkoda czasu, przecież prowadzisz lekcję. Zdążyłem dostrzec, bo jakoś tak wyszło, że kartki – może nieprzypadkowo - otwarły się na najświeższej stronie. Nie znałem tych sztubackich panieńskich numerów, wyłapuję tu jakiś rysuneczek kwiatka czy serduszka, tam wyraźnie wpisane swoje nazwisko. Pamiętnik trzeba było zatrzymać. Smarkule usłyszały, że areszt i pamiętnik odbiorą w gabinecie dyrektorskim. Wyglądały na skonfundowane.

Po dzwonku oddałem im pamiętnik. Nie mogłem się jednak uwolnić od podejrzenia, że te sikorki zrobiły coś, co było obliczone na wpuszczenie nauczyciela w maliny. – Sądzę, że chciały, abym ten pamiętnik złapał i odczytał zawarte w nim przesłanie. Ot babska intryga. Takie młodziutkie, a ile talentu w tworzeniu wygodnej sobie sytuacji. Od samego początku działały w spisku. Przesyłając jedna drugiej pod ławką zrobiły to tak, żebym dostrzegł. Może chciały mnie naciągnąć na jakieś umoralniające gadki, na gawędę o damsko-męskich odniesieniach? Zawiodły się. Studenciak nie dał się podpuścić. Klęska spiskowczyń. A on prowadzi zajęcia, nadal truje o tych maszynach technologicznych. Zastanawiałem się tylko, czy podobne numery robiły Szymańskiemu.

Sportowy epizod wioślarski

W latach moich studiów uczelnie nie zwracały dostatecznej uwagi na rozwój fizyczny młodzieży. W szkołach podstawowych i licealnych, i owszem, dbały. Ale wobec studentów - zainteresowania niewiele. Istniał Akademicki Związek Sportowy, dlatego uważano chyba, że sprawa załatwiona. Przy akademiku nie pograłeś w piłkę bo nie było boiska. Może tylko dało się wieczorem popukać w ping-ponga na jakimś stole. Takie stoły przez większość godzin dziennych zawadzały w przewiązkach. I tak wyglądało całe usportowienie mieszkańców bursy.

Pewnego dnia, chyba w 1964 roku strzeliło mi do głowy zostać wioślarzem. Zgadaliśmy się z Andrzejem Lewandowskim i już oba cwaj, wsiadamy do tramwaju, jedziemy ulicą Kościuszki wzdłuż Wisły. Tam, przy ul.Zwierzynieckiej nad brzegiem rzeki zwiesza się zielona przystań AZS.  Przyjęto nas od razu. Wiem dlaczego. Zrobiliśmy dobre wrażenie. W końcu to nie jest zwykła codzienność, gdy bez żadnej wcześniejszej zapowiedzi, w ośrodku sportowym pojawia się dwóch gości, łącznie prawie cztery metry długości. Nie ma klubu, który by takich dryblasów nie przyjął.

Dostaliśmy skierowanie do lekarza sportowego. Aby nie tracić czasu, przydzielono nam trenera i basen do nauki wiosłowania. Wielkich mistrzów miał z nas zrobić pan Deje, węgierskie nazwisko, podobno dość śmiesznie się tłumaczy na polski. Ale facet poważny, życzliwy i profesjonalista. Zaprowadził na kryty basen wioślarski. Tam zobaczyłem betonową imitację łódek, każda na wydzielonym sektorze wodnym. Wszystko, poza tą jedną imitacją, było autentyczne. Wiosła, woda, no i chłopaki – kandydaci na sportowców. Kto sportowej przystani z bliska nie poznał, może się zastanawiać, czemu nie pozwolili nam od razu zejść na rzekę. Odpowiedź prosta, łódka to skomplikowany aparat. Siodełko-wózek porusza się na rolkach. Wiosło trzeba zanurzać w określony sposób. Nie ma dowolności pociągnięć. Zgrywanie ruchów partnerów wymaga czasu. Wstępny trening trwa czasem i parę miesięcy - zwłaszcza tych załóg, które chcą wygrać. To wszystko trzeba opanować w bezpiecznych warunkach na basenie.

Załoga w osobach: Jan Forowicz i Andrzej Lewandowski wytypowana została jako - docelowo - dwójka bez sternika. Ale zanim będzie dwójka bez sternika trzeba na czymś stabilniejszym zdobyć doświadczenie i kondycję. Na basenie pracowicie chlapaliśmy więc cztery razy. Potem pokazano nam jak się nosi cenną łódź z hangaru na pomost. Dalej szkolenie poszło wartko. Z basenu znaliśmy już sposób sadowienia się na wózkach. Teraz dopiero okazało się po co są te wstępne szkolenia. Ani razu nie umoczyliśmy tyłków, niczego nie zepsuliśmy. Jednak po Wiśle najpierw woziliśmy się jako dwójka ze sternikiem. Tę rolę pełnił trener Deje. Dyktował tempo, udzielał instrukcji.

Potem osada awansowała do zapowiedzianej rangi dwójki bez sternika. To jest w wioślarstwie sportowym jedna z najbardziej lubianych kategorii, może nawet prestiżowych. Deje zaczął przebąkiwać o przetarciu nas w jakichś zawodach. Najczęściej pływaliśmy od klasztoru Norbertanek do mostów podgórskich, tam i z powrotem.

Nadzieje wioślarskie prysły jak bańka mydlana. Pewnego dnia Andrzej nie przyszedł na trening. Coś mu przeszkodziło. Chyba pojechał poza Kraków i to na dłużej. Ja znalazłem się w nieciekawej sytuacji. Załogi, a zwłaszcza obsady dwójek zgrywa się. W dobranej załodze nie tracisz pary na gwizdek. Dla mnie koniec treningów. Mogłem sobie postać na pomoście, oprzeć o poręcz, popatrzyć na Wzgórze Wawelskie. A potem, żegnaj Deje. Trzeba wrócić do nauki; koniec studiów bliższy niż zamek na horyzoncie.

Z treningów w AZS nie mam żadnej pamiątki, za wyjątkiem beżowej legitymacji stwierdzającej lekarskie dopuszczenie do uprawiania wioślarstwa. Z jedną tylko przystawioną w niej pieczątką lekarza. Patrząc na karteluszek legitymacji sportowca, dobrze zorientowany gość dopowie: brakuje notatek medycznych z różnych prób.  Bez nich wcale nie jest takie pewne, czy w ogóle miałeś warunki by dalej uprawiać sport. Legitymacja nic też nie powie o tym czyś się wykazał niezbędną ambicją rywalizacji i wygrywania. Ja wtedy odpuściłem. Tam na pomoście nie czułem się zmartwiony. Ot lekki zawód, poza tym jest OK. Przecież kończę studia, trzeba się skupić na uzyskaniu dyplomu inżynierskiego.

Piwnice

Nowy akademik, nie wszystkie pomieszczenia są już zagospodarowane. Z kierownikiem administracji uzgodniłem udostępnienie w bloku „D” zamkniętego pomieszczenia na zimowe przetrzymanie i remont ufundowanego mi przez Tatę skutera „Osa”. Czysto, ściany pobielone, to był garaż! Po sezonie rozbierałem tam ramę i silnik, naprawiałem, pucowałem.

W tym czasie gdzieś na górze bloku „D”, w pokoju znanych mi z radia Jana Pawluśkiewicza i Zbyszka Kalinowskiego odbywały się spotkania z Markiem Grechutą. W akademiku widywaliśmy się ale nie zaczęto. Oni stale obcowali z muzyką, ja od czasu do czasu z warkotem silnika.  Grechuta  przyjeżdżał tramwajem. w tym swoim skromnym paltociku, zamyślony, kierował się do kolegów zapewne po to by omówić powołanie „Anava”. Nagrania ich pierwszej płyty pojawiły się po mojej przeprowadzce do Warszawy. Dzisiaj mogę napisać, że moje oko dostrzegło w akademiku Politechniki Krakowskiej przyszłego geniusza piosenki poetyckiej.

A co do „Osy”, ciężki ten pojazd. Jesienią, na hamulcu ręcznym, łatwo sprowadzałem po schodach w dół. Na wiosnę było trudniej, do pchania pod górę nie chciałem angażować pomocników. Włączałem silnik,  następowało warkotliwe wydobycie z piwnicy na poziom drzwi wyjściowych z budynku.

Spotkanie dwóch  Ich Magnificencji, prof.Bronisława Kopycińskiego (Rektor PK, w środku) i prof.Kiejstuta Żemaitisa (Rektor AGH, z prawej) z krakowskim oddziałem Tygodnika Studenckiego „Politechnik”, kwiecień 1964. Uczestniczył też opiekun oddziału redakcji prof.Roman Ciesielski. Obecnych było kilkunastu piszących współpracowników tygodnika. Prowadzi Jan Forowicz.   Fot Tadeusz Wilk

 

W jednym z podobnych pomieszczeń piwniczych bloku „B”, za zgodą kierownika domu,  urządził sobie warsztacik kolega Roman Marek. Ileż on tam nagromadził sprzętu! Romciowi studia się nie wiodły. Prezentował natomiast wielkie talenty majsterkowiczowskie. Kto chciał, mógł u niego naprawić czy dorobić jakąś potrzebną część, zawias albo statyw. Możliwości warsztatu wydatnie się powiększyły, gdy Romcio po skreśleniu z listy studentów poszedł pracować w ślusarni fabryki papierosów na Czyżynach. Przywoził stamtąd wszystko, co tylko było potrzebne. Były to cenne dla mechanika kawałki metali, śruby itp. zabawki dużych chłopczyków.

Posiadł umiejętność mówienia wierszem. Rymował w lot. Często osiągał zamierzone, podziwu godne efekty humorystyczne. Niejeden satyryk by pozazdrościł. Tam, na Bydgoskiej niedoceniony. Pobytu Romcia w piwnicy administracja nie mogła tolerować w nieskończoność.

Romcio zakochał się w sympatycznej studentce Grażynce. Grażynka kończyła WSP  i zaraz po uzyskaniu dyplomu magistra podjęła pracę nauczycielki w szkole w Nowej Hucie. Szybko też dostali tam mieszkanko. Wybranka Romcia nie miała jednej dłoni, w dzieciństwie straciła nieszczęśliwie zgniecioną buforami. Romcio taką właśnie wziął za żonę. W tej Nowej Hucie długo się życiem nie cieszył. Odszedł  przedwcześnie. Serce miał wspaniałe, ale jeden raz zawiodło.

Krakowski oddział Tygodnika Studenckiego „Politechnik”

Zgodnie z oceną wydaną przez kolegów, najbardziej emocjonującym wydarzeniem krótkiej historii  akademika na Bydgoskiej był miting wywołany ujawnieniem fałszerstwa wyborczego[6]/. Miałem w tym udział. Miting na przełomie stycznia i lutego 1964 zgromadził w pomieszczeniu zwanym „przewiązką” społeczność studencką PK. Żywo reagowała na moją publikację „Teatr antydziałaczy - Zmącona rzeka” zamieszczoną w Tygodniku Studenckim „Politechnik”.

Zanim do tego doszło, zgodnie z planem JM Rektora  B.Kopycińskiego, zajmowałem się gazetą uczelnianą. Rektor Kopyciński wyznaczył nam opiekuna. Wtedy poznałem jedną z najwspanialszych postaci Krakowa, prof. Romana Ciesielskiego. Pod jego protektoratem wraz z kol. Zdzisławem Weliszkiem założyliśmy wspólną redakcję – oddział krakowski warszawskiego „Politechnika”. Sprzyjały nam wazne osoby z Akademii Górniczo-Hutniczej. Funkcję JM Rektora AGH piastował wtedy prof. Kiejstut Żemaitis a sekretarzem KU PZPR był dr Ferdynand Szwagrzyk.

 Najciekawszy - zdaniem niżej podpisanego - młodzieńczy, zdecydowanie demaskatorski tekst wysłany z Krakowa dla „Politechnika”  ukazał się w numerze 14  z datą  25.I.1964.  Nosił tytuł „Teatr antydziałaczy - Zmącona rzeka”. W tytule wyrazy „Zmącona rzeka” dopisał osobiście Witek Błachowicz, wtedy zastępca naczelnego.

Artykuł  interwencyjny omawiał fałszerstwo wyborcze podczas wyłaniania władz samorządu studenckiego. W środowisku zawrzało. Przy okazji ujawniło się parę innych nagannych zachowań i nieporządków w akademiku zawinionych przez kolegów działających w poczuciu bezkarności.  Były przypadki zastraszania kolegów i koleżanek chcących położyć temu kres. Artykuł rozchwytywano. Tygodnik został rozkupiony w kilkuset egzemplarzach.

Jak wspomniałem, odbyło się kapitalne spotkanie studenckie w klubie „Pod przewiązką” zrelacjonowane w kolejnym, 17/64 numerze Politechnika.  Kolega Tadeusz Wilk zrobił parę fotografii. Po latach patrzę na nie i wraca pamięć. Działo się tam sporo. Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać? - Na zgromadzeniu głos zabierał między innymi pewien negatywny bohater artykułu, facet z tupetem. Nie dość, że mieszkał sobie w DS.Bydgoska 19 bez skierowania, to jeszcze przechowywał w pokoju innego waleta, czy jak kto woli, „subwaleta”. Mając mi za złe krytykę, powiedział na tym zgromadzeniu coś takiego (cytuję za opisującym przebieg tego zgromadzenia kolegą Błachowiczem z „Politechnika”):

- Redaktor nazwał mnie waletem, a ja nie miałem wprawdzie skierowania, ale mieszkałem, zmieniałem systematycznie bieliznę, więc nie byłem normalnym waletem.

W numerze 19/64 „Politechnika” ukazało się wymowne wyjaśnienie Rady Uczelnianej ZSP PK . - Wybory zostały powtórzone.

   Brzydki, który był wtedy członkiem sekretariatu KU PZPR od spraw młodzieży uznał, że publikując „Teatr antydziałaczy” ugodziłem w jego pupilków partyjnych. Miałem za to odpokutować. Powtórzono mi że - podobno  - w gronie Egzekutywy KU PZPR nazywał  mnie elementem wywrotowym, którego to określenia sobie za hańbę przyjmować nie myślałem, ale przyjemnie to nie brzmiało. Cieszyć się też nie było czym. Brzydki  na tym nie poprzestał. Zażądał od Rektora relegowania autora artykułu z uczelni. I w tedy pomocną dłoń podał opiekun redakcji krakowskiej prof. Ciesielski.

Wilczy bilet ?

Tak w naszym pokoju kreślił swoje rysunki Adam Albigowski, w przyszłości inżynier w „Autosanie”. Fot. Jan eF

 

Pohukiwania partyjne o nałożenie kary dało się słyszeć z Komitetu na Warszawskiej 24. Knuto – co oczywiste - bez udziału autora tekstu. Zaocznie. Przebieg znam z opowieści samego prof.Ciesielskiego. Dają świadectwo skomplikowanej atmosfery życia uczelnianego w tamtych czasach.   Podobno kierownictwo uczelni było mocno zażenowane, ale musiało wysłuchać wniosku działacza partyjnego. Na jakimś posiedzeniu u Rektora,  Brzydki wygłaszał mowę partyjno-oskarżycielską. – W przekładzie na język potoczny, mówił coś takiego: „tę całą bandę reakcyjną trzeba dyscyplinować a Forowiczowi dać przykładną nauczkę”.  Nie krzyczał, w obecności rektora zachowywał się w sposób ugrzeczniony. Ja miałem zostać wywalony z uczelni bez prawa przeniesienia na inną. Perspektywa marna dla każdego studenta a co dopiero dla dyplomanta. Ale to tylko żądanie, postulat egzekutywy. Odbyła się krótka dyskusja. Obecny tam, na sali prof. Tadeusz Czayka[7]/ stwierdził: wilczy bilet to za dużo, szczególnie wobec osoby kończącej studia. Prof.Ciesielski, oczywiście w kulturalnej formie, ale zapytał wysłannika Egzekutywy ni mniej ni więcej: czy aby ktoś w tym całym komitecie uczelnianym PZPR nie zgłupiał do reszty? Tyle od prof.Ciesielskiego.

Za kilka dni niezależną relację z tej narady przekazał mi wspomniany przed chwilą prof.Czayka. Zaprosił do swojego gabinetu w Katedrze Elektrotechniki, na parterze Wydziału. O ile pamiętam, gospodarz też był członkiem tej Egzekutywy KU. Może dostał partyjne zadanie prostować morale grzesznika? Porozmawialiśmy i tyle. Pod koniec spotkania, profesor zamyśla się na chwilę i niespodziewanie dla studenta, wiedziony sobie znanym skojarzeniem, powtarza myśl zaczerpniętą z tekstu modnej wtedy piosenki „Nic dwa razy się nie zdarza”. Jest tam wers: „Zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny”.

- Tak to profesor Czayka do mojej sytuacji dopasował. Ale co go naszło na poetyckie cytaty? Nie zapytałem. Później specjalnie przyjrzawszy się tekstowi piosenki Wisławy Szymborskiej i doszedłem do wniosku, że chyba z grzeczności, w refleksyjnej chwili, cytując pominął część drugiej strofy wiersza.

Głównie dzięki prof.Ciesielskiemu, prof. Kopycińskiemu i jakże roztropnej postawie prof.Czayki, wilczego biletu nie wlepili. Ale jakaś zemsta komitetu uczelnianego PZPR miała mnie dosięgnąć.

Wrzawa po publikacji miała się ku końcowi. Poprosił mnie do siebie kierownik administracyjny DS mjr Bogumił Walcuch i zakomunikował: - Muszę wypełnić pewne polecenie „góry”. Trzeba będzie opuścić pokój jednoosobowy.  Jak widać, wtedy sekretarz KU PZPR takimi sprawami też się zajmował a major, skąd inąd pan sympatyczny, tyko spełniał polecenia. Skóra ścierpła. Za karę – pomyślałem - zamiast w jedynce, samodzielnym pomieszczeniu na czwartym piętrze Bydgoskiej 19 C będę kończył pracę dyplomową nie wiadomo gdzie. Czy muszę szukać stancji na mieście?  Nie, druga część komunikatu kierownika brzmiała: „Na pociechę po tak wielkiej stracie proponuję panu miejsce w pokoju trzyosobowym w bloku A”.

Szykowanie pracy dyplomowej inżynierów mechaników to czas wysiadywania przy rajzbrecie, obliczeń na suwaku logarytmicznym i kreślenia. Prawa część deski nad łóżkiem.  Jan eF podczas przygotowywania pracy dyplomowej w pokoju trzyosobowym na parterze bloku studentek „A”, rok 1965

 

 W małym pokoju było już dwóch innych dżentelmenów kończących studia Adam i Stasio. Stasio miał kulmana. Spory grat. Z konieczności, Adam kreślenie rysunków technicznych wykonywał kładąc deskę rozmiaru A1 na swoim łóżku. Ja podobnie. Ciasnota? - Nic to! Pociągała nas perspektywa zakończenia studiów. Jakoś więc te prace dyplomowe ukończyliśmy. Sąsiedztwo dziewczyn było miłym dodatkiem do rachowania, kreślenie i pisania. Wieść o naszym zamieszkaniu rozeszła się po wszystkich piętrach. Część z koleżanek życzliwie oceniała bliskość dyplomantów. Nie śmiem przypuszczać, ale być może niektóre z nich pomyślały o naszej kolonii jak o łowisku - zastępie kandydatów na męża.

Współspacz Stasio (nazwisko uciekło z pamięci) W przerwie konstruowania skrzyni przekładniowej do pikapa. Fot. Jan eF

 

 Rzecz w tym, że blok „A” to był dom dziewcząt.   Osiadłem w pokoju (bodajże nr 9) ostatnim na parterze, licząc od portierni, za to blisko dalszej z dwóch w tym bloku, niestrzeżonej klatki schodowej. Z mieszkającą na trzecim piętrze wspaniałą znajomą z Bytomia, Zosią natychmiast umówiliśmy się, że z woli sił wyższych mieszkając pod jednym dachem, możemy też wspólnie kupować wiktuały  i jadać śniadania. Zosia studiując na drugim roku miała więcej czasu. Przy okazji odwiedzin swoich rodziców w Bytomiu, wstępowała do mojej cioci Włodzi na ul.Kolejową  i zabierała od niej wałówkę dla kochanego, ale w tym czasie nieco wychudłego bratanka.

Pokój 9 na Bydgoskiej 19 „A” miał powierzchnię  4x4 m i piękny widok z okna na łany zboża ciągnące się do ul. Antoniego Gramatyka,  a na południe – do Hali „Wisły”. Tak, wtedy rosło tam zboże. Izba interesująco się wtedy prezentowała. Wyposażona (podam dokładnie) w zasłonkę na okno, kołchoźnik, trzy łóżka, trzy lampy kreślarskie, kwadratowy stolik z krzesłem, dwa zydle kreślarskie, regał i jeden kulman. Mieszkańcy z wybrednym gustem dekoracyjnym mogli jeszcze pobrać z administracji jakieś sprane makaty. Regał ustawiony sztorcem do ściany oddzielał dwa łóżka. Adam i ja lipowe deski rysunkowe formatu A1 z rolkowymi prowadnicami liniałów na noc odstawialiśmy pod okno. Dekorację pokoju stanowił zakupiony przeze mnie nie wiem poco silnik elektryczny, radio lampowe i wycięta z jakiegoś tygodnika fotografia indonezyskiej piosenkarki czy tancerki. Towarzyszyła nam ta kocia martwa natura wiernie, najbardziej podobała się Stasiowi. Inne koty były dochodzące i nie aż tak bardzo wierne.

Ebonitowy „Pionier”

W końcowym okresie studiów przestałem się zajmować radiowęzłem. Ograniczyłem też kontakt z redakcją krakowską „Politechnika”. Po pierwsze z tej przyczyny, że trzeba było sfinalizować pracę dyplomową. Po drugie, dlatego że w „Radiu Nowinki” zainstalowano jakichś szefów narzuconych przez Brzydkiego sekretarza KU PZPR. Rezygnując z zainteresowań redaktorskich nie czułem żalu; one absorbowały czas, opóźniały przygotowywanie dyplomu a nie widziałem się w roli wiecznego studenta.

Koło mojego wyra, w regale ulokowałem przepiękne radio „Pionier” z brązowego ebonitu. Odbiornik to pierwsza czysto polska konstrukcja powojenna. Był uruchamiany i nastawiany w zależności od humoru,  na lokalną stację krakowską albo na krótkofalową Wolną Europę, albo na średnie fale Radia Luksemburg. To wszystko na falach średnich lub krótkich. Na marginesie – pierwsze radioodbiorniki zdolne odbierać pasma UKF zaczęliśmy w Polsce wytwarzać kilkanaście lat później. „Pionier” cechował się pewną wyjątkową zaletą. W odróżnieniu od aparatów sprzedawanych w tym czasie w sklepach dobrze wyłapywał pasma stacji Radia Wolna Europa. Zaprojektowany został przed powołaniem RWE do życia, więc nieźle odbierał i to w paru różnych punktach na skali. Selektywność miała szczególne znaczenie. Ktoś zapyta: Czy to takie ważne? - Dla nas było ważne. Dzisiaj, czyli pół wieku później trudno młodszemu wyobrazić sobie, że próbowano uniemożliwić a nawet karać za stwierdzone słuchanie RWE. Stację monachijską władze peerelowskie zwalczały. Miałem „Pioniera” z 1952 roku. Późniejsze modele pozbawione były wspomnianej czułości w pasmach krótkofalowych. Ktoś tam w Warszawie, najpewniej w KC PZPR czuwał i polecił fabryce przekonstruowanie układów tak, żeby osłabić odbiór na częstotliwościach RWE.

Stalinowsko-ubeckie metody panowania nad społeczeństwem, nie aprobowane wymagały więc zachowania czujności. W naszym pokoju na parterze pewną niedogodnością w słuchaniu preferowanego przez nas repertuaru była potrzeba awaryjnego wyłączania radia na pierwszy widok obcych spoza akademika. Zdarzało się patrolom milicyjnym przechodzić pod oknami. Musiałeś o tym pamiętać zwłaszcza wtedy gdy z twojego radioodbiornika rozlegał się głos monachijskich komentatorów. Bardzo często mieli bowiem okazję do krytyki kolejnego niesprawiedliwego wyroku na patriotę, mordu na przeciwnikach komuny czy w sprawie walk frakcyjnych na szczytach władzy. Rozpoznawalne były głosy Jana Nowaka Jeziorańskiego, Kazimierza Wierzyńskiego, Mariana Hemara i innych postaci z RWE. Słuchasz w napięciu, ale jak się nie wsypać? A tu odbiór zanika więc poprawiasz, za chwilę będzie zbyt głośno. Dodatkowe utrudnienie wprowadzają uruchomione niedawno przez władzę zagłuszarki sygnału RWE przezwane przez dowcipny ludek „Radiami imienia Mariana Buczka”. W rezultacie chcąc cokolwiek słyszeć musiałeś kręcić potencjometrem. Inna rzecz, że mieszkaniec akademika, idąc korytarzem i słysząc te buczenia od razu wiedział „co jest grane”. Ewentualnej niedyskrecji kolegów się nie obawialiśmy. Od tajniaków i donosicieli się roiło, jednak w akademiku kapusiów jakby mniej. Ale czasem nie dostrzegłszy zbliżania się jakichś obcych zgapiłem z wyłączeniem. Najgorzej latem, przy otwartych oknach.

- Zdarzyło się w maju, ciepło, okna pootwierane. Akurat wtedy w Krakowie odbywają się Juwenalia. Moje radio gra Wolą Europę. Rzucam okiem, co tam za oknem i prawie pod parapetem widzę dwa okrągłe denka czapek milicyjnych. Cofnąłem się. Uf, tuż przy ścianie bloku wolnym krokiem spaceruje patrol. Tych dwóch musiało wszystko usłyszeć, ale minęli i poszli sobie dalej. Po co glinie jakieś nowe kłopoty, gdyby podjęli interwencję trzeba by pisać raport, ustalać świadków… No więc gdzie skuteczność władzy?

Milicjanci nie chodzili tamtędy zbyt często. Podczas juwenaliów robili to dla pilnowania porządku. Oczywiście, oficjalnie milicja deklarowała wolę strzeżenia nas przed zagrożeniami.

Niezaplanowane perypetie przed dyplomowe

A więc jestem na piątym roku, zbliża się koniec studiów. W ostatniej chwili mieniłem zamiary specjalizacyjne. Spodobał mi się kierunek Maszyny Robocze Ciężkie. Nowoutworzony przez prof.Krakowskiego, szefa katedry Dźwignic i Przenośników. Jako temat pracy wyznaczył mi „Dźwig portowy wypadowy z pochyłą osią obrotu wysięgnika Q=3T”. Profesor osobiście sprawował nadzór. Początek realizacji zadania to tradycyjne rozpoznanie. Polegało na pogłębianiu wiedzy teoretycznej o tych typach dźwigów, zbieraniu materiałów, prowadzeniu wstępnych obliczeń i td. Równocześnie dyplomanci zdają ostatnie egzaminy. Potem miałem przystąpić do konstruowania tego portowego wypadowego.

Grupa dyplomantów gromadzi materiały a tu nagle, z dziekanatu dobiega wyjątkowo niemiły zgrzyt. – Dowiadują się, że ledwie powołana nowa specjalizacja została zakwestionowana przez władze ministerialne. Nikt ze studentów nie ma zielonego pojęcia o co poszło. Zapewne ujawnili się przeciwnicy prof. Krakowskiego. Zapewne dysponowali jakimiś argumentami. Ale do nas nie docierają informacje. – Środowisko akademickie okazało w tej sprawie hermetyczność. A skończyło się fatalnie. Cała sekcja prowadzona przez profesora zostaje cofnięta w toku prac dyplomowych o rok. To znaczy, formalnie jeszcze raz zaczniemy dziewiąty semestr studiów.  Wydarzenie dość kuriozalne. Nie ma w tym żadnej winy studentów.

Koledzy dyplomanci reagowali różnie. Niektórzy klęli bo te prowadzone ponad ich głowami rozgrywki mocno skomplikowały plany życiowe. Gdzieś daleko, stęsknione rodziny swojego inżyniera nie doczekały. Na absolwentów rok dłużej musiało czekać paru dyrektorów fabryk. Załogi płaciły za to wszystko dodatkowo, część kolegów miała przecież stypendia fundowane. Przyjąłem to opóźnienie jako Dopust Boży. Przetrwałem dzięki pomocy finansowej kochanego taty, wtedy już wdowca. Trochę dorabiałem w spółdzielni „Żaczek”.

W październiku grupa „dźwignicowców” stała się już w pełni legalnymi dyplomantami. Temat pracy magisterskiej - bez zmian. Lubiłem ten projekt. W wymuszonym czasie przerwy dłubałem koło niego. Mój dźwig cechował się dość interesującym systemem olinowania, które doskonale realizowało postulat poziomego, bezwstrząsowego przenoszenia zawiesia. Jest to ważna zaleta dźwignicy. Szczególnie istotna ze względu na dynamikę ruchu; ładunek nie drga i nie podskakuje na sznurku. Jak się na technice nie znasz, powiem najprościej: Czas ruchu roboczego  staje się wtedy czasem spokoju całej konstrukcji. Wysięgnik dźwigu wypadowego ma stopę  opartą na bramie. W porcie wisi nad torem kolejowym. Pod tę bramę wtacza się kolejne wagony.  Podczas pracy, przenosząc ładunek, szczyt wysięgnika kiwa się znad wagonu nad luk statku i z powrotem jakbyś palcem wskazującym pokazywał komuś gest „nie”. W moim projekcie dostrzegłbyś pewien nowatorski element. - Zamiast ramienia kratownicowego zaprojektowałem wysięgnik rurowy wykonany ze stopu aluminium.

To było ciekawe zadanie inżynierskie. Chyba ciekawsze niż temat pracy dyplomowej kolegi współmieszkańca ze specjalności samochodowej, któremu polecono skonstruować skrzynię przekładniową do osobówki. Zrobił to, ale kopiując rozwiązanie, nie ukrywał że wzoruje się na małej półciężarówce Peugeota.  

Swoje obliczenia przeprowadziłem, szkice przygotowałem. Wchodzę w etap wykonywania rysunków, przepisywania tekstu na maszynie i oprawiania w gustowną twardą okładkę. Jedyną twardą okładkę w moim dorobku autorskim.

Politechnika nie obejdzie się bez prac kreślarskich. Problem tylko w tym, że do kreślenia nie miałem smykałki, takiej jak kolega z roku Andrzej Skrobiszewski, arcymistrz „wyciągania” tuszem. Można to ocenić jeszcze dzisiaj, bo zachowałem teczkę rysunków z pracy dyplomowej. Jeden z nich odróżnia się od pozostałych. Każdy inżynier spojrzy i powie: jest piękny. Ten właśnie kreślił Andrzej. Wsparł mnie bo w nawale zajęć przed obroną pracy potrzebowałem takiej pomocy. W latach sześćdziesiątych XX wieku kreślenie komputerowe nie było znane.

Dzisiaj piszę o wszystkim swobodnie, dominują ciepłe wspomnienia. Ale wtedy, w roku 1965, bywały powody do zmartwień. W końcowej fazie studiów – kolejne, niespodziewane tarapaty. Trzeba było się było przygotować na ich uniknięcie. Nad obroną mojego dyplomu pojawił się cień. Sprawa w istocie pozamerytoryczna i przypadkowa. Wyszło na jaw, że temat mojej pracy niejako zderza się z tematem pewnego doktoratu. Nad podobnym zagadnieniem mozolnie pracował pewien asystent prof.Krakowskiego. Ten gość, ksywa „Torpedowiec” próbował zrobić doktorat z tego samego akurat, zapewniającego bezwstrząsowość  systemu olinowania dźwigu. Utknął jednak w miejscu. Męczył się od dłuższego czasu bezskutecznie poszukując jakiegoś układu równań matematycznych opisujących wspomniany fenomen płaskiego przemieszczania ładunku. No i tu raptem, ni z gruszki ni z pietruszki pojawia się moja praca magisterska. Na dodatek, zaprojektowana przez dyplomanta konstrukcja jest funkcjonalna. Nie spodobało się.  Oczywiście, dyplom magistra to nie doktorat. Ale skąd niechęć? To proste, dyplomant chcąc nie chcąc wykazał, że układ działa chociaż brak ujęcia matematycznego. Wiele narzędzi wykorzystujemy nie czując potrzeby analiz teoretycznych.

Mnie tamte układy równań nie musiały obchodzić. Jednak trzeba uważać. Zwłaszcza gdy w tle czai się czyjaś podrażniona ambicja. Promotora Torpedowca mogła zainteresować kwestia: Jeśli studentowi się udało to dlaczego pan utknął? Młodzi asystenci miewają problemy. O Torpedowcu mówiono, że mściwy. Ja z pomocą kolegów musieliśmy wymyślić strategię eliminującą niebezpieczeństwo.  

Włączyło się kilku kumpli lepiej zorientowanych w sprawie. Poddali wspomniane zagrożenie wnikliwej analizie sztabowej. Ponownie skonfrontowano temat mojej pracy dyplomowej z plotkami o kłopotach doktoranta. Dowiedzieli się coś o niesnaskach pomiędzy profesorem i asystentem ponoć właśnie na tle przewlekłości i opóźnień doktoratu. W rezultacie potwierdzone zostało ostrzeżenie: - Torpedowiec jest na punkcie takich systemów olinowań szczególnie wyczulony. Co z tego, że nic nie zawiniłeś, przecież nie ty wyznaczyłeś sobie temat pracy dyplomowej. Jeśli przedstawisz udane rozwiązanie, może ci dokuczać. Podczas obrony twojego dyplomu może wszcząć jakieś kłopotliwe dyskusje a nawet próbować zapędzić cię w kozi róg, usłyszałem.

Jak widać, nie to były żarty. Koledzy nabrali więc przekonania, że asystent łatwo nie przepuści gdy będę bronił pracy przed komisją. Krótko mówiąc, stwierdzili, że w tej sytuacji nie można przewidzieć jak się doktorant zachowa. Andrzej Skrobiszewski postraszył: - Torpedowiec może się posunąć do zakwestionowania projektu a gdyby to zrobił skutecznie,  oznaczałoby, że ty Jasiu studia zamiast w 1965, ukończysz jeszcze rok później, i to po wykonaniu nowej pracy dyplomowej, prawdopodobnie na zmieniony temat. Czyli podwójna robota i kolejna strata czasu.

Strach ma wielkie oczy. Może niepotrzebnie, ale trochę się przejąłem. Proszę pamiętać, że mniej więcej w tym samym czasie, po „Zmąconej rzece”  uczelniana partia dobierała mi się już do skóry wnioskując wygonienie za płot Politechniki z wilczym biletem. W tamtych latach względy pozamerytoryczne, jakieś kwasy i uszczypliwostki potrafiły odgrywać znaczną rolę. Kraków wie o czym mowa. Ostrożność nikomu nie zawadzi - pomyślałem.

Doś szybko znalazłem sposób na zredukowanie zagrożenia. Trochę majsterkowania i do pracy dyplomowej w postaci opisu i rysunków dodałem coś jeszcze. - W dyskrecji przed wszystkimi, także przed promotorem sporządziłem… model swego dźwigu. Materiały zakupiłem w sklepie z częściami dla radioamatorów i modelarzy mieszczącym się na ul.Sławkowskiej, niedaleko niezapomnianej winiarni „Pod Szóstką”.  Ten dźwig mierzył 40 centymetrów wysokości. Zamiast podstawy bramowej miał sztywną płytkę z zielonego celuloidu. Fragmenty sklejone zostały jedynym dostępnym wtedy klejem do wszystkiego czyli krystalcementem. Aby odwzorować wysięgnik rurowy, dla uproszczenia użyłem grubego drutu aluminiowego. Olinowanie udawała mocna wiotka nić. A w roli przemieszczanego ładunku wystąpiła gumka marki „Myszka”. Oczywiście, w modelu wiernie zachowane zostały proporcje geometryczne i zawinięcia olinowania.

Ostatni egzamin politechnika

Nadszedł dzień obrony pracy. Mimo późnojesiennej pory roku, zapowiadało się na słonecznie. W akademiku przywdziałem czarny garnitur pożyczony od Wita Wody. Sam mi to zaproponował. Z Witem łączył nas podobny, dość wesoły stosunek do życia i optymizm. Kolega z roku, chłopak bardzo sympatyczny. Zawsze starannie się ubierał, więc jego garnitur pierwsza klasa. Co istotne, on i ja prezentowaliśmy wtedy typ młodzieńca wysokiego a chudego. Garnitur pasował jak ulał.

Podczas kolacji pożegnalnej dyplomantów pasowanych na magistrów inżynierów w klubie „Pod Przewiązką” od lewej prof.Rudnik, prof.Walczak, prof. Barański, prof.Zyczkowski

 

Egzamin przeprowadzany był w jednej z sal na piętrze Wydziału Mechanicznego, przy końcu korytarza bliższym ulicy Szlak. Mijam więc te same drzwi wejściowe do gmachu, które pierwszy raz przekroczyłem parę lat wcześniej niosąc do dziekanatu podanie o przyjęcie na studia opatrzone akceptacją JM Rektora. Na futrynie wiszą nowe kartki, pewnie ktoś znowu komunikował chęć przyjęcia studenta na stancję. Korytarze pustawe. Z modelem dźwigu schowanym w teczce, kilkoma kompletami ozalidowych odbitek rysunków i kopią tekstu pracy dyplomowej wchodzę na salę. W komisji egzaminacyjnej zasiada kilku znakomitych naukowców, m.in. prof. Janusz Walczak, prof.Stanisław Rudnik no i – oczywiście - szef  specjalizacji prof.Krakowski.  Przewodniczy prof. Michał Życzkowski, uznawany – jak już wcześniej wspomniałem - za jednego z najzdolniejszych naukowców w całej historii Wydziału. Komisja zaczęła wysłuchiwać wyjaśnień, odpowiadam na pytania, rozkładane są kolejne rysunki. Aż wreszcie o głos w celu zadawania prosi obecny na sali d

oktorant Torpedowiec, na jego zaczepki koledzy radzili bardzo uważać. Widzę, coś się święci; sygnalizuje podniesioną ręką przewodniczącemu komisji profesorowi Michałowi Życzkowskiemu. Ja jeszcze wygłaszam swoją kwestię, ale już sięgam do teczki, wyjmuję model i informuję panów członków wysokiej komisji, że zaraz zobaczą działanie tego wszystkiego w skali jeden do stu.

Kątem oka widzę, że Torpedowiec zbity z tropu. Opuścił rękę. Chyba pomyślał: – Cholera, co się tu dzieje? Wycofał się, głosu nie zabierając. A panowie profesorowie zainteresowani przedstawioną przez dyplomanta zabawką. Wreszcie czegoś można dotknąć. Powiedziałem do siebie w duchu; niebezpieczeństwo minęło. Opisując przebieg tego wydarzenia, mogłem go nieco podkoloryzować. Czytelnik słusznie spyta: Czy Torpedowiec podnosząc rękę nie chciał - na przykład – prosić o głos w jakiejś sprawie innej niż przypuszczałeś. Powtarzam, nie mogę przysiąc, że na pewno chciał doprowadzić do oblania tego akurat egzaminowanego. Faktem jest jednak, że tajna broń w postaci modelu, miała jakiś związek z szczęśliwym zakończeniem moich studiów. Takie modele podobają się nawet dużym chłopczykom.

 

Po prezentacji pracy podziękowano mi za wyjaśnienia. Gdy zbierałem manatki prof. Krakowski zwrócił się do mnie jeszcze: - Ale ten model to, proszę, niech pan zostawi tu, zostanie jako załącznik do teczki dyplomu z obliczeniami i rysunkami. Faktycznie - pomyślałem - model musiał się  spodobać.

 

Na wyniki narady Komisji czekam sam jeden na korytarzu. Wezwano ponownie. Poczułem, że jest OK. Ale stało się coś jeszcze. Doznanej podczas ogłaszania werdyktu komisji sromoty, zaaplikowanej mi przy tak uroczystej okazji nie przewidywałem. Zanim mi wynik obrony zakomunikowano, usłyszałem dłuższy monolog prof. Życzkowskiego. Zaczął od statystyki ocen w moim indeksie. Czytelniku, wiesz ile stron ma indeks… Dużo. - Jak Życzkowski wyliczał,  wpisane tam piątki i czwórki – wszystko w porządku. Ale kiedy zaczął wymieniać co do jednej sztuki wszystkie dwóje i powtórki egzaminów, myślałem że się ze wstydu pod ziemię zapadnę. Pełniąc swoją powinność w tak pojęty sposób, profesor w statystyce moich grzeszków trochę się zasapał jakby mu już całkiem tchu zabrakło. A ja bliski rozpaczy: - Tutaj mówić o takich rzeczach! Co za plama! Ależ mi prezent zafundował i to jeszcze w takiej ważnej chwili!  

Te profesorskie wyliczanki trwały – jak na wytrzymałość moich nerwów – straszliwie długo. Po nabraniu powietrza do płuc M.Życzkowski już trochę lepiej kontynuował drugą  fazę  monologu, ale jeszcze nie tak, jakbym sobie życzył.

- Podaję postęp obliczony wynik średni z dotychczasowego przebiegu studiów: trzy (z jakimiś drobnymi), ogłasza przewodniczący. - Pewnie porachował to w pamięci. Wtedy kieszonkowych kalkulatorów nie znano.

Przechodząc do oceny pracy dyplomowej, przewodniczący oświadczył, że Komisja przyjęła moje dzieło. Z jednym tylko głosem odmiennym, wszyscy pozostali dali mi za tę pracę pięć, czyli maksimum. Zakończył słodkim stwierdzeniem, że w konsekwencji absolwent otrzymuje za pracę i jej obronę „bardzo dobrze”. Zatem pójdzie w świat z dyplomem na którym znajdzie się uśredniona nota „cztery”. Pożegnano mnie uściskami ręki.

 Od tamtego wydarzenia minęło prawie pół wieku, a ja ich kocham. Po kilku dniach spotkałem część egzaminatorów jeszcze raz. Odbyła się tradycyjna kolacyjka ze świeżo upieczonymi inżynierami. Obecności Torpedowca nie pamiętam.

Absolwent popamiętał sobie wyliczankę M.Życzkowskiego. A profesorowi chyba o to właśnie chodziło. Prawdopodobnie uznał, że w przypadku JWF jeszcze nie wszystko stracone. Wyzwolony inżynier może ostatni raz przemierza uczelniany korytarz. Ale przeszłość pozostanie w dokumentach. W sercu lekki żal za urlopy dziekańskie. Życzkowski ocenił: mogłeś się lepiej prowadzić. Męska rozmowa. Chłopcom jest co przypominać. Ze studentkami inaczej. Znane mi dziewczyny za wyjątkiem jednej, ślicznej Zosi, zdawały egzaminy w pierwszych podejściach i kończyły studia na piątkach. To ogólne stwierdzenie. Do Wydziału Mechanicznego stosowałoby się niespecjalnie. Studentek tam się nie widziało.

Pomimo doświadczenia podczas obrony absolwent, nie czuł się źle. Politechnika to studia trudne a nauka na specjalnościach mechanicznych uchodzi za jedną z najtrudniejszych.

Spacer w popołudniowym słońcu

Rozejrzałem się zmierzając ku wyjściu z gmachu. Na dziedzińcu też pustawo. Szybko wyszedłem przez bramę na ul.Szlak. I tam też kompletny bezruch. Oto kroczy nowy magister inżynier a wokół żywego ducha, żadnych komitetów, bram tryumfalnych? Nie oczekiwałem wielkich braw, ale żeby aż taka pustka!

- Wczesne popołudnie, jak na tę porę roku wciąż jeszcze dość ciepło. Politechniczna studenteria już odjechała do domów prywatnych i burs. Może gdzieś w budynku trwały jeszcze zajęcia, ale one mnie zupełnie nie interesowały.  Przystanek autobusowy za bramą, prawie naprzeciwko Rozgłośni Polskiego Radia[8]/, dostrzegłem tył oddalającego się „119” marki Jelcz/Karosa. Uciekł mi. Czy na następny autobus miałbym czekać dwadzieścia minut? Nie, z nieodległego Nowego Kleparza pojadę innym.

Mgr inż.  już wie co zrobi. Pójdzie sobie przez ul.Szlak potem ul.Helclów piechotą i zbierze myśli. – W głowie kołacze bowiem poważna kwestia zaprzątająca uwagę: Na ile teraz, będąc od kwadransa magistrem inżynierem, stał się kimś innym? Wciąż pyta sam siebie czy byłby w stanie uchwycić jakąś przemianę własnej osoby?  Należało sprawdzić, czy tam gdzie zwykły człowiek ma łopatki, urosły już skrzydła. Sprawdziłem. I nic, zero odkrywczych spostrzeżeń…

Po paru minutach marszu, inżynier zyskuje na dumie z siebie, ale wciąż troszkę smutny. Uznałem, że mieszana reakcja nie jest godna mężczyzny i trzeba coś z tymi mglistymi rozterkami zrobić. Na Nowym Kleparzu koło torów tramwajowych przerywam marsz wkraczając w rozklekotane drzwi baru odwiedzanego chętnie przez furmanów. Wchodzę, kątem oka badam reakcje obecnych. I znowu nic. - Nie tylko nikt się inżynierowi nie kłania, ale w ogóle figę ich nowy interesuje, wszystkich, nawet kelnerkę.  Poprosiłem o pięćdziesiątkę czyściochy, dalej nic we mnie nie widzą. Więc usiadłem blisko brudnawego ździebko okna, tamtych pijaczków mam za plecami. Sam sobie popatrzę na plac targowy a za nim ul.Długą. Pan Bóg dba abym się zbyt długo nie frasował. Kieliszeczek rozgrzeje, rozluźni nerwy.

 - Z okna widok na plac targowy i kilka zamykanych już straganów z kwieciem. Przekupnie zwijają interes. W środku, między kramami, duża balia drewniana z wodą.  Pełna zostanie do jutra, rano znowu powkładają świeże pęki chryzantem, goździków i astrów. Wokół  luz charakterystyczny dla kupców po kolejnym, udanym dniu handlowym. Pomiędzy jednym ze straganów a balią, półkręgiem rozsiadło się zgromadzenie kwiaciarek. Słuchają. Mowę wygłasza przekupień, grubasek, pan średniego wzrostu, w białej koszuli i ciemnych spodniach na szelkach. Jakoś jeszcze mu ciepło. Patosem i energiczną gestykulacją najwyraźniej rozbawił. Pewnie ciekawie gada bo patrzą jak w obrazek. W oratorskim zapamiętaniu, coraz zapalczywiej gestykulując, powoli cofa się, robi krok wstecz. Ale chyba zapomniał, że za nim jest ta balia. Panie zasłuchane nie śpieszą z ostrzeżeniem. Niedługo czekać, w oratorskim zapamiętaniu przesuwający się do tyłu grubasek zaczepia obcasem o przeszkodę, potyka się i ląduje w wodzie. Na grzbiecie. Z balii trysnęła mokra korona. Chyba na półtora metra w górę. Grubasek nie powinien chodzić rakiem. Audytorium zamiast wyciągnąć gościa zaczyna pokładać się ze śmiechu. Pomyślałem: jak to dobrze, że w żadną balię nie wpadłem godzinę temu przed obliczem komisji egzaminu dyplomowego. Tu na Nowym Kleparzu krakowski ludek nie cierpi na brak rozrywek. A słoneczko wcześnie zaszło. Mokry do ostatniej nitki facet zmyka między straganami, jakoś się wysuszy.

Kieliszek inżyniera pusty. W drogę. Idę na przystanek autobusowy w Alejach. Przesiądę się na placu Wolności. W akademiku na Bydgoskiej urządzimy wstępne oblewanie dyplomu.

Pierwsza praca

Ponieważ podczas studiów żadnego stypendium nigdy nie otrzymywałem, nie wisiał nade mną   obowiązek zatrudnienia u fundatora. Obowiązywał mnie jednak nakaz pracy absolwentów uczelni technicznych. Zastanawiałem się gdzie pójść do roboty. Gdy kończyłem naukę jedyna wyraźnie sformułowana wobec mnie oferta pracy w inżynierskim fachu pochodziła z rzeszowskiego „Dźwigara”. Ale tej sprawie miałem za sobą tylko jedną niezobowiązującą rozmowę w dyrekcji firmy. Inną, bardzo rzeczową propozycje przedstawiła Redakcja „Politechnika” w Warszawie. Wygrała propozycja Redakcji.

Idąc z dyplomem inżyniera do dziennikarstwa, stanąłem w rzędzie tych, którzy owszem, uczyli się na mechaników jednak po ukończeniu Politechniki ostatecznie do pracy w wyuczonych specjalnościach  nie trafili. Nie ja jeden. Leszek Kotsch zajął się czymś, co później zostało nazwane „hardware”. Osiadł we Wiedniu. Włodzimierz Czachowski poszedł do łódzkiej wytwórni filmowej na scenografa. Teraz prowadzi wykłady na krakowskiej ASP. Stefan Heinrich został organizatorem turystyki no i do dzisiaj robi to, co robił  zawsze: jest instruktorem narciarskim i żeglarskim, a na etacie - dyrektoruje w centrali PZŻ. Po latach stwierdziłem, że niekiedy, z wyuczonego fachu także później odchodzi wielu wychowanków politechnik.  

Przeważnie wkraczają w bardzo intrygujące dziedziny.  Andrzej Skrobiszewski w 1977 roku postanowił oddalić się od typowych dyscyplin mechanicznych, budowania maszyn, skrawania metali, odlewnictwa itp. Najpierw chciał w Szczawnicy budować polsko-duńskie wielkie centrum sanatoryjne „Poldania” ale ówczesne władze storpedowały projekt. Andrzej zajął się więc budowaniem eksportowych jachtów „Conrad 600” i samochodzików z silnikami spalinowymi dla dzieci. Potem pracował w firmie konserwacji zabytków. Przez dwa lata wykonywał prace stolarskie przy konserwacji stropów, chóru, galerii w kościele Misjonarzy na Krakowskim Stradomiu. Pełny zakres konserwacji poprzedzającej prace złotnicze przeprowadził w kościele w Lubartowie. Ostatnie lata przed emeryturą przepracował w Hucie im.T.Sendzimira.

Powie ktoś, odchodzenie od wyuczonego zawodu to żadna nowość. Zgoda, ale inaczej tę prawidłowość postrzegasz, gdy dzieje się to w twoim pobliżu, albo samego ciebie dotyczy. Nie mam na myśli samych mechaników, ale także absolwenta górnictwa, elektroniki, architekta czy inżyniera techniki sanitarnej. Trzech miłych znajomych z tamtego okresu, kolegów inżynierów, zostało spikerami radiowymi (Tadeusz Chmiel, Tadeusz Wojciechowski – obaj z Politechniki Śląskiej i Tadeusz Sznuk z Politechniki Warszawskiej). Inżynierem z wykształcenia jest  były dziennikarz sportowy Mariusz Walter (po Politechnice Śląskiej), dzisiaj właściciel wielkiej stacji telewizyjnej TVN. Absolwent PK, Zdzisław Beksiński zajął się malarstwem. To chyba dobrze, że skoro już z Politechniki wyfrunęli, potrafili się znaleźć i wyraziście zaznaczyć obecność w zupełnie innym środowisku. Dowodzi jak bogate soki krążą w tym politechnicznym podglebiu.

Wierna wyuczonemu fachowi została oczywiście większość wychowanków Wydziału Mechnicznego PK. Marek Bukowski zawsze blisko samochodów, ekspert i doradca. Andrzej Kruczek były dyrektor Autosanu, Andrzej Lewandowski pierwszy inżynier na statkach armatorów krajowych i obcych. Wit Woda – konstruuje mikroaparaty chirurgiczne. Andrzej Mróz rządził kolejkami linowymi w Tatrach, Pieninach czy jeszcze gdzieś tam obok. Edward Ludera dyrektorował w rzeszowskich autobusach miejskich. Bardzo intensywnie działa teraz w ruchu stowarzyszeniowym NOT. Absolwent naszego Wydziału, specjalność „Koleje”, Staszek Galica, góral z Murzasichla trafił do jednego z warszawskich biur projektowych a na stare lata jako emeryt interesuje się akcjami i giełdą. Niedawno w Urzędzie Patentowym spotkałem Jerzego Pasicha i nieco młodszego kolegę Tadeusza Rejmana, obaj prowadzą własne kancelarie rzecznika patentowego odpowiednio – w Krakowie i we Wrocławiu. Większość kolegów ma poważny dorobek inżynierski. Nie sposób tego tutaj spisać.

            Koledzy z innych krajów

Podczas spisywania tych wspomnień poprosiłem Andrzeja Skrobi

Pierwszy rok po ukończenie przeze mnie  studiów na PK. Mieszkam już w Warszawie. Redaguję kolejne wydanie TS „Politechnik” . Z krakowskiego oddziału  nadal nadsyłane są różne  informacje, m.in. ta,  z inauguracji Juvenaliów 1966. Jedną z atrakcji na PK była urządzona przez kolegów „samochodowców”  zwariowana runda halabardników samochodem Tatra z 1923 roku, wokół dziedzińca uczelni. W roli dość tym ubawionego  pasażera JM Rektor prof.Kazimierz Sokalski. „Politechnik” z 5 czerwca 1966, fot.J.Jasica

 

szewskiego o krytyczne uwagi na temat pierwotnej wersji tekstu. Zasugerował m.in. umieszczenie we wspomnieniach jakiejś wzmianki o studentach obcokrajowcach. W tamtych latach byli oni zjawiskiem wśród nas dość oryginalnym. To nie to co  dzisiaj, kiedy na uczelniach nikt już nie zwraca uwagi na studentów zagranicznych, bo jest ich cała masa.

Najoryginalniejszym z naszych kolegów był do niedawna obywatel ZSRR, repatriant Roman Zawierucha. Na drugim roku studiów coś mu się poodmieniało i … wrócił do sowieckiego raju. Przemiłym kolegą był Kostek, Grek Papateodoru Kostas. Po ukończeniu  Wydziału Mechanicznego PK popracował kilka lat w Biurze Projektów „Proodlew” a potem wyjechał do Salonik, gdzie dostał zapewne dobrą posadę w przemyśle stoczniowym. Był wśród nas Kynczo Kynczew – Bułgar, po studiach w Krakowie osiadł w Warnie. Mieliśmy też kolegę Tufika z Egiptu. Niewysoki chłopak, przy kości. Cieszył się dużym wzięciem u krakowskich panienek. Podobno z tej głównie przyczyny, że stale dysponował niezłą walutą. Któregoś dnia na tle damsko-męskim wdał się w zwadę ze studentem, naszym przyjacielem z Tarnowa Adamem Stono. Adaś był duży, chudy i nosił bardzo mocne okulary. Musiał się mocno zdenerwować, bo pobił Tufika - niskiego, pulchnego i bez okularów. Nie rozumiem po co to było. Przecież poszło im tylko o dziewczynę czyli towar, którego raczej nie brakuje. Zatarg miał dalszy ciąg przed sądem koleżeńskim. Skończyło się upomnieniem. Panowały proste, surowe zasady współżycia. Nikomu nie przyszło do głowy doszukiwać się

w tej drace znamion ksenofobii. Na koniec wspomnijmy o koledze Pak Gi Dien-ie, z Korei Północnej. Świetnie grał w piłkę nożną. Studiował spokojnie. Pewnego poranka z Warszawy przyjechała grupa jego rodaków i zabrała go. Konsternacja. Pak zniknął. - Stało się to chyba przed ukończeniem przezeń studiów.

Odrębny temat to koledzy, którzy wyjechali Polski i zostali obywatelami innych państw. Spośród moich roczników studenckich z wydziału pamiętam dwóch mechaników: późniejszego obywatela Kanady Andrzeja Karasia i obywatela USA Jacka Pronia. Z Jackiem łączą nas bardzo odległe związki – nazwijmy je tak – prawie rodzinne. Moja ciocia Włodzia w Bytomiu wyszła drugi raz za mąż za Stanisława Zapa, wujka Jacka. Może coś tu poplątałem.  W Kanadzie Karaś pracował w zawodzie. Jacek chyba się przekwalifikował.

                        Czuję się i jestem  inżynierem

Przez pierwszych kilkanaście lat po studiach też miałem jednak, że tak to nazwę, inżynierską kartę. Tylko dzięki temu wykształceniu mogłem zająć ważne miejsce w prasie technicznej. Do pójścia tam namówił mnie osobiście prof. Jerzy Bukowski[9]/. Po studiach w PK wyniosło mnie do Warszawy i tu podjąłem w pełni etatowe zatrudnienie w Wydawnictwie Czasopism Technicznych NOT. Bardzo mi tej posady koledzy ze Studium Dziennikarskiego UW zazdrościli.

Wspaniały naukowiec i opiekun młodzieży prof. Roman Ciesielski w latach 1989-91 zasiadał w Senacie I kadencji. W okręgu wyborczym uzyskał ogromne poparcie czterech piątych głosujących. Jak mi  sam kiedyś mówił, został jedynym w kraju kandydatem obozu „Solidarnościowego”, który nie zrobił sobie plakatu z Wałęsą.  Zajęty pracą nie pojechał na sesję fotograficzną do Gdańska. „W swoim sumieniu rozważałem, czy w moim przypadku takie afiszowanie się przedwyborcze jest właściwe - usłyszałem". Kryształowe sumienie i poczucie moralności. W parlamencie była niejedna okazja do spotkań. Jedno z nich udało się uwiecznić  na fotografii, ale już pod każdym względem „powyborczej”.

 

 Pod auspicjami NOT przygotowywałem całkiem nowe pismo dla mechaników i elektryków „Wiadomości Warsztatowe” (ukazywało się w latach 1968-92). Od 1970 do 1981 byłem redaktorem naczelnym pisma „TEMAT-Wynalazczość i Racjonalizacja” oraz związanego z nim kwartalnika „Zeszyty Problemowe Wynalazczości”. Tylko dzięki przygotowaniu inżynierskiemu mogłem oceniać informacje i kwalifikować teksty. Zakładałem stowarzyszenie wynalazców. Tym wszystkim zajmowałem się zawsze występując jako osoba z wykształceniem inżynierskim.

Stan wojenny z 13 grudnia 1981 roku zaczął mnie  od prasy technicznej oddalać. Pisałem dużo dla „Rzeczpospolitej” i dziennika „Polska Zbrojna”. Współpracowałem z wieloma zacnymi tytułami polskimi i paroma zagranicznymi. Zostałem komentatorem z zakresu spraw społecznych i sprawozdawcą parlamentarnym Ale wiedza o technice przydała się jeszcze nie raz. Oprócz udziału w cyklu audycji dyskusyjnych „Nowoczesność i Technika” parę razy pokazywałem się w istniejącej do 1992 roku telewizyjnej „Eurece”. Na prośbę jej redaktorów skonstruowałem dla niej wykorzystany w scenografii studia model satelity. Jako juror brałem udział w turniejach wynalazczych. Dzięki wiedzy ogólnotechnicznej wyniesionej z Politechnice Krakowskiej nie straszne mi były podejmowane tam tematy.

Tej wiedzy wymaga przekazywanie słuchaczom czy telewidzom sensownych relacji z wystawy przemysłowej albo wprowadzanie w istotne kwestie - na przykład - sporu o patent. Wtedy gdy piszę jakiś artykuł tego rodzaju, łapię się na tym, że Politechnika Krakowska wyposażyła na drogę, dała ogromną przewagę nad wieloma innymi kolegami, nie tylko dziennikarzami po filologii polskiej, ale także - na przykład – nad dziennikarzami z wykształceniem prawniczym, których tak jak mnie, posłano na salę rozpraw. Zauważyłem, że biorąc się do relacjonowania sporów o nowość albo o własność wynalazku oni nie zawsze nie wiedzą tyle co ja. 

W prasie codziennej wydrukowano też parę artykułów interwencyjnych, w których wiedza techniczna okazała się bardzo potrzebna. Parę razy zdarzyły się teksty o sporach między wynalazcami wymagających rozstrzygnięcia w procesach sądowych.  Odmiennie niż koledzy o innym przygotowaniu zawodowym, mogłem się pokusić o ujawnienie ważnych szczegółów konstrukcyjnych kwestionowanego rozwiązania a następnie – przeprowadzenie obrazowego porównania z rozwiązaniami przeciwstawianymi. Trochę przypominało to pracę biegłego. Bywało, że taki mój tekst odgrywał potem ważną rolę podczas procesu. Nie przesadzam. Myślę, o jednym z wynalazków inż. Zygmunta Kleszcza z Legnicy; mój artykuł chyba najgorliwiej czytał sędzia. Po tym już nie próbowano na sali kręcić. Wspomniany bohater mego tekstu, początkowo – wydawało się – bez szans, ostatecznie wykazał nowość rozwiązania i otrzymał spore, należne wynagrodzenie za patent. Inny wynalazca zyskał spokój w nieprzychylnym mu z zawiści środowisku. Obaj są dzisiaj uznawani za twórców o niekwestionowanym dorobku. Reasumując, także w ten sposób paru godnych tego ludzi skorzystało z wiedzy wyniesionej z Politechniki Krakowskiej.

Jestem mojej uczelni wdzięczny. Na wszystkich wizytówkach służbowych z różnych redakcji w których pracowałem, także w dziennikach „Rzeczpospolita” i  „Polska Zbrojna”, gdy dyrektorowałem w PAI-Press albo wznawiałem miesięcznik „Polska”, nawet teraz, gdy jestem emerytem,  zawsze przed imieniem i nazwiskiem umieszczam to piękne mgr inż .

Czy warto spisywać wspomnienia

Zajmowanie się historią ma jeden podstawowy walor; umacnia w przekonaniu, że na tym świecie nawet od jednostek coś jednak zależy. Moje studiowanie to drobny epizod przeszłości uczelnianej. Ale przecież z podobnymi mi kolegami czuliśmy i czujemy wspólnotę czynu. Jednoczyły marzenia o silniejszej Polsce. Budowa i doskonalenie to filary mentalności inżyniera. Ona przekłada się na postawy społeczne. Ucząc się studenci Politechniki Krakowskiej też czegoś wtedy na drodze ku demokracji dokonywali. Funkcjonując jako inteligencja techniczna powoli, odrzucajmy moskiewskie idee i okrucieństwo przestajemy się bać. Przemiany takie warto uchwycić w kadrze. Zwłaszcza, że – również z przyczyn naturalnych - pamięć tamtego czasu zanika. A nieutrwalona starzeje się w zawrotnym tempie. Warto więc zadbać, stworzyć choćby szkice ukazujące ambicje bractwa studenckiego na Politechnice Krakowskiej lat sześćdziesiątych. Młodsi koledzy mają swoje spojrzenie na ich sprawy. Dobrze zrobią, jeśli któreś z nich utrwalą.

Wyraźniej widzę to zaglądając czasem na Warszawską 24. Niezbyt wesoła dla mnie, oldboja dezaktualizacja scenografii uczelnianej z przełomu lat 60/70. Bez specjalnego wprowadzenia w minione realia obecny słuchacz specjalności mechanicznych nie wczuje się w atmosferę Wydziału Mechanicznego na ul.Warszawskiej czy na placu studenckich zgromadzeń politechników.  Ci, którzy mają swój nowy wydział na Czyżynach, „starych terenów” nie wizytują. Teraz na ul.Warszawskiej jest gmach mojego uczestnictwa, ale nie ma w nim nawet drobnego śladu po tamtych gabinetach profesorskich przeze mnie odwiedzanych.

Pozmieniały się całe struktury i lokalizacje uczelniane. Na Wydziale w Czyżynach pracuje jeszcze sporo kolegów i znajomych z okresu studiów. Wszystkich nie umiałbym wyliczyć. Sami profesorowie; choćby wspaniały naukowiec i podziwu godny społecznik prof. Stanisław Mazurkiewicz. Są prof. Bronisław Sendyka, prof.Roman Wielgosz. Kiedyś, w czasach o których piszę, byli to zdolni studenci i działacze społeczni. Chociaż tych paru nazwisk można się zatem trzymać.

Obecne wspomnienia zaświadczają nieraz o czymś czego nie relacjonowała ówczesna reżimowa propaganda. Bez wspomnień, w nowych czasach wszystko dawne spłowieje. Trzeba przypominać, że w latach sześćdziesiątych żyło się trudniej. Pamiętać, że dla władzy ludowej typowymi wrogami „ludu” byli wtedy: „militarystycznie nastawiony prezydent USA”, „rewizjonista niemiecki” i rodzimy „element antysocjalistyczny”. Wezwania narodowe polskie i niekomunistyczne kwalifikowano jako „próby demoralizacji młodzieży”. Poznawanie uchroni od któregoś z tak częstych dzisiaj błędów ahistoryzmu.

Politechnika w pierwszym szeregu

Zapominanie o tamtych okolicznościach mści się.  - W roku 2000 próbują nam wmawiać, że upadek komunizmu w Polsce zapoczątkował Okrągły Stół w 1989 roku. Nieprawda. Zaczęło się to dziesiątki lat wcześniej. Data 1989 jest ważna, ale tylko wtedy, gdy się pamięta o poprzedzającym ten fakt trzydziestoleciu i licznych procesach wykluwania zmian. Swego dzieła dokonała erozja ustroju rozpoczęta w latach pięćdziesiątych ub. wieku i kontynuowana w latach 1980-89. Przełóżmy to na wydarzenia na ulicy Warszawskiej 24, Bydgoskiej 19 a teraz – na Czyżynach. Nasza uczelnia nigdy nie była „czerwona”. Ponadto, zawsze przepojona chęcią budowania czegoś trwałego.

To nic, że na ul.Warszawskiej 24 nie jesteśmy uczelnią humanistyczną. Uniwersytet to miejsce ożywionych debat na „wszystkie tematy istotne społecznie”. Politechnika, zazwyczaj o wiele mniej rozpolitykowana.  Ale studenteria na Politechnice Krakowskiej nie uchyla się od zaangażowania w debaty.  Studenci i większość naukowców Politechniki natychmiast gotowi wesprzeć inicjatywy odwilżowe i demokratyzacyjne. Ubecja dobrze o tym wiedziała. Gorliwie penetrowała środowiska uczelniane. Z mizernym skutkiem.

Ludzie nie akceptują moskiewskiej gry, często manifestują poparcie zupełnie innych wizji i celów państwa. Sam pamiętam z Gliwic i Krakowa, że wychodzą na ulice by wyrazić solidarność z bohaterami rewolucji węgierskiej 1956 roku. W polskich domach język potoczny zna takie określenia jak „kapuś, „pan smutny” albo wszechobecne „ucho”. Określenia pogardliwe. Student w latach sześćdziesiątych odmawia udziału w ulubionych przez władze manifestacjach dokumentujących rzekome zjednoczenie społeczeństwa pod sztandarami „przewodniej siły”. Też miałem dość przymuszania do manifestacji jeszcze gdy zaliczałem się do młodzieży licealnej. Jako student tylko jeden raz wiecowałem, ale to w akcie solidarności z wspomnianymi powstańcami węgierskimi.  Szczęśliwie, przeciwko studentom wtedy po broń ostrą nie sięgano.

Działamy społecznie w Zrzeszeniu Studentów Polskich. Założone w 1950 roku czyli w pierwszym okresie odwilży. Przez kilka lat odbudowuje, uczciwie pielęgnuje stare, przedwojenne  tradycje Bratniaka. Wspomnę tylko ofertę rozrywkowo-wychowawczą. - Festiwale i konkursy, radio i teatr studencki. Godne uwagi było porozumienie w przywracaniu bogactwa folkloru żakowsko-akademickiego, nie zważając na to, że przez część ideologów socjalizmu był oceniany jako postburżuazyjny, przeżytkowy. Kraków nasz, studentów Politechniki wiosną tętni Juvenaliami co się zawsze udawały. Zwłaszcza, że miss-najpiękniejszymi i wice-miskami zostawały studentki Architektury. Nie zadowalaliśmy się kolejnym piwskiem. Niżej podpisany z nagrodą „Gęsiego Pióra” wyszedł z organizowanego przez ZSP i „Dziennik Polski” konkursu prasowego. Jesienią ośrodek krakowski żył - sławnymi „Jazzowymi Zaduszkami”, dziesiątkami rajdów pieszych np. moim ulubionym „Pod Parasolem”, do Wiśnicza. Co partia, polityka, Marks i Lenin mogli mieć wspólnego z pomysłowymi zabawami w klubie „pod Przewiązką”, jamsesion najlepszych jazzmanów skupiających się podówczas w klubie na ul.św.Marka, z audycjami radiowymi „Nowinek” czy czerwcowym witaniem wiosny o północy? - Nic. To się działo 30 lat przed Okrągłym Stołem.

Po cichu, 23 listopada 1963 na podaną w gazetach i w radio wieść o zamordowaniu JF Kennedy’ego zareagowałem spontanicznie. Jest samo południe. Tego dnia nie mam zajęć na uczelni. Jak wyrazić współczucie po stracie prezydenta USA, dla polskich władz polityka „wrogiego”? Powstały cztery niewielkie czarne plakaty z arkuszy papieru fotograficznego 36x48 a w środku geometrycznym - naklejony wyraz: wycięty z gazet, grubą czcionką tytułową pisany Kennedy.  Dobrze rozglądając się, czy mnie nie nikt podpatruje, rozwiesiłem te klepsydry na drzwiach bloków Bydgoskiej 19. Bohaterstwem to nie było. Mały gest. Niedawno okazało się, że nie całkiem  bez znaczenia. Stefanowi Heinrichowi – na przykład - zapadł w pamięć. Sam mi tę klepsydrę 44 lata później przypomniał. Powitała wracających z zajęć. Już były faktem bardziej dla mieszkańców ich własnym. Posłałem też do Ambasady USA list kondolencyjny. Podziękowali później; otrzymałem od nich list i broszurkę - skrót raportu Komisji Warrena.

Żadnych narkotyków nie łykaliśmy, chociaż już było o nich głośno. Piwo nie było w modzie. Najczęściej sączyło się grzańca czyli wino marki wino z goździkami i cynamonem, bo składników korzennych w sklepach jakoś nie brakło. Surowe „patykiem pisane”, bez przypraw korzennych do picia się nie kwalifikowało. Nad tym wszystkim stały jednak obowiązki studenta oraz codzienne, bardzo intymne poszukiwania jak być lepszym tu i teraz.

To prawda, nie zawsze wszystko udało się wykrzyczeć. Bardziej niż dzisiaj, musieliśmy uważać na słowa. Bezpiece można się było narazić byle czym. To nieopłacalne. Spójrzmy na naszą szybko przemijającą studencką przygodę w ten sposób; „wtedy gra szła o skórę, nie o płaszcz”. To słowa z piosenki Osieckiej.

Akcentujmy tożsamość politechników

Co dzisiaj o oporze starszych roczników wobec wypaczeń ustrojowych piszą na stronie internetowej studentów PK? Nic. Dla twórców strony www, przemiany biorą się znikąd. Demokracja skądś przychodzi na PK i tak sobie już jest. Uproszczone myślenie nie sprzyja poczuciu własnej tożsamości Uczelni.

Koledzy na wspomnianej stronie koncentrują się na prawdach późniejszych. Czasem banał gonią slogany i truizmy. „Porozumienia sierpniowe 1980 r. przyniosły – czytam - atmosferę entuzjazmu i nadziei na demokratyczne przemiany w kraju i ich odzwierciedlenie w relacjach uczelnianych. Powstała Komisja Zakładowa NSZZ "Solidarność". Powszechna była atmosfera radości, rosnących aspiracji i woli "brania swoich spraw we własne ręce". Po trzynastoletnim okresie powoływania władz akademickich przez resortowego ministra, w 1981 r, odbyły się demokratyczne wybory rektora przez plenarne zgromadzenie elektorów. Rektorem został prof. Roman Ciesielski. Jego kadencja była jednak najkrótszą w historii Uczelni, gdyż w okresie stanu wojennego, minister Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki odwołał, z dniem 31 lipca 1982 r, prof. Ciesielskiego ze stanowiska rektora. Zostało to przez społeczność Uczelni przyjęte jako ewidentny akt represji politycznej. Na stanowisko rektora powołany został prorektor, prof. Tadeusz Środulski”. Ciesielski – patron naszej redakcji trzydzieści lat wcześniej,  Środulski – dobrze mi znany, zapamiętany jako bardzo sympatyczny dla studentów silnikowiec z Mechanicznego. A co oni dla demokracji zrobili wcześniej? A gdzie chociaż jedno słowo o JM rektorze B.Kopycińskim, który wszystkim po polsku myślącym dawał na Politechnice tak skuteczną osłonę działania?

Wspominam czas wcześniejszy, przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Swoje lata inaczej wspominają moi następcy. A przecież te, tutaj, zapiski też nie są pierwsze. Oto przykład; w Warszawie na naszym małym osiedlu przy ul.Batorego spotykam czasem panią inż. budownictwa lądowego Teresę Annę Poniewierską, ansolwentkę Politechniki Krakowskiej. Nie raz rozmawialiśmy o studenckich wspomnieniach, także - o udziale tamtych roczników  w wydarzeniach politycznych.

- Nie mam tych wspomnień wiele, jednak jakieś są – powiada Teresa. Stalinizm jeszcze nie upadł, ale zmarł „towarzysz generalissimus” Józef Stalin.  Zdaniem władz partyjnych, cały naród polski, w tym też studenci, musiał szlochać. Pamiętam zarządzenie przez uczelniany komitet partyjny jakiegoś "nocnego czuwania żałobnego" w akademiku. Studenci zobowiązani zmieniać przy portrecie "wartę" co dwie godziny. Bez sensu. Zapaliłam wtedy po raz pierwszy w życiu  papierosa, wypaliłam 6, ale i tak - mimo, że Stalin był nałogowym palaczem, nie przejęłam tego nałogu. Z dyżuru innych wspomnień nie mam. Chociaż o wywołaniu w nas poczucia straty po odejściu „wodza narodów”, albo „wąsatego słoneczka”, mowy być nie mogło, swoje czuwanie musiałyśmy odbębnić. Ach! co to były czasy!- wspomina.

Spotkania po latach

 Ci koledzy, którzy mieszkają w Krakowie i w Polsce Południowej, mogą się spotykać nawet przy okazji kontaktów służbowych. Mają siebie bliżej. W moim przypadku poukładało się na przekór. Spora odległość miejsca zamieszkania, uprawianie innego, nie w stu procentach technicznego zawodu a na dodatek jakieś władające moimi zwierzchnikami warszawskie, fobie antykrakowskie. A mnie, mimo wszystko chce się starych kumpli pooglądać.

Czterdzieści trzy lata później, Kraków, „u Pollera”, 8 grudnia 2007. Obecnych 12 wychowanków Wydziału Mechanicznego PK z 1965 roku. Ten trzynasty to mąż naszej koleżanki, obok której siedzę. Od lewej stoją: Andrzej Karaś z Kanady, Piotr Szarski z Wrocławia, Edward Garlacz z Krakowa, Andrzej Skrobiszewski z Krakowa, Janusz Pogorzelski z Krakowa, Witold Olejarczyk z Olkusza, Wiesław Wiatrak – Bielsko, Lech Raczyński (były pracownik Wydz. Mechanicznego PK), Kraków, Wiesław Zając - Kraków. Siedzą od lewej: Andrzej Kaczmarski - Kraków, Jadwiga Raczyńska (dd Czerniewska, żona Lecha) - Kraków, Jan Forowicz - Warszawa i Marek Bukowski - Katowice.

 

Znakomitym rozwiązaniem okazały się doroczne kolacje na Szpitalnej u Kacpra Pollera, w gronie absolwentów Wydziału Mechanicznego PK z 1965 roku. Urządza je mgr inż. Janusz Pogorzelski. Ja dowiedziałem się o tych spotkaniach od mgra inż.Andrzeja Skrobiszewskiego.

Zanim tam po raz pierwszy pojechałem, poczynając od 2005 roku zacząłem bywać w  małej, warszawskiej, żartobliwie nazwanej  „Loży Krakowskiej” z siedzibą w mojej garsonierze  przy ul. Stefana Batorego na osiedlu Spółdzielni Mieszkaniowej „Batory-Wschód”. Za pośrednictwem pani „Mistrzyni Loży”, wspomnianej inż. Poniewierskiej dowiedziałem się, że mieszka tu jeszcze kilkoro wychowanków PK. Najpierw jej własny mąż, mgr inż. mechanik Jan Bogdan Poniewierski,  specjalności samochodowej,  który zaczynał studia  jeszcze na Akademii Górniczo-Hutniczej a ukończył Wydziały Politechniczne AGH. W sąsiednim bloku - mgr inż. architekt Maria Glegoła  absolwentka PK z 1965. W Loży zasiada też mgr sztuki Barbara Jankowska. Wprawdzie nie jest absolwentką PK, tylko zaczynała na Politechnice. Z niej przeniosła się do krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. To nam jednak nie przeszkodzi bo obecny Wydział Architektury PK był kiedyś częścią ASP a więc, to nasza koleżanka. Co ważniejsze, jako scenograf wielu głośnych spektakli, Basia uświetnia nasze towarzystwo znakomitymi opowieściami z życia teatru, opery i filmu. Zainteresowanie udziałem w Loży Krakowskiej wykazywał podobno Bolesław Tejkowski. Zapewne chętnie spotkałby się z nami sympatyczny dr inż. Andrzej Bratkowski i mgr inż. architekt Wojciech Zabłocki. Są absolwentami Politechniki Krakowskiej.  Członkinią Loży w pewnym momencie chciała zostać inna absolwentka architektury Zosia Żeleska-Bobrowska, zamieszkała obecnie w Nowym Jorku. Loża orzekła, że przysługiwałby jej status „członkini korespondentki”. Tak się sympatycznie bawimy… W  Warszawie utrzymuję jeszcze kontakt z kilkoma dobrymi znajomymi z Wydziału Mechanicznego PK mojego rocznika. Na przykład z wspominanymi panami mgr inż: Stefanem Heinrichem, Henrykiem Skowerą, Stanisławem Galicą.

A co do spotkań krakowskich organizowanych przez Janusza Pogorzelskiego. Na przeprowadzanie dorocznych mitingów naszego rocznika absolwentów Wydziału Mechanicznego  towarzystwo musiało się ulokować w dobrym miejscu. Od lat wybór pada na restaurację położoną naprzeciwko Teatru im. Juliusza Słowackiego. W 1834 roku założył ją Poller. Miłe miejsce; założyciel lokalu i właściciele kamienicy zamówili u Stanisława Wyspiańskiego projekty witraży, w okresie powojennym mieścił się tu krótko sztab Armii Czerwonej, a w końcu – my i rzesza licznej tu restauracyjnej klienteli. Można powiedzieć: świetny punkt i jaka przeszłość!

Listę obecnych sporządził Janusz. Jej sprawdzenie 8 grudnia 2007 roku „u Pollera” wykazało, że stara gwardia jeszcze się trzyma. Wprawdzie, na początku spotkania, wielu kolegów musiało uświadamiać innym swoje nazwiska albo nawet przypominać sytuacje z przeszłości ułatwiające identyfikację, ale potem poszło gładko. Żałowałem, że nie przybył mieszkający w Krakowie kolega z akademika Wit Woda, od którego rankiem, w dniu obrony pracy dyplomowej pożyczałem garnitur. Chciałem pokazać, że po latach stać mnie już na całkiem niezły, swój własny.

Miłe rozstania i powroty

Trzech Janów w 2008: Maj, Forowicz, Karpiel-Bułecka,                                               fot.arch.

 

 W 2008 roku Politechnika Krakowska zrobiła mi ogromną niespodziankę. Otrzymałem zaszczytny wpis do „Złotej Księgi Wychowanków”. Wnioskodawcą był wspomniany wcześniej prof.Stanisław Mazurkiewicz wysokiej klasy specjalista z dziedziny mechaniki, wytrzymałości materiałów, zwłaszcza zaś inżynierii medycznej. Wielkie za tę inicjatywę podziękowania znakomity Kolego! Znamy się z czasów gdy Zrzeszenie Studentów Polskich było ostoją studenckiej demokracji. Staszek przewodniczył Radzie Uczelnianej ZSP. Akt wpisu do Złotej Księgi  miał niezwykle uroczystą oprawę. Odbywało się to w Teatrze im.J.Słowackiego 3 października 2008. Dyplomy wręczał nowo wybrany JM Rektor Politechniki Krakowskiej prof. Kazimierz Furtak w asyście mgr inż. Jerzego Malca, prezesa Stowarzyszenia Wychowanków PK. Wpis w tej edycji wyróżnień otrzymało kilkunastu znakomitych inżynierów, wielkich budowniczych, zasłużonych naukowców.

W gronie opromienionych złotem znalazło się także trzech inżynierów – poniekąd oryginałów, trzech Janów z pierwszego rządu krzeseł. Ja, dziennikarz, siedziałem pomiędzy b.dyplomatą mgr inż. mech. Janem Majem (kibice piłkarscy pamiętają, że społecznie pełnił trzydzieści lat temu funkcję prezesa PZPN, a więc w czasach największych sukcesów  trenera Kazimierza Górskiego) oraz mgr inż. arch. Janem Karpielem „Bułecką” – muzykiem. Góral jest znany m.in.  z współpracy z takimi twórcami jak Zbigniew Preisner,  kompozytor prof. Mieczysław Nowakowski (prawykonanie "Harnasi" K. Szymanowskiego z udziałem zespołu góralskiego), czy wirtuoz saksofonu Zbigniew Namysłowski. „Bułecka” brał też udział w zagranicznych tournee Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Śląskiej. O dorobku architekta nie wspominam.

- Jeśli ktoś pamięta, latem 2008 Warszawa i część działaczy sportowych wojowała z władzami Polskiego Związku Piłki Nożnej. Ludowi doskwierał brak sukcesu reprezentacji. Media obwiniały szefostwo PZPN z p. Michałem Listkiewiczem na czele, za brak reakcji na upadek naszego futbolu. Społeczeństwo zareagowało głosem swoich przedstawicieli w teatrze im.Juliusza Słowackiego, podczas uroczystości inauguracyjnej roku akademickiego PK. Gdy zapowiedziane zostało wręczenie dyplomu Janowi Majowi, sala natychmiast przypomniała sobie o współtworzącym sukces jedenastki trenera Kazimierza Górskiego. Jasio wstaje, odbiera dyplom a po dekoracji obecni, cała sala zgodnym chórem zakrzyknęła: „Wracaj na Prezesa PZPN!”.

Innym powodem wesołości okazała się tego dnia pewna okoliczność towarzysząca wezwaniu Karpiela „Bułecki” przed szereg w celu wręczenia  dyplomu.  Janek - Złoty Wychowanek PK  wystąpił w pełnym stroju góralskim, w kapeluszu z muszelkami. Tego dnia miał miał na sobie wszystko co zakopiańskie, chyba tylko ciupagi do Teatru im.J.Słowackiego nie zabrał. Wstaje, zmierza do rektora Furtaka po dyplom. Ktoś z sali  głośno zachęca: - Przynajmniej w takiej chwili mógłbyś choć raz zdjąć kapelusz z głowy. - Niezrażony laureat reaguje w gwarze zakopiańskiej: odwraca głowę i rzuca: „U nas w górach to mówio tak: głowa i żyć zawsze muszo być zakryte”. 

Oczywiście, huknęła salwa śmiechu. Dalsze czynności Jego Magnificencji przebiegły bez większych urozmaiceń; również wobec tego laureata dokończone zostały w sposób rutynowy. Janek kapelusza nie zdjął,  muszelki pozostały na głowie, dali mu już spokój.

prof. Kazimierz Flaga

 Po latach do spotkań z dawnymi kolegami ze studiów dochodzi nieraz bardzo przypadkowo. Tak było gdy na 11 czerwca 2009 roku wybraliśmy się do Krakowa z żoną Żanetą. Jesteśmy na Starym Mieście, ciepło, pełne słońce. Nie przypuszczaliśmy, że spotkają nas dodatkowe przeżycia.

prof.St.Mazurkiewicz fot.arch

 Na ten dzień przypada Boże Ciało. Bierzemy udział w procesji na trasie Wawel - ul.Grodzka – Rynek. Pochód co raz przystaje. W  pewnym momencie, wystąpiliśmy z kolumny i przechodzimy bokiem ku czołu procesji. Patrzę na postać wyróżniającą się z szeregu mijanych uczestników procesji i… oczom nie wierzę; toż to prof. Kazimierz Flaga!  Znam go z racji różnych kontaktów w Radzie Uczelnianej ZSP w pierwszych latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Osoba pełna optymizmu, za naszych młodych lat student wybitnie uzdolniony, energiczny, niezwykle miły w kontakcie. Teraz Kazimierz Flaga, ubrany w charakterystyczny biały płaszcz i beret zdobiony krzyżem, maszeruje w procesji jako dumny członek Zakonu Kawalerów Maltańskich. Kazik do elit polskich zalicza się od dawna. Bardzo szybko po studiach osiągnął profesurę na Wydziale Budownictwa. Był dwukrotnie Rektorem PK. Zrealizował wiele imponujących przedsięwzięć naukowych i inżynieryjnych. Jeśli będziesz w Lizbonie, natychmiast zobaczysz ogromny most wiszący nad Tagiem. Tadzio go obliczał spełniając prośbę Portugalczyków o zaprojektowanie rozwiązań zwiększających przepustowość transportową.  W marszu zamieniliśmy parę zdań i trzeba było się rozstać, nadążyć z udziałem w procesji. Kiedy ona doszła do celu, na Rynku Głównym sfotografowałem Kazia z krakowianeczką.

Przed 4 listopada 2010 roku nadeszło przyjemne zaproszenie do uczestnictwa w Uroczystej Sesji Jubileuszowej z okazji 50-lecia pracy twórczej prof. Stanisława Mazurkiewicza. Przez wiele lat kierował na PK Katedrą Mechaniki Doświadczalnej i Biomechaniki. Po przejściu w stan spoczynku ani myślał spasować. Poświęcił się konstruowaniu urządzeń rehabilitacyjnych i aparatów mechaniczno-elektronicznych wspomagających ruchowo osoby niepełnosprawne np. produkowanych już ortoz. Ocena dorobku naukowego Staszka należy do specjalistów. W odpowiedzi na zaproszenie wystosowałem do Jubilata list. Zawierał on przypomnienie wspaniałego czasu ZSP, początku lat sześćdziesiątych. Podówczas kolega Mazurkiewicz był przewodniczącym Rady Uczelnianej ZSP. Tamto ZSP, radosne, odwilżowe.

                                                     Back

 

 

 

Maj 2008- listopad 2010, pisał: Jan Forowicz,   e-mail             janforowicz@tlen.pl   janforowicz@gmail.com

We wspomnieniu wykorzystałem fotografie własne, Tadeusza Wilka, ilustrację z witryny internetowej PK, tygodnika studenckiego „Politechnik”  oraz z „Naszej Politechniki”

 

 



[1]/  Angielskojęzyczny „Who is who”  wydawnictwa Saur z 1989 zawiera notkę na temat licznych zaszczytów naukowych prof.M.Życzkowskiego zagranicznych, o wykładach w Massachusets (USA) i publikacjach z zakresu mechaniki stosowanej oraz teorii sprężystości i plastyczności. Doctor honoris causa Politechniki Krakowskiej. Profesor zmarł w wieku 76 lat w 2006 r.

[2]/    Mało kto wie, że Władysław Rubczyński  wraz z kolegami w szopie na lwowskich Błoniach Janowskich, zbudował samolot i w 1911 roku przeprowadził na nim pierwszy lot. Pilotowanie powierzono mu właśnie dlatego, że miał prawo jazdy.  Wzbił się na wysokość 30 metrów. Lot zakończył jednak na jakimś ogrodzeniu.

[3]/ Tibor Petrys – niechlubny bohater afery przemytniczej ujawnionej w 1970 roku. Zarzucono mu m.in. plagiat pracy doktorskiej

[4] / Izydor Stella Sawicki herbu Lubicz (1881–1957). Urodzony we Lwowie w rodzinie lekarza. Absolwent Inżynierii Lądowej Politechniki Lwowskiej i asystent na tej uczelni. Wykładowca lwowskiej Szkoły Ogrodniczej, Akademii Górniczej a także na Wydziale Architektury ASP w Krakowie. Więzień niemiecki z  Sachsenhausen. Wystąpił z inicjatywą zorganizowania i przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego, a w 1946 r. prorektorem dla Wydziałów Politechnicznych; przy AG do 1948 r. Był też jednym z organizatorów Politechniki Śląskiej z tymczasową siedzibą w Krakowie. W ostatnich latach życia skupił swoje zainteresowania na zagadnieniach budownictwa, statyki i stosowania żelbetonu.

 

[5] / Jan Forowicz „Wolne Radio Nowinki”, broszura. Zainteresowało też mgr Dominikę Stoszek autorkę pracy „Słuchając historii” na temat Studio Radiowego „Alma Radio” - UJ 2015

 

 

[6] /  „Politechnik” nr  14   (z 25.I.1964) „Teatr antydziałaczy - Zmącona rzeka”. Szerszy opis patrz broszura: „W Tygodniku Studenckim POLITECHNIK”

 

[7] /  Prof.Tadeusz Czayka był o ile pamietam co się o nim mówiło, wychowankiem Stanisława Fryzego profesora Politechniki Lwowskiej, a później – Śląskiej,. W latach 1947 – 2001 pracował na PK. Katedrą Elektrotechniki kierował od 1952 do 1971.

[8] / wtedy w pałacyku Tarnowskich na ul.Szlak

[9] / Gdy b.rektor Politechniki Warszawskiej i poseł na sejm poznał mnie w „Politechniku”. Sprawował funkcję Prezesa NOT. Prof.Bukowski był m.in. głosicielem potrzeby uczenia studentów politechnik przedmiotu „poetyka”. Rozumiał przez to przygotowanie inżyniera do gładkiego wyrażania myśli oraz do uprawiania publicystyki ze wskazaniem odpowiednich środków do tego potrzebnych.