Back

 

Wspomnienia Jana Forowicza

 

Knebel na tubę

w PAI SA końcowe lata pracy etatowej (20 listopada 1995 - 30 kwietnia 1999)

 

 

Śródtytuły w tekście:

Dziecinne marnotrawstwo,   Konformizm, Przystrzyganie polskiej racji stanu,   Ludwik,   Ogródek produkcyjny,   Deputaty,   Kontrakt na rok,   Maski,   Niepewność i intryga,   Dziennikarstwo z innej strony,   Może uratują nas reklamodawcy?   Rosyjski tranzyt, litewski agent i hormon szczęścia,   Wspomagamy organizację wizyty JPII,  Piasek w tryby,   Siermiężny management,   Nie każdy umie,  Polacy w Wilnie,    Dzisiaj mógłby ktoś nie uwierzyć,   Księgowość kreatywna,    Polityka omniredukcji,    Po miesiącu małe trzęsienie ziemi,      Reguła: rok i na tym koniec,,     Krzywda represjonowanych,  Czy przywrócić zaniechany miesięcznik,   Oferta  firmy niemieckiej,  Nowa władza,   Ładnie się zaczynało,     „Polska”, akademia krakowska i Tadeusz Forowicz,   Pierwszy numer „Polski”,      Grzeszna intryga,     Siła złego na „Polskę”,   Dyrektor – redaktor naczelny Wydawnictwa „Interpress”,     Tylko kilka tytułów,      Podstarzała agentka,   O dodruk  „Żydów w Polsce”,   Wcześniejsza emerytura 

 

Z

apewne nikt wcześniej nie przewędrował w tak krótkim czasie aż tylu wysokich stanowisk służbowych jak ja podczas paroletniego pobytu w Polskiej Agencji Informacyjnej - Spółka Akcyjna.  Zaliczyłem kilka stanowisk redaktorsko dyrektorskich. O pracę w tej firmie nie zabiegałem. Zostałem tam zatrudniony z inicjatywy red. Ludwika Łużyńskiego, prezesa PAI. Dziękuję mu za pomysł. Cóż, przy okazji tej roboty mogłem też zobaczyć z jak wielką mocą przetacza się walec przemian ustrojowych. Przygniótł także agencję powołaną do troski o dobre imię Polski.

 

Chociaż to końcówka życia  zawodowego, czasu w agencji spędzonego nie uważam za zmarnowany bo zdarzyło się parę ciekawych rzeczy. Inna sprawa, że na fajerwerki, błyskotliwe sukcesy dziennikarzowi trudno tam było liczyć. Samej firmie też. Okres schyłkowego socjalizmu peerelowskiego z całym tym stanem wojennym włącznie to czas marnotrawstwa energii zdolnych osób młodych i doświadczenia starszych.  Pracowicie wykorzystywano chyba tylko czas uwłaszczania czerwonej burżuazji i dawnej agentury. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku firma z warszawskiej ul.Bagatela traciła dynamikę a zatem nie otwierała przed swoim personelem zbyt dobrych perspektyw, zwłaszcza - na satysfakcję z wyników pracy. Faktycznie, zanikała dbałość o rozwój wyrażający się doskonaleniem produktu i systematyczną poprawą wyniku finansowego. Przyjmując stanowisko szefa redakcji PAI-Press będącej jednostką organizacyjną PAI SA, jeszcze tego nie wiedziałem.  Ludwik motywował swoją ofertę potrzebą wprowadzenia odpowiedniego dziennikarza prasowego mogącego spożytkować swe doświadczenie gazetowe. Miałby je przenieść do warsztatu redakcyjnego flagowego „produktu agencyjnego” czyli biuletynów informacyjnych.

 

Dziecinne marnotrawstwo

 

Firma, w której zaczynam pracować była następcą agencji dawniej znanej jako „Interpress” założonej w 1967. „Interpress” miał wiele lat tłustych. To przeszłość. Tylko gmach na ul.Bagatela ten sam. Od niedawna, od 1991 roku, gości w nim spółka w skrócie PAI SA. Po co zmiana? – Celu domyślam się lepiej po latach. Rząd unikał otwartego postawienia sprawy. -  Przekształcenie miało pójść gładko pod hasłem: Teraz będziemy informować inaczej. Pytanie: to znaczy jak? „Interpress” chociaż bardzo peerelowski[1]/, jednak przez 35 lat realizował polską politykę informacyjną zarówno w kraju jak i wobec zagranicy. Lansował polskich twórców, objaśniał ważne w historii narodu wzloty i upadki, opisywał przykłady owocnej współpracy międzynarodowej. W co drugim domu cieszył, albo wciąż cieszy wydany przez „Interpres” w kilku wznowieniach „Poczet Królów Polskich”. Może i ty masz w domu któryś z pięknych krajoznawczych albumów z tej oficyny. Od Berlina po Nowy Jork studenci zachwycali się naszą grafiką upowszechnianą przez miesięcznik „Poland”. „Interpress” był skuteczną tubą propagandową. Instrumenty przydatne w promocji zawsze stanowią wartość nie do pogardzenia. Każdy to przyzna. Dlaczego więc upada „Interpress”? Dlaczego nie bacząc na potrzeby kraju, w PAI najwyraźniej redukowano te tamte jego zadania? Jeden z powodów to uwiąd instytucji w warunkach kryzysu. Zamiast o promocji i innych zagadnieniach merytorycznych zaczęto dużo mówić o potrzebie zapewnienia dochodowości. Na szefowskie stanowiska zaczęli trafiać ludzie, często o znanych nazwiskach, ale marni dziennikarsko, ewentualnie nie wiadomo skąd; dość powiedzieć zdarzył się prezes z doświadczeniem menedżera firmy nafciarskiej. Gdy mowa o „Interpressie” i przekształceniu w PAI wszystko coraz mniej jasne, coraz bardziej zabałaganione.

 

W PAI obejmę funkcję dyrektorską średniego szczebla. Na dziennikarstwie się znam, słabiej na działalności biznesowej. Zresztą, tradycja mego zawodu zakazywała łączenia. - Już w Polsce międzywojennej wyrzucano dziennikarza ze stowarzyszenia zawodowego za uprawianie akwizycji.  Ale cóż, podobno człowiek uczy się do końca życia. Pytanie: czego miałby się uczyć w PAI? Jakieś samozwańcze autorytety nakreśliły dla agencji plan nie poddany żadnej dyskusji środowisku dziennikarskim. Jak się później miało okazać, bardzo felerny. A jeśli mówimy o wyniku finansowym? – W komórkach produkcji podstawowej nie widziałem ani jednego mistrza dochodowej przedsiębiorczości. Wiem, z perspektywy odległej łatwo się tamten etap istnienia agencji ocenia.  Myślę jednak, że nie uchybiłem nikomu.

 

Wtedy nie do końca rozumiałem o co w 1991 roku mogło chodzić reformatorom ustroju w Polsce a wobec byłej agencji „Interpress” w szczególności. Może ukrywano intencje na przykład podważenia dorobku tego wydawnictwa w okresie przed okrągłostołowym?  Może w demokratycznej rzeczywistości stała się jednak ofiarą odwetu za PRL, obojętne zasługi agencji dla narodu? Ująłbym to ostrzej: może części reformatorów wadziła agencja nastawiona na budowę dobrego imienia Polski?

 

Najwyraźniej politycy „okrągłostołowi” chcieli przekształcać firmę na chybcika. Czy im nie starczyło czasu na dokładne przemyślenie wad i zalet przedsięwzięcia? Dużo by mówić. - Weźmy pod uwagę jeden tylko fakt ważny w grze rynkowej; nonszalanckie potraktowanie przez reformatorów tak istotnego składnika własności jak znak towarowy „Interpress”. Usunięto z nagłówka przenosząc na jedno z niższych ogniw struktury organizacyjnej[2]/. O znak towarowy trzeba dbać. Doświadczone firmy bardzo tego pilnują. W agencji trudno było kogoś zainteresować. Po zmianie nazwy przez kilka lat „PAI” nikomu z niczym się nie kojarzył. A więc reorganizując szybko zmarnowano znaczną wartość rynkową.  Nie mówię już o tym, że nigdy nie mogłem pojąć, po jakie licho natworzyli w tej firmie tyle ogniw organizacyjnych i powoływano tylu dyrektorów.

 

Konformizm

 

Gdyby oceniać efekty mojego pojawienia się w PAI oczekując, iż nadal tak jak poprzednio w prasie technicznej NOT albo w „Rzeczpospolitej”, będę wyznawał zasadę trwałej wierności firmie, to właśnie pod koniec 1995 roku przestałem się przejmować. Posłałem tę konkretnie w krzaki, żeby się tam poszła poczochrać. Trzeba było dostosować możliwości starzejącego się dziennikarza do nowych potrzeb rynku zawodowego. Życie sześćdziesięciolatka nie przestaje być przygodą. Nic zdrożnego, gdy próbujesz lokować się gdzieś pomiędzy redaktorem dominującej na rynku prasowym „Rzeczpospolitej”, dziennikarzem gazety codziennej „Polska Zbrojna” i funkcjami sprawozdawcy parlamentarnego a – obecnie - dyrektorstwem w PAI SA. Zwłaszcza że szef twojej nowej wita cię w swoich progach jak lek uzdrawiający, sposób na trapiący firmę deficyt kadrowy dziennikarzy profesjonalistów.

 

Ale jak temu wyzwaniu sprostać? W Polsce czas ważnych przemian ustrojowych. Jak zawsze w trakcie rewolucji, wszędzie panował niezły bałagan. Ku własnemu zdziwieniu mogłem stwierdzić, że dla wielu z nas życie w bałaganie tolerowanym wcale nie stało się gorsze!

 

A co do oferty Ludwika Łużyńskiego. Za jego sprawą kończę zmieniać pracodawców jak rękawiczki. Biorę pod uwagę, że może być jeszcze kilka zmian statusu. Przy tym zarobki mają rosnąć! To się musiało podobać. Sześćdziesiątka blisko, wcześniejsza emerytura; o jak fajnie będzie! Już o niej marzę. Energii jeszcze mam sporo, więc starczyło jej na codzienne pisanie tekstów do druku, na przyjmowanie nowych funkcji, zmiany przynależności redakcyjnej a w czasie wolnym również - na podejmowanie zajęć poza zawodowych.

 

Przystrzyganie polskiej racji stanu

 

Wspomniany kolega Łużyński zaczął prezesować w PAI SA jesienią 1995. Osoba bliżej znana od dwóch trzech lat, dopiero z terenu Sejmu. Zgłoszoną wobec mnie ofertę zatrudnienia uważam za bardzo dobrą i trafiającą w odpowiedni moment mojego życia zawodowego. Nie tylko dlatego Ludwika pochwalam, że akurat do mnie się z ofertą wybrał. Obiektywnie, była to dobra decyzja menadżerska. Do świeżo objętej funkcji prezesa firmy pozyskiwał poważnego faceta, dziennikarza piszącego i dość doświadczonego w kierowaniu zespołami ludzi. To mnie też przypasowało. Zmiana konieczna. Trzeba zauważyć, że od wiosny 1995 roku cały cywilny personel w moim poprzednim miejscu pracy czyli gazecie wojskowej wpadł w dramatycznie pogłębiający się dołek finansowy. Marnie nas w dzienniku „Polska Zbrojna” wynagradzają. Inflacja dokuczliwa. Dzięki aktywności autorskiej (dziennikarze prasy codziennej wiedzą co to znaczy) zarabiałem w redakcji własnej i „na boku”. Ale coś się z dziennikiem  zaczęło źle dziać. – Co konkretnie, nie umiem powiedzieć. Prawdopodobnie, gdzieś „na górze”, najprawdopodobniej w układzie B.Geremek, A.Michnik i E.Smolar, dojrzał plan nowego ładu medialnego. Interesował ich model mediów absolutnie spolegliwych wobec różowych liberałów. Mogłem przewidywać że usuną w kąt, czy nawet zlikwidują gazetę codzienną Wojska Polskiego, medium z powołania jednoznacznie patriotyczne. Reformatorski sekator z rozpędu obcinał czasem nawet zdrowe pędy. Ministerstwo Obrony objęli ludzie z Unii Wolności (b.Unii Demokratycznej). Nie lubią tego, ale trzeba powiedzieć: włączyli się w plan rugowania rządu z własności państwowej w mediach. W 1990 roku zaczęli od „Rzeczpospolitej” [3]/. Wszystko co robiono, trzymane było do ostatnich chwil w tajemnicy. Ani załogi ani ogółu obywateli nie pytano o zdanie. Przedsięwzięcia zostały rozłożone na etapy. Wykonawcami tego medialnego seppuku byli dżentelmeni z samego wierzchołka rządu,  tzw. salon, no i zastęp niewiele kumających nowicjuszy czy pretendentów do zawodu dziennikarskiego.

 

W mediach zamieszanie programowe, wymiana kadr dziennikarskich, nowe stosunki własnościowe. W sumie – bełkot. Lekceważenie misji wobec obywatela.  Warto przypomnieć, że nieco wcześniej, w 1994 roku premier Waldemar Pawlak[4]/, szef ośrodka władzy potulnie pozwolił na pozbawienie Rady Ministrów nawet tak skromnej trybuny jak cotygodniowe tzw. „kolumny rządowe” w dzienniku Rzeczpospolita.  Również w tym przypadku opinia publiczna o przyczynach rezygnacji nie była informowana. Salon dobrze zdawał sobie sprawę ze znaczenia tej i innych zmian w mediach z punktu widzenia przystrzygania polskiej racji stanu. Wkrótce uwolski salon skupił w ręku wszystkie najgorętsze, elektroniczne. Osiągnął co chciał; zawłaszczył wpływy a ci spoza układu, ani mediów elektronicznych ani gazet nie mieli. A bez mediów rządzić nie można. Opozycja nie ma też szans prowadzenia sensownego dyskursu. Efekt: - Ci inni co nie mają głosu, nie powinni się rwać do sprawowania władzy.

 

A „Polska Zbrojna”? - była jednym z ogniw planu. Dołowali ją. Jako gość spoza układów uratowałem własną szyję. Pożegnałem tę gazetę. Skończyła się jako dziennik w kilkanaście tygodni po moim z niej odejściu. Zamieniona została na tygodnik. Napisałem przed chwilą, ukatrupili wojskową gazetę codzienną i podkreślam jeszcze raz - z natury swej rządową. Teraz, będąc w PAI SA cieszyłem się, że nie muszę patrzyć z bliska na agonię dziennika powołanego kilkadziesiąt lat wcześniej do życia przez marszałka Piłsudskiego teraz w 1996 roku. Wtedy nie przewidywałem, że nad moim nowym miejscem zatrudnienia, nad  tą agencją też miały się zacząć zbierać ołowiane chmury. 

 

Ludwik

 

Ludwika Łużyńskiego znałem z Sejmu, a dokładniej - z kuluarów. Oczekując tam na rozpoczęcie obrad czy nadejście umówionego posła, przeprowadziliśmy parę sympatycznych pogaduszek. Najlepszą okazję stwarzały przerwy w obradach komisji sejmowych, które relacjonowaliśmy,  ja dla wspomnianej „PZ” on – dla jednej z gazet wojewódzkich, chyba w Zielonej Górze. Był przekonanym zwolennikiem lewicy, ale tej mądrzejszej, propaństwowej, separującej się od metod siłowych. Czyli dostrzegającej powodzenie reformy państwa i sukcesu demokracji w umacnianiu władzy a nie jej destrukcji. Ludwik wywodził się z Kresów Wschodnich. Od pokoleń w ludzi z Kresów wszczepiano potrzebę solidarności. Łużyński to była dobra lokata przyjaźni. W swobodnych pogaduszkach ocenialiśmy też aktualne wydarzenia w polityce polskiej, tej z lewej i z prawej. Miały się dobrze różne „lewice”. Były to: dawny beton, socjaldemokracja, Unia Pracy. I ta farbowana na różowo, dyspozycyjna wobec Gieremka & consortes, nad wyraz chętna do podporządkowania Polaków obcym. Mówiono różowa, chociaż poza szermowaniem paroma europejsko poprawnymi frazesami, w  programie ekonomicznym niczym nie różniła się od klasycznej partii liberalnej. Szybko się okazało, że liberalne oszołomstwo pod dyktando różowych zafundowało nam tyle chybionych decyzji prywatyzacyjnych, tyle znanych i mniej znanych przekrętów, że lepiej nie wspominać, tak to irytujące.

 

Od momentu opuszczenia przez Ludwika stanowiska sprawozdawcy parlamentarnego i przejścia do PAI  nie widywaliśmy się. Dobry dziennikarz może często zmieniać barwy klubowe. Poszedł i tyle. Nie każdego z  nas interesują podejmowane przez kolegów zmiany pracodawców. Pracuję w redakcji Polski Zbrojnej. Pewnego wrześniowego dnia 1995 Ludwik dzwoni do mnie. Proponuje posadę kierowniczą w jednej z  redakcji PAI. Odmówiłem. Po jakimś czasie, chyba na początku listopada, zadzwonił jeszcze raz. Powiada: mam propozycję dla ciebie z pewnością bardziej interesującą niż poprzednia. Jest już Prezesem Zarządu PAI SA, po Macieju Górskim (prawnik z wykształcenia) powołanym na ambasadora we Włoszech. Zatem miejsce pracy Ludwika to teraz gabinet na warszawskiej ul.Bagatela 12.  Przyjąłem propozycję. Ciekawe, że nowe zatrudnienia podejmowałem jesienią i z końcem roku.

 

Ogródek produkcyjny

 

- Zostałem kimś, komu przysługiwał oficjalny tytuł „redaktor naczelny – dyrektor PAI-Press”.  Nigdy nie lubiłem tego połączenia nazw. Wystarczyłoby „naczelny”.  Nie, urzędasom z resortu pracy i z ZUS potrzebny był jeszcze „dyrektor”  bo to lepiej wygląda z ich punktu widzenia, dopełnia konstrukcję siatki płac.  Mnie irytowało ponieważ, trudno zaprzeczyć, narzucona mediom ingerencja w nazewnictwo grozi amputowaniem właściwej rangi naczelnego. A naczelny to ktoś solidny z natury; naczelny a nie szczudło do podpierania jakiejś niepewnej nóżki.

PAI 0034

Obejmowana przeze mnie PAI-Press stanowiła jedno z kilku ogniw organizacyjnych Agencji. Zadaniem tego ogniwa firmy było wydawanie kilkunastu biuletynów informacyjnych głownie dla wojewódzkiej prasy codziennej i dla paru jeszcze innych kontrahentów np. dla polskiej służby dyplomatycznej.  Biuletyny wysyłaliśmy do 16 miast.  W swoich prywatnych szpargałach znalazłem parę szczegółowych informacji z tamtego okresu. – Za mojej kadencji w PAI-Press trzy dzienniki szczecińskie abonowały łącznie osiem naszych tytułów. Prasa wrocławska – siedem, krakowska i bydgoska – po sześć. Najwyższe współczynniki przedruków mieliśmy w Olsztynie, Rzeszowie i na Ziemiach Zachodnich. Na łamach „Gazety Olsztyńskiej” miesięcznie ukazywało się nawet 75 naszych tekstów. Nie wszyscy umieli czerpać z naszej pracy. Radomskie „24 godziny” najmarniej korzystały z abonowanych biuletynów.  Brali raptem jeden tekst miesięcznie. Taka ich wola!

 

Poznanie rynku uznałem za warunek wstępny. Już w pierwszych dniach w nowym miejscu pracy mogłem sobie na to pozwolić. Redagowanie to robota rutynowa. Podwładni pracowali nie wymagając popędzania; zwłaszcza sekretarze redakcji czasem lepiej niż ja  znali specyfikę tej roboty agencyjnej. Codziennie słali świeże wiadomości wiecznie głodnym sekretariatom redakcji.

 

Moje pojawienie się w PAI-Press miało owocować podniesieniem jakości produkcji (lepszym dziennikarstwem).  Nadto, Zarząd byłby szczęśliwy gdyby nowy dyrektor opanował rosnący deficyt. Po przyjściu do firmy zacząłem, oczywiście, od rozmów zapoznawczych z kierownictwem agencji. Od razu usłyszałem, że jakość biuletynów agencyjnych to jedno ale potrzeba poprawy bilansu najpilniejsza. Najlepiej poprawić redukując liczbę zatrudnionego personelu. Tak mówili do nowego.

 

Coś mi w tym nie pasowało. Każdy z najlepiej sprzedawanych biuletynów agencyjnych redagował tylko jeden dziennikarz. Newsy same nie przychodzą, trzeba ich szukać. Zwolnienie osoby to skreślenie tytułu. Tak ten mechanizm  nie pójdzie.  Poprawa wyników finansowych w sytuacji niedoinwestowania redakcji?  - to wygląda na kwadraturę koła!

 

Deputaty

 

Grudzień 1995, minęło parę dni w nowej pracy. Poznaję nowych kolegów. W głowie powstaje jakiś plan naprawy agencji. Nadeszła gorączka przedświąteczna. Ogarnęła PAI SA także. W końcówce roku szefowie wszelkich firm kombinowali jakby zdobyć coś na prezent pod choinkę dla pracowników. Krzątanina, nawet deficytowe zakłady umiały skądś wysupłać grosz, obdarować zatrudnionych. W tym czasie przepisy nie utrudniały robienia załogom takich prezentów pod choinkę.  Generalnie, nagradzał się kto mógł, czym i jak umiał. Koszty prezentów gwiazdkowych nie były wliczane do wydatków płacowych.

 

Jeszcze się niczym nie zasłużyłem w PAI SA, a już dostałem nagrodę. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1996. Jak wszyscy pracownicy „załapałem się” na paczkę zawierającą kilka kilogramów wędlin produkcji Zakładów Mięsnych w Rawie Mazowieckiej. Żona i teściowa bardzo się uradowały.

 

Prezenty prezentami. Miło, jednak można machnąć ręką. Piękne Boże Narodzenie jest raz do roku. Z prezentami innego rodzaju czasem firma popadała w sytuacje komiczne. Na jednym z pierwszych posiedzeń Zarządu PAI SA, w których wziąłem udział, koledzy przedstawili sprawozdanie kolegów z organizacji  jakiegoś dużego konkursu dziennikarskiego. Zwróciłem uwagę na skalę rozdysponowanych nagród konkursowych. Zdobywca pierwszej nagrody Polak wygrał pakiet biletów lotniczych na bardzo długich trasach. W tamtych czasach miały gigantyczną wartość. Inny polski dziennikarz wygrał laptopa. Jeszcze inny, działający w Polsce korespondent japońskiej agencji informacyjnej – lodówkę z zamrażalnikiem. Fajne, lodówka dla Japończyka.

 

Hojność imponująca. Dzisiaj w konkursach dziennikarskich główny laureat może liczyć na kilka tysięcy złotych. To i tak dobrze. - W rutynowych konkursach dla telewidzów albo czytelników, zdecydowanie gorzej: nagrody to lokówka do włosów albo kubek z logo. 

 

Kontrakt na rok

 

W pierwszych tygodniach dużo dały mi wielogodzinne rozmowy prowadzone w cztery oczy z Ludwikiem Łużyńskim w jego  gabinecie. Przypomnę, zanim kolega awansował na szefa całej agencji, był dyrektorem na miejscu, które ja teraz piastuję. Wiceprezesi mieli swoje sprawy; żaden nie odwiedził nas w lokalu PAI-Press. Zarząd PAI SA stanowili, poza Łużyńskim, panowie wiceprezesi: Grzegorz Woźniak b. speaker TvP i korespondent z Nowego Jorku,  prywatnie – w związku małżeńskim z Barbarą Grad swego czasu gwiazdą TvP, Andrzej Tułowiecki, psycholog z wykształcenia, prywatnie - mąż popularnej dziennikarki radiowej Małgorzaty Tułowieckiej, pan uprzednio kompletnie mi nie znany i Tomasz Drzewosowski. Tego ostatniego dżentelmena wcześniej widywałem na terenie Biura Rzecznika Prasowego Rządu którym był niejaki Jerzy Urban. Do Biura przychodziłem sporadycznie podczas pracy w „Rzeczpospolitej”.  Na polecenie ówczesnej szefowej działu, red.Krystyny Kostrzewy zapoznawałem się w nim z najbliższymi przedsięwzięciami rządu  pobierałem jakieś materiały do wykorzystania w pracy różnych komórek redakcji itd.  Tomek był u Urbana wicedyrektorem, przyszedł do Biura z MON. 

 

Ludwik i reszta członków Zarządu harmonijnie poukładała sobie stosunki. To dla mnie, dyrektora przeszczepionego do PAI z zewnątrz miało duże znaczenie. Każdy przyzna, że bardzo dobrze gdy prezes i wiceprezesi nie wciągają nowego w jakiekolwiek gry personalne.  Później nie raz się przekonałem o lojalnym koleżeństwie panów z Zarządu. Jednak Ludwik czymś się jeszcze spośród nich wyróżniał. – Wierzył w sens działania uzdrawiającego agencję i miał dla mnie wtedy szczególnie dużo czasu. Na prasowo-agencyjnym fachu znał się dobrze, w każdym razie – lepiej niż ja, czyli żurnalista z doświadczeniem prasy papierowej.  Chciał mnie gładko wprowadzić w nowe obowiązki. Jemu dobro  PAI-Press faktycznie leżało na sercu. Nie podejrzewając jak silnie zaznaczą się na całej firmie prądy destrukcyjne, żeglował  w stronę lepszych czasów.

 

Maski

 

Do pracy jeździłem z garsoniery mokotowskiej za Wisłę, na Aleję Stanów Zjednoczonych. Biurowiec był własnością PAI. Warszawiakom bardziej chyba znanym jako ówczesna siedziba „Polsatu”, który wynajmował część pomieszczeń. Dla swego nowego dyrektora PAI-Press administracja wyznaczyła wygodne miejsce parkingowe. Zamykam drzwi wozu, parę kroków do windy i już jestem w swoim miejscu pracy.

 

Gdy się w redakcji PAI-Press pojawiłem się, wprowadzał prezes Łużyński.  Skromna uroczystość. Rozglądam się, nic dziwnego, przecież jestem tu pierwszy raz. Wszystko robi dobre wrażenie. Nowoczesne wnętrza, atmosfera skupienia. Ludwik przedstawia nowego dyrektora swoim znajomym. Ich twarze nowe; wcześniej żadnej wcześniej nie widziałem.

 

A więc miły lokal. Co do pracujących w nim podwładnych wkrótce pojawia się inne odczucie; już po wkroczeniu do pomieszczeń zajmowanych przez zespół wyczułem, że w powietrzu jakaś nieznana mi, trudna do określenia atmosfera. Nie o brak tlenu chodziło. Dał się odczuć pewien melanż nieufności i lęków wobec nowego zwierzchnika.

 

Ludwik prezentuje personel dziennikarski. To redaktorzy i redaktorki, osoby znające swoje zadania. Jesteśmy w gronie profesjonalistów. Nie ma pytania czy będą słuchać szefa redakcji? – muszą bo na tym nasza robota polega. A jak będzie naprawdę ? - okaże się. Ludwik wygłasza zwyczajowe formuły wprowadzenia. Pora na kolejne spostrzeżenia; stoi przede mną kilkunastu ludzi, grzeczni ale jakby niepewni. Panowie gorzej udają. Czy coś ich gryzie? Coraz wyraźniej widać: ten nałożył maskę z przylepionym uśmiechem, tamten wydaje się przesadnie poważny, przypomina grabarza. Wyłapuję ukradkowe spojrzenia jakby wyrażające obawę, a może swoistą rezygnację. – A jeśli by rezygnację to z czego?  Wciąż kulturalnie się zachowują. Ale raczej chłodny nastrój. Coraz mniej mi się to podoba. Czy tu jakiś pogrzeb?

 

Tak zapamiętałem nastrój z przywitania nowego szefa.

 

Niepewność i intryga

 

Muszę rozgryźć skąd u nich tyle niepewności i lęków? Czyżbym źle wyglądał? Nie przypominam krakowskiego maszkarona. Po prezentacji personel wraca do swoich zajęć a my zasiadamy we dwóch w gabinecie i wszystko jasne. Ludwik Łużyński uprzedza mnie, że taką reakcję można było przewidzieć. Ten personel coraz to wita kolejnego nowo powołanego dyrektora. W PAI-Press na stanowisku redaktora naczelnego – dyrektora często zachodziły zmiany. Podwładni źle reagują na dyrektorskie karuzele. Dawno doszli do wniosku, że co ktoś tu na szefa przyjdzie, to od razu na nowo „zamiata”, na nowo będzie szukał kogo by tu zwolnić z firmy. Ale czy dużo dobrego, czy dużo złego zrobić, nie zdąży zapuścić korzeni bo za rok będzie odwoływany. Co najgorsze, personel od dawna mógł przypuszczać, że wszyscy szefowie jednakowo będą dążyć do zwolnień i redukcji.  – Dla personelu nie ważne czy nowy będzie to robić z  inicjatywy własnej czy z przymuszenia pod wpływem polityki Zarządu.

 

Koniec spotkania załogi. Zamykamy się z Ludwikiem w gabinecie dyrektora. Lojalnie uprzedził: na objęty przeze mnie fotel szefa, do ostatniej chwili  przymierzał się pewien dziennikarz, obecnie wicedyrektor, prywatnie syn jakiegoś generała WP. Dostaję tego wice w spadku. Gość, słyszę - zawsze  był bardzo ambitny, zawsze nieznośnie łasy na pieniądze, a do tego też wyjątkowo konfliktowy, więc Zarząd pozwala mu zajmować stanowisko wiceszefa PAI-Press, ale nie wyżej. Moja nominacja przekreśliła resztki jego nadziei. Teraz stał w równym rzędzie jak inni podwładni JWF. Zapewne musiał przełknąć gorzką pigułę.

 

Wniosek z tego wszystkiego taki:  moi podwładni jeszcze o mnie, czyli nowym szefie niewiele wiedzą. Obawiam się jednak, że już – tak na wszelki wypadek - ocenili, iż spędzę w tym gabinecie parę miesięcy a najwyżej rok, tyle ile zapisano w kontrakcie, a potem znowu nastanie ktoś inny. Wobec nowego zachowali wszakże pewien respekt. Dotychczas żaden dyrektor nie przyszedł tu wyłącznie z uwagi na posiadane kwalifikacje. Musiał być wyznaczony z jakiegoś „biura kadr” układu politycznego. Psycholog lepiej to wyjaśni; jeśli w związku z funkcjonowaniem firmy nowy dyrektor chciał coś zaproponować, podpowiedzieć kierunki zmian na lepsze, to zaraz oni pierwsi dostawali po kościach.  Na razie, podczas prezentacji  z udziałem Prezesa moi podwładni grzecznie się zachowywali. Świadczyło to dobrze o manierach. Ale mogło też oznaczać słabe morale a nawet brak woli udziału w walce agencji o większą stawkę.

 

Czas przyniósł dokładniejsze charakterystyki. Spośród męskiej załogi jedynie ów odrzucony kandydat cechował się napędem, niestety źle ukierunkowanym bo niezwłocznie przystąpił do szycia mi butów. W zespole było parę niewiast.  Im intuicja kazała – jak przypuszczam -  widzieć jakieś weselsze kolory przyszłości, bardziej optymistyczne. Zaakceptowały nowego szefa. Zależało im na pracy i poprawie atmosfery. Ułożenie sobie rzeczywiście dobrych stosunków z całym personelem wymagało czasu.

 PAI 0032

Generalnie lubię kolegów i swój zawód. Nie akceptuję „szykanowania” kogokolwiek. Przez kilkadziesiąt lat uprawiania zawodu, w tym sprawowania funkcji „naczelnego”, kilkorgu byłym podwładnym pomogłem wybić się w dziennikarstwie, innym dałem żyć nie  żądając rzeczy niemożliwych. Staram się tworzyć dobre drużyny. Ale w tym przypadku, zespół złożony z osób wystraszonych i co gorsza o wątłym morale, nie był w stanie odpowiedzieć tym samym, przystąpić do tworzenia teamu. Szybko dostałem przekonujące dowody. Zły czuwał. Nie znosi jednoczenia. Wszystko uruchamiał odśrodkowo. Czasu za mało, ambicje rozbieżne, szanse przestawienia oferty biuletynowej na bardziej pokupną – mizerne.

 

Dziennikarstwo z innej strony

 

Redakcja PAI-Press, czyli wyspecjalizowana część Agencji, ma niedrogo dostarczać gazetom terenowym materiału o polityce centrali państwowa i o wydarzeniach warszawskich placówek kultury. Gratisowo wykonuje także biuletyn dla służby dyplomatycznej. Zarząd PAI SA respektuje tę wytyczną statutową PAI-Press. Wszystko OK tylko dopytuje o jedno: o redukcję etatów dziennikarskich. Trudniejsze zadania i mniej dziennikarzy?

 

Po objęciu funkcji w PAI-Press odziedziczyłem 160 tys. zł deficytu rocznego firmy. I nic nie zapowiadało, że go szybko i w całości zlikwiduję. Przynajmniej takie wrażenie odniosłem. W małej skali Stajnia Augiasza. Nasuwają się sprzeczne wnioski. Walczyć albo może więc złożyć dymisję? Nie jest to dobry pomysł. Dlaczego?  - już wyjaśniam, kto zechce niech czyta dalej.

 

Mimo wszystko podjąłem próbę naprawy. Ta praca mnie wciągnęła. Nie chcę też zawieść Ludwika Łużyńskiego. Na dodatek niosę na plecach siódmy krzyżyk. Wspomniałem już o zachowaniach konformistycznych. Sytuacja osobista skłania do utrzymania się w zawodzie. Wynagrodzenia dobre. W kraju rozgardiasz bo przekształcenia własnościowe w toku. Coś rośnie, częściej coś się wali w gruzy. A więc twoja pozycja przedemerytalna też mocno niepewna. Chciałoby się wycofać z tego PAI, ale co miałbym do wyboru? Widzę, że do pupilków nowej władzy nie należę.  Pupile żyją dostatnio za cenę wychwalania aktualnie sprawujących władzę Geremka et consortes. Przyjąłem dyrektorstwo bo z samych publikacji się nie utrzymam. Po moje teksty, owszem, zawsze ktoś się zgłasza ale to są oferty z grona drobnych, słabo płacących wydawców.

 

Niech więc wie porządny gość Ludwik Łużyński, że będę wspierać jego Zarząd. Jak każdy nowy w tym gronie muszę ciągle badać co się da zrobić. W PAI Press zaczynam od tego co dla redaktora centralne. Każdego dnia czytam sporo tekstów, nagradzam najlepsze, kontaktuję się z redakcjami abonenckimi aby przedyskutować o listach następnych tematów. Jeżdżę w teren. Staram się o promocję naszych produktów. W moim gabinecie spotykałem się z podwładnymi  aby rozmawiać o robocie. Interesowało mnie w czym są dobrzy i jak podnieść sprawności zawodowe. Zamiast opieprzać, eksponowałem dostrzeżone zalety. Wypytywałem o szczegóły wykonywania zadań uspokajając, że nie w głowie mi przerabianie na własne kopyto wszystkiego co napiszą. Niech kontynuują to, co uważają za celowe. Ale mankamenty musimy usuwać. - Prosty schemat prowadzenia redakcji.

 

W siedzibie PAI-Press mam gabinet, za nim sala zbiorowa dla kilkorga redaktorów, oszklony boks sekretarza redakcji i redaktora technicznego, pokój ekspediowania biuletynów przez internet oraz kilka oddzielnych pokoi dla korekty, pracownika promocji i gospodarczego. Komputery na biurkach, dwie drukarki. Jest telefaks i jeden telefon komórkowy duży jak klocek do kominka. Nie mamy fotoreportera, brak cyfrowego aparatu fotograficznego, skanera i  paru innych składników potrzebnych, dzisiaj uważanych za oczywistość sprzętowego uzbrojenia redakcji. Taki to był etap rozwoju techniki.

 

Cały zespół redakcji powinien uczestniczyć w planowaniu pracy. W trakcie co poniedziałkowych spotkań wyznaczaliśmy główne tematy i omawiali inne sprawy bieżące. Stąd wnioski przekazywałem do centrali. Na jednej z pierwszych narad zarządu z moim udziałem  przedstawiłem swoje zamiary co do poprawy jakości pracy, racjonalizacji wyniku finansowego i rozwoju. Podzieliłem się  z nimi pomysłami zmian w ofercie biuletynowej oraz koncepcję przestawienia PAI-Press na wydawanie lokomotywy finansowej w postaci czasopisma rynkowego. Konkretnie mówiąc – rysowałem plan wznowienia wielkiego szlagieru b. Polskiej Agencji „Interpress”, zamkniętego w stanie wojennym miesięcznika „Polska”. Ten ostatni projekt uważałem za najambitniejszy, a równocześnie najtrudniejszy w epoce kryzysów, permanentnych niedostatków kapitału i ogólnych niemożności naszych władz państwowych. Na początek PAI-Press pod moim kierownictwem – co przypominam  - czekały bardziej prozaiczne zadania a o czasopiśmie „Polska” mogliśmy tylko pomarzyć.

 

Czy moi podwładni muszą spędzać cały dzień w redakcji? Po 1990 roku nastała moda oczekiwania przez szefów na takie zachowania personelu w prasie, w urzędach i wielu przedsiębiorstwach.  Tej modzie nie hołdowałem. Zdarzyło się raz; jest jeden z pierwszych moich dni w firmie, koło południa zagląda do gabinetu pani sekretarka i pyta czy może wyjść do baru na przekąskę. Oczywiście, że może, i to bez zadawania mi takich pytań kiedykolwiek. Ona wdzięczna za pozwolenie a ja z jej przyczyny zostaję nieco nieswój.  Czyżbym rzeczywiście wyglądał na tępego pryncypała?

 

Moi redaktorzy spokojnie mogli sobie zjeść obiad w bufecie na parterze, obsługującym też kolegów z „Polsatu”. Bardzo rzadko widywałem ludzi z Wydawnictwa „Bauer Media Verlag” wynajmującego korytarz biurowy w naszym budynku. W gronie PAI-Press nikt niczyich zachowań podejrzliwie nie śledził. Inaczej niż u sąsiadów z warszawskiej filii „Bauera”. Niefajnie się ta filia prezentowała. Gwoli wyjaśnienia: sprzęt techniczny u Niemca bardzo dobry. Nakłady i sprzedaż produktu imponujące. Redakcje wytwarzały głównie pisemka z programami telewizyjnymi i rozrywkowe sprzedawane samodzielnie albo jako wkładki do gazet terenowych. Niestety atmosfera pracy podła. Niemiec zatrudniał polskich robotników-redaktorów. Także polskich szefów, którzy chcąc się przypodobać pracodawcy, swoich podwładnych wykorzystywali bezprzykładnie. Sądzę, że wyzyskiwali dużo bezwzględniej niżby to robił szef Niemiec. Zastraszony personel dawał ze sobą robić co się zwierzchnikowi zachciało. U „Bauera” za byle co wylewali z pracy. Rotowano zarówno personel jak i kierowników. Coś wiem o tym od osoby, która do Bauera trafiła z „Rzeczpospolitej”.

 

Może uratują nas reklamodawcy?

 

Chyba każdy nowoprzyjęty dyrektor łamie sobie głowę; jak by tu szybko potwierdzić swoją fachowość i talenty w zarządzaniu. Powinien ruszyć z kopyta. Dobrze ci mówić. Powołali dyrektora i zadanie uznali za zakończone. Nowy na posiedzeniach Zarządu ma parę tygodni spokoju. Ci moi też, kulturalni, nie zamęczają. Wkrótce się w tym trochę połapałem. - Przynajmniej w odniesieniu do PAI-Press nikt z nich na ul.Bagatela nie miał konkretnej wizji naprawy. Zatrudnili kogoś nowego, być może wierząc w jego zdolności czynienia z niczego. A ten stale swoje: Redukcja personelu to żaden pomysł a może nawet jeszcze gorzej - recepta na zarżnięcie kury mogącej znosić złote jaja.

 

Nie wyposażyli w potrzebne narzędzia? OK, spróbuję wymyślić coś choć trochę skutecznego. Znalazłem. Trzeba sprawdzić czy mamy szanse zarobić na reklamie. Dziennikarz nie bierze się za tego typu działalność, ale dyrektor może.  Wyjątkowo, bo przecież też nie jest akwizytorem.

 

Pamiętajmy jest rok 1996. W latach dziewięćdziesiątych, w pierwszej fazie polskiej transformacji trudniej niż kiedykolwiek o ratowanie anemicznych finansów z działalności podstawowej. Więc kto może próbuje zdobywać reklamy ratujące wskazówki dochodowości. Zastałem w zespole podwładnego zobowiązanego do promocji i inicjowania odpłatnych akcji na rzecz PAI-Press. Etatowy pracownik, codziennie przychodzi, zasiada za biurkiem i… od dawna nic nie zarobił dla firmy, albo tyle co kot napłakał. Miły, kulturalny pan.

 

- Opowiada mi o sposobie promocji PAI-Press, o cotygodniowym druku czegoś takiego jak telekrzyżówki w naszym biuletynie. Sprawa wcześniej znana tylko ze słyszenia. Dowiaduję się, że diagram po zamieszczeniu w naszym biuletynie biorą gazety terenowych, przenoszą ją na swoje strony poświęcone rozrywce. Szaradzista rozwiązuje a następnie, zgodnie z pouczeniem na łamach, przekazuje rozwiązanie aby wziąć udział w losowaniu nagrody. Dzwoni na podany numer automatu telefonicznego. Rozwiązanie i swój adres nagrywa na mechaniczną sekretarkę. Robi to w nadziei wylosowania nagrody, jakiegoś czajnika elektrycznego albo młynka do kawy. Największe  zyski ma z tego operator telefoniczny, właściciel sekretarki automatycznej. Dzwoniący ponosi przecież opłatę za połączenie telefoniczne. Operator ma zysk, ale nam nic z tego. Nie uczestniczymy w dochodach. Słucham i czegoś w tym wszystkim nie pojmuję. To po co w mojej redakcji specjalny etatowy pracownik wykonuje zadania obcej firmy?

 

Miły podwładny sugeruje, że PAI Pres ma korzyści prestiżowe. Za moment pytam go: A jak pan losuje nagrodę? – Uśmiecha się, a kto by to chciał komplikować, odpowiada, wyjmuje się z automatycznej sekretarki taśmę, odwija kawałek taśmy na końcu szpuli i spisuje pierwszy lepszy zapisany tam adres. I po losowaniu. Wysyłamy nagrodę rzeczową.

 

Z dalszego wywodu wynika, że na odwijanie całej taśmy szkoda czasu.

 

Onże gość do ostatka swego zatrudnienia w firmie nie zdobył choćby jednego intratnego ogłoszenia.  Miał się za speca. Raz wprowadziłem człowieka w zdumienie. Fuksem powodując przelanie kosztu pewnej reklamy 10 tys. złotych na konto PAI SA. Nie tylko on się zdziwił. Zarząd Agencji też  zachwycony niespodziewanym prezentem. Spyta ktoś jak to zrobiłeś? Wyjaśniam - zamówiła u nas reklamę pewna firma lotnicza[5]/. Obgadałem to skutecznie uczestnicząc w rozbawionym gronie na jakimś karnawałowym balu w Instytucie Lotnictwa. Uśmiać się można bo to jak czeski film. Ja akwizytor!

 

W siedzibie PAI-Press mój podwładny dowiadując się o tych 10 tysiącach najpierw o mało co nie spadł ze stołka potem pokraśniał z wrażenia. Już nie pamiętam – może najpierw pokraśniał  a następnie spadł.

 

Reakcja szybka. Następnego dnia panu zapowiedziałem wypowiedzenie umowy o pracę. Wkrótce PAI-Press całkowicie wycofała się z akwizycji  telekrzyżówek.

 

Rosyjski tranzyt, litewski agent i hormon szczęścia

 

Zarządzanie agencją nie wyklucza publikacji tekstów własnych. Będąc dyrektorem firmy prasowej nie powinieneś zapomnieć jaki twój zawód główny, nie dopuścić aby ci pióro zardzewiało. Pisywałem więc różne kawałki. Oto przykład. – Wiąże się on ze sprawą podniesioną przez Witolda Michałowskiego, inżyniera wyspecjalizowanego w tematyce wydobywania oraz przesyłania ropy naftowej i gazu. Krytykował politykę Waldemara Pawlaka i Włodzimierza Cimoszewicza ugodowych umów z Rosjanami. Najpierw parę słów o samym Witku. Poznałem go  jeszcze w czasach „Politechnika”. Potem mieliśmy wieloletnią przerwę w kontaktach bo wyjechał na jakieś pola roponośne w środkowej Afryce. I gdy się znowu zobaczyliśmy, był rok 1997. Witek powiada, że jest zbulwersowany niegospodarnością władz państwowych. A o co chodzi, przedstawił wcześniej w książce. Chciałby nią zainteresować współpracujące z nami media. Wydał w 1993 roku w oficynie Odysseum pt. „Tranzytowy przekręt stulecia”. 

 

Sprawa dotyczy niekorzystnych warunków umowy o puszczeniu przez Polskę na Zachód rurociągu gazowego „Jamał”. O rurociągach pod Bałtykiem się jeszcze nie mówiło. Gdy powstawała inna nitka lądowa, znowu lewicowo liberalny rząd skapitulował wobec władz rosyjskich. Rzecz dotyczy nie tylko kwestii wytyczenia trasy, ale przede wszystkim rezygnacji przez nas z pobierania opłat tranzytowych. Do premiera Włodzimierza Cimoszewicza eksperci kierowali wtedy pytanie: skoro Czesi i Bułgarzy mogą pobierać  opłatę tranzytową to dlaczego my nie?

 

Książka Witolda zainspirowała także mnie do przypomnienia czytelnikom o problemie nie tracącym aktualności. Tekst podpisałem pseudonimem. Nadaliśmy go w komplecie doniesień serwisu „ Biuletyn Codzienny PAI-Press”. Miał co najmniej 8 przedruków w prasie codziennej na terenie Polski. Jeszcze mi sekretarz redakcji Skarżyńska nie zdążyła zameldować o „braniu”, a już dzwoni telefon od jakiejś rzeczniczki prasowej dziś już nie pamiętam PGNiG czy może EuRoPol GAZ-u. To nie była łatwa rozmowa. Na początek rzeczniczka oświadcza: „Ten tekst nas zaszokował”.

 

- Takie słowa dziennikarz natychmiast odczytuje na dwa sposoby. Może krytykowany wytknął niezgodność czegoś z faktami, albo – co częstsze – czy krytykowany podkreśla dezaprobatę bo wolałby dyskrecję, obywatelom nie mówić. Wkrótce orientuję się, że osoba telefonująca usiłuje zrealizować bardziej przyziemny cel. Kobieta próbuje wyciągnąć ode mnie informację  kto napisał. Omówiłem. Doświadczenie uczy, że po ujawnieniu autora niewygodnych komuś informacji jest on narażony na dopytywanie o kontakty, inspiracje i tak dalej. Takiej właśnie wiedzy najczęściej szukają agenci tajniacy usadowieni w dyrekcjach. Szef kazał pani dowiedzieć się kto, zamiast wyjaśnić przyczyny kapitulanckiej polityki? – pytam. Rozmówczyni głos odjęło. Szkoda, bo każdy zawodowy rzecznik prasowy chociaż próbowałby wykazać, że rząd W.Cimoszewicza i szefowie spółek odpowiedzialnych za nasze interesy zachowali chłodny umysł,  brali pod uwagę tradycyjny u Rosjan deficyt woli partnerstwa.

 

Pani rzecznik niczego po swojej myśli w tym telefonicznym mini przesłuchaniu dziennikarza nie ustaliła. Witek Michałowski natomiast skorzystał na recenzyjce zamieszczonej w pajowskim Biuletynie Codziennym.  Przedruk w kilku dziennikach wojewódzkich to dotarcie do setek tysięcy czytelników. Odysseum sprzedało więcej książek. Następnego dnia po publikacji w biuletynie prasowym dla mnie temat zamknięty. PAI Press jako firma informacyjna już bierze się za kolejne sprawy.

 

Z okazji odnowienia kontaktów Witek zaprosił mnie i Żanetę do swego domu w Józefowie. Z gospodarzem znamy się  kupę lat, ale nigdy przedtem nie spotykaliśmy się na stopie prywatno-rodzinnej. Na przyjęcie przybył też sąsiad Janusz Korwin-Mikke z żoną. Jadła było sporo. Dość wykwintnego. Jednak coś mnie w menu zaszokowało. Otóż zacny gospodarz domu uznał za stosowne zaproponować – każdemu kto by chciał  – skosztowanie ugotowanego męskiego narządu kopulacyjnego jelenia. Widziałem, że atrakcja ta nie zainteresowała żadnego mężczyzny. 

 

Inny tekst, który miał w prasie terenowej wiele przedruków dotyczył  Vitautasa  (poprzekręcany z polskiego Witold) Landsbergisa  członka partii „Sajudis” b.szefa parlamentu litewskiego (nazywanego tam Sejmas). Landsbergis płynnie mówił po polsku. Był osobą wykształconą – profesorem muzyki. Bardzo chciał do Unii Europejskiej. Ale nie umiał sobie ułożyć stosunków z Polakami, jednakowo na Litwie i w kraju nad Wisłą. Pienił się i popluwał często. Fatalny antypolonizm próbował maskować mnożąc spotkania w Warszawie. Na przykład zabiegał o choćby krótkie widzenia z najważniejszymi osobami podczas… swoich przerw w przelotach z Zachodu do Wilna i odwrotnie, zWilna na zachód. Nasi szybko przejrzeli tę taktykę. Był i taki przypadek, że prezydent Lech Wałęsa odmówił mu spotkania a kancelaria to nagłośniła. Dyshonor w dyplomacji rzadko bywa bardziej zasłużony.  Los przyniósł mu jeszcze kilka wpadek.

 

- Przysłowiowa bomba wybuchła gdy w jednej z książek rosyjskich ujawniono, że  Landsbergis to współpracownik sowieckiego KGB o pseudonimie „Dede”. Teczka dokumentująca współpracę jest w Archiwum Litwy. Postanowiłem tę wiadomość nagłośnić. Relacjonowanie zakończyłem wyrażeniem przekonania, że w Wilnie głosy pełnego porozumienia polsko-litewskiego przebiją się przez hałasy mącicielskie, ewentualnie kolejne rewelacje szpiegowskie, które – bądźmy ostrożni - mogą być inspirowane przez siły zewnętrzne. Landsbergis tak zresztą odpierał zarzut; książkę o agenturze napisał b.generał sowiecki.

 

W 1997 roku sporo przedruków miał mój tekst o hormonie szczęścia. Redakcji czasopisma kioskowego „Nie z tej ziemi” tak się spodobał, że zamieściwszy go w numerze 7 z sierpnia, (tytuł:  „Dziedziczne Szczęście”) na stronie czwartej, czyli jako pierwszy merytoryczny, uznała za godny nagrodzenia „Piórem Miesiąca”.

 

Wspomagamy organizację wizyty JPII

 

Wiosną 1997 roku bardzo dużo czasu poświęcano tradycyjnemu zadaniu PAI przygotowania obsług prasowych pielgrzymki Jana Pawła II[6]/. Wielkie wydarzenie państwowe i religijne. Podążając za Ojcem Świętym ekipa administracji pod wodzą dyr. Kazimierza Dąbrowskiego, dziennikarze PAI i ekipa Centrum Prasowego z red. Stanisławem Łopuszańskim na czele organizowała brifingi, akredytowanym dziennikarzom wydawała biuletyny dnia itd. Do obsługi wizyty papieskiej w PAI powołano specjalny sztab. Oddelegowałem tam kilku podwładnych z PAI-Press. Sprawnie przygotowali plan konferencji prasowych, ustalali warunki łączności, redagowali drukowane foldery itd. Mój PAI-Press szykował w tym czasie całą masę tzw. papieru, czyli materiałów backgroundowych dla dziennikarzy. Wszystko po to by wzbogacić informację obywateli polskich i krajów obcych.

 

Posiedzenia Zarządu w trakcie realizacji tego zadania cechowała rzeczowość. Mężczyźni działają sprawnie gdy los postawi wobec poważnego obowiązku.

 

Piasek w tryby

 

Co mnie podczas ówczesnych narad Zarządu dziwiło - przed wizytą Papieża-Polaka… Od prezesa Łużyńskiego otrzymywaliśmy sygnały, że nasza firma zaczynała być z tej obsługi wypychana. Walka o pierwszeństwo w zasługach organizatorskich? Do dzisiaj nie wiem komu i poco by to było?  Zmuszać PAI do rezygnacji z czegoś co Agencja na pewno dobrze umiała  robić?

 

- Zaobserwowałem, że PAI marnie radził sobie z dziwnymi akcjami red. Marcina Przeciszewskiego mało znanego wtedy początkującego szefa niewielkiej agencji katolickiej. Miał nam pomagać. Prezes relacjonował kontakty z Przeciszewskim: „Powinien współpracować, ale zamiast tego wszczyna ciągłe spory o wszystko”. W opinii Ludwika, można było w tym zauważyć metody znane z taktyki kija w szprychy. Nie powiedział,  że to sabotaż. Dołowały go wojenki o tytuł „kto ważniejszy” i zgrzyty zamiast harmonijnej współpracy w dniach, kiedy cały naród gotowi się by słuchać największego Polaka i składać ręce do modlitwy. Ludwik nie mógł otwarcie powiedzieć, ale wyglądało, że mieszali „różowi” jakby narkotycznie uzależnieni od mieszania wszędzie gdzie się da, w tym przypadku - w uroczystym przeżywaniu wizyty. 

 

Może ktoś powie, że red.Przeciszewski chcąc grać w obsłudze pielgrzymek pierwszą rolę, trwał w dyskomforcie. Sam wiedzieć musiał, że ambicje jego małej firmy nie nadążały za możliwościami. Tu słoń, tam mucha. PAI dysponował dużymi możliwościami, niedawno powstała Katolicka Agencja Informacyjna była – jak mówi młodzież - bardzo cienka organizacyjnie. Ludwik Łużyński przeżywał te zwady bardzo osobiście. Skarżył się, że wspomniane zagrania odbierają mu zdrowie.  Ani chybi wiedział co mówi.

 

Trzeba przyznać, że w takim czasie inicjatywy w rutynowych sprawach podległej mi komórki nie mogły brać góry nad tematami tak bardzo priorytetowymi. Agencja wymagała nieprzerwanych usprawnień. Wkrótce po pielgrzymce Papieża Polaka cały zespół PAI SA otrzymał podziękowanie za przyczynienie się do realizacji. Ładnie oprawiony dyplom. Podpisał JE biskup Tadeusz Pieronek. Najpiękniej, chociaż nie było bezpośredniego spotkania,  podziękował w Krakowie sam Papież. Podarował niezapomniany widok z pożegnania. Popołudniem, z tarasu hotelu (dziś Centrum Konferencyjne) w grupie pracowników naszej agencji obserwowałem odlatujący samolot. Obraz jak malowanie: czerwona kula słoneczna na styku z horyzontem i unoszący Papieża Polaka odrzutowiec nieco ponad czerwono  pomarańczowym środkiem zachodu

 

Jeszcze się prace związane z wizytą papieską nie zakończyły, w firmie zgrzytnęło i to jak. W czerwcu 1997 prezes Ludwik Łużyński doznał wylewu,  przez kilka miesięcy nie odzyskiwał przytomności. Do pracy już nie wrócił. Straciłem przyjazną duszę. Z PAI SA odchodził ostatni prezes, który z determinacją forsował priorytet mediów narodowych.

 

Siermiężny menagement

 

Zarząd PAI SA rezydował na ul.Bagatela. Zbierał się dość regularnie. Prawie co tydzień dyrektorzy, w tym dwóch z gmachu w Al.Stanów Zjednoczonych (ja i pracujący na tym samym piętrze dyrektor administracyjny)  uczestniczyliśmy w jego posiedzeniach. Oczywiście, zawsze mówiło się o usprawnianiu naszej działalności.  Niestety – w kwestiach istotnych często na gadaninie się kończyło. Przygotowywałem sobie konspekty[7]/  ew. wystąpień w dyskusji.

Dla agencji dochodowy okazał się wynajem części powierzchni na ul. Bagatela jakiejś kancelarii prawniczej, a w gmachu na Alei Stanów Zjednoczonych - niemieckiemu Bauerowi czy też redakcjom telewizji „Polsatu”. Nie po raz pierwszy zatem, mówię to z nutą goryczy, potwierdzało się powiedzonko: Zamiast ambitnego redagowania, opłacalniejsze uprawianie kamienicznictwa.

 

Mimo sympatycznej współpracy członków Zarządu, w menedżmencie spółki jednak coś szwankowało.  Niedostatecznie wyeksponowano zadania merytoryczne. Nietwórcza okazała się komercjalizacja dawnego Interpresu. Zgromadzony majątek i wiedza nie rentowały jak należy. Agencja to nie to samo co redakcja gazety. Bez sprawnego usprzętowienia komórki organizacyjne powołane do zarabiania na działalności prasowej zamiast zysku przynosiły deficyt. A więc wysiłek dziennikarski nie finansował firmy.  Tak bywa. Na produkty wykonywane w PAI-Press był rynek, ale szły po zbyt niskiej cenie. Podwyższenie  cen biuletynów uderzyłoby jednak w finanse klientów, którzy w terenie podgryzani przez konsorcja prasy niemieckiej ledwie wiązali koniec z końcem, w końcu zostali powykupowani przez obcych. Na to sposobu nie znaliśmy.

 

Podczas narad sugerowałem by chcąc zaspokoić pragnienie trzeba najpierw otworzyć butelkę. Deficyt PAI-Press nie był zbyt wielki – w porównaniu z wynikami ekonomicznymi paru innych komórek spółki. – Nie aż tak duży, żeby rozważać oddanie pola oraz rozwiązać komórkę i w ten sposób radykalnie zlikwidować straty. Trzeba było naprawiać. Wydawanie biuletynów to obowiązek statutowy całej firmy. Mój plan przewidywał w pierwszym kroku eliminację etatów nieprzydatnych pracowników i poprawę sprzedaży przez zwiększenie zamówień abonenckich. Dlatego postanowiłem podziękować za pracę kolejnym dwojgu zupełnie zbędnym PAI-Press osobom. Kilka innych etatowych stanowisk o charakterze pomocniczym, ale odległych od redakcyjnych, przesuniętych zostało poza PAI-Press. Podjąłem serię innych inicjatyw dyrektorskich. Rozpoczęła się seria wizyt w redakcjach abonujących. Starałem się też o uatrakcyjnienie serwisu. Na przykład red.Wiejowska tworzyła wartościowy biuletyn ale - proszę sobie wyobrazić - jeszcze do moich czasów teksty wymagające ilustracji wychodziły bez żadnego obrazka. Wywiad z warszawskim czy krakowskim aktorem – bez fotografii! Zaplanowałem dodawanie zdjęć (o tym szerzej za chwilę). Zaczęliśmy rozszerzać wysyłkę via internet.

 

Trzeba te inicjatywy osadzić w czasie; komputeryzacja w początkowej fazie, niezbyt rozwinięta, wysyłka maili przez modem telefoniczny, przebojem softwaru ma być wschodzący Windows XP. Oceniając tę sprawę dzisiaj, trzeba wziąć pod uwagę jak niski był w1996 roku stan rozwoju sieci internetowej i dostępności narzędzi elektronicznych. Dość powiedzieć, że w redakcji biuletynów badaliśmy wtedy techniczne możliwości czegoś, co dzisiaj paroma kliknięciami może wysyłać ze swojego domu  każdy posiadacz laptopa.

 

Zaczęliśmy próby z wysyłką elektroniczną. Wprowadzanie trwało długo. Pełnego sukcesu nie doczekałem. Między innymi z tej przyczyny, że do tej roboty nie dostałem dobrego fachowca. Za wysyłkę elektroniczną miała odpowiadać fajna, dość dobrze zorientowana w sprawach komputerowych dziewczyna, ale usytuowana przez dyrektora, mojego poprzednika, w roli … stażystki. Na dodatek, wcześniej, zanim pojawiłem się w firmie, udzielono jej paru miesięcy urlopu. Prowadziła te próby nieco po amatorsku, bez pełnego wyposażenia, więc szło jak po grudzie. Zarząd PAI nas nie poganiał.  Pewnie obawiał się kosztów zatrudnienia fachowca wyższej klasy.

 

Nie każdy umie

 

Wspomniałem o pracowniku wynajętym do promocji PAI-Press, któremu nic się  nie udawało. Rozstanie z tamtym panem było łatwe. Więcej stresu przysporzyło rozwiązanie innej umowy o pracę. Chodzi o redaktora, który też od lat siedział w PAI-Press. Miał dawać teksty do biuletynów wszakże kompletnie nie umiał pisać. Rzuciłeś okiem na jego tekst i już cię zęby bolą. Ani sensu ani stylu. Z komputerem też sobie nie radził. Czegoś takiego dotychczas w swojej praktyce dziennikarskiej nie widziałem. Dostał wypowiedzenie. Po paru miesiącach zauważyłem, że jest rzecznikiem prasowym jednego z warszawskich urzędów.

 

Chociaż nie tak sobie to na początku wyobrażałem, jednak potrzebne były kolejne redukcje. Zastanawiałem się nad podziękowaniem za pracę pewnej pani sekretarz, która – niestety – lubiła płyny. Ale decyzję powstrzymywały przemawiające za kobietą pewne okoliczności łagodzące. Trochę się mnie bała, więc jak zaobserwowałem, umiała przychodzić do roboty dostatecznie wypoczęta. Stosowała strategię schodzenia z oczu. Na miejsce ustawienia biurka wybrała sobie ciemny kąt najdalszy od gabinetu dyrektora. W firmie  wykonywała ważne zadanie: poza redagowaniem biuletynów codziennie przeglądała prasę terenową i  śledziła wykorzystanie naszych tekstów. Nie wyrzuciłem tej pracownicy.

art Polska

Dobrze mi się współpracowało z młodymi, mającymi już pewien staż w dziennikarstwie agencyjnym. Mało mówili, dużo robili. Teksty na ogół produkowaliśmy niezłe, zwłaszcza te, które pisali bądź redagowali kolega Andrzej Hołdys i koleżanka Anna Wiejowska.  O ile biuletyny PAI-Pressu o tematyce polityczno-społecznej zaliczałem do pozycji poważnych, np.”Codzienny”, i godnych szacunku, rzetelnie swoje zadania spełniających, to redagowane przez Wiejowską kulturalno rozrywkowe „Oko Cyklopa” zawsze chwaliłem za lekkość. Pani Ania znakomicie docierała do różnych artystów teatru i filmu, robiła z nimi wywiady, przynosiła plotki o nich. Dość płyciutkie to było ale cóż więcej powiedzieć: „Oko Cyklopa” świetnie się sprzedawało. Wiadomo dlaczego. - Dzięki nam redakcje spoza Warszawy były bardziej „trendy”.

 

Polacy w Wilnie

 

W pierwszych dniach września 1998 prezydent RP Aleksander Kwaśniewski zainicjował spotkanie w Wilnie szefów państw nadbałtyckich, Układu Wyszehradzkiego, Ukrainy i Białorusi. Na tę imprezę z Warszawy samolotem zabrało się z nim trochę dziennikarzy. W rządowym Jaku, usiadłem w fotelu tuż za salonką, obok mnie brodaty dziennikarz któregoś z pism „Solidarności”.   W dwadzieścia minut po starcie drzwi salonki się otwierają a z nich zwraca się do nas pan Prezydent. Uśmiechnięty, chyba jakiś soczek już wypił. Mówi wesoło: „życzę państwu szczęśliwego lotu!”. Brodaty odpowiada bez namysłu: „my panu też”.

 

Pobyt w Wilnie wykorzystałem do nawiązania kontaktów z pismami wydawanymi po polsku. Szybko dotarłem do siedziby Związku Polaków na Litwie i jego prezesa dra Ryszarda Maciejkiańca. Podpisaliśmy porozumienie o wspomaganiu ich inicjatyw. PAI-Press rozpoczęła bezpłatne udostępnianie redakcji tygodnika wileńskiego „Nasza Gazeta” materiałów z biuletynów. Zainspirowana za pośrednictwem Stanisława Szczepańskiego Chorągiew Małopolska ZHP razem z ZHR postanowiły w sierpniu 1999 przyjąć na dwutygodniowy wypoczynek dwie 40-osobowe grupy dzieci polskich z Litwy. 

 

Kiedyś potem Ryszard Maciejkianiec odwiedził mnie w garsonierze na ul.Batorego. Przywiózł list Zarządu Głównego ZPL z wyrazami uznania i szacunku. Słuszność tej oceny potwierdziliśmy po staropolsku.

 

Dzisiaj mógłby ktoś nie uwierzyć.

 

Latem 1997 z centrali PAI SA ku swemu zaskoczeniu zacząłem otrzymywać kolejne sygnały, że jakość redagowania nie będzie u szanownej prezesury w cenie. Widocznie słabo o to walczyłem. Zilustruję sytuację przykładem, który słusznie mógłby się komuś wydać szczytem absurdu.

 

Odbiorcy, czyli abonenci nasze serwisy kupują chętnie. Często upominają się o zdjęcia. Co wart wywiad z aktorem czy reżyserem albo wynalazcą, jeśli przy tekście nie widzisz jego twarzy?  Sekretarze redakcji terenowych wręcz domagali się załączania fotografii. Czytelnik zdjęcia lubi. Dla mnie jasne, oczywiście powinni je dostawać. PAI-Press nie wysyłał wtedy fotografii cyfrowej. Postanowiłem temu zaradzić w najprostszy sposób. W sklepie narożnym Placu Unii Lubelskiej zauważyłem aparat cyfrowy firmy Casio za niecałe 1000 złotych. Na marginesie – sam wtedy fotografowałem analogowym Canonem więc na cyfrówkach się słabo znałem, ale żadna filozofia – powinniśmy dostać to narzędzie. Już w swej wyobraźni widziałem podległych mi dziennikarzy pstrykających fotografie osobom, z którymi robili wywiady oraz - następnie - natychmiastowe przesyłanie do uradowanych sekretarzy redakcji w terenie.

 

Z własnej kieszeni tysiąca nie wyciągniesz. Chcąc kupić sprzęt dla firmy musiałem się dostosować do procedur wewnętrznych agencji. Dyrektor PAI –Press prowadził swoją gospodarkę finansową w swej komórce organizacyjnej, ale o inwestycji czyli o kupnie takiego cudu techniki jak Casio sam nie mógł decydować. Tu uwaga: jest rok 1996 i to co dzisiaj, dwadzieścia lat później, kupisz za 300 zł jak zabawkę dla dziecka, wtedy było czymś hoho.  Procedura przewidywała więc złożenie pisemnego zapotrzebowania w centrali PAI-SA następnie realizacją zakupu zajmować się miał Dział Administracji. Napisał więc szef PAI Press podanie. Dalej sprawy potoczyły się i owszem, ale w kierunku najgorszym jak tylko było można. Dowiaduję się, że uchwalić musi Zarząd. W tym gronie podanie trafi do wiceprezesa Tomasza Drzewosowskiego. Pozostali członkowie Zarządu uważali bowiem, że jako – prywatnie – amator  różnych nowych gadżetów, przewyższa wszystkich kompetencją techniczną.  No to Tomek urzęduje. Przez parę dni oczekuję na odpowiedź. Wreszcie telefonuje do mnie w Al. Stanów  Zjednoczonych. Człowiek solidny, ani chybi, dokładnie przemyślał sprawę aparatu. W słuchawce: „zapraszam na spotkanie w celu przedyskutowania przedsięwzięcia”.  Niczego złego nie przeczuwałem. Z siedziby w Al. Stanów Zjednoczonych pojechaliśmy autem dyrektora administracyjnego (nazwa ogniwa w skrócie PAI – BAT) pana Kazimierza Dąbrowskiego.  Jego też wiceprezes wzywa w tej samej sprawie cyfrówki. Zasiadamy do stolika, wiceprezes głęboko zatroskany.  Nie kupimy - oświadcza. Abonenci od dawna się o to upominają, naciskam. Argumenty PAI-Press nie robią wrażenia. Mówię: miałem nadzieję, że nie musimy się przekonywać. Tomek  westchnął, chyba naprawdę przygniótł go ciężar odpowiedzialności.  W końcu uznał, że na taki wydatek firmy nie stać.  Tak myśli, a co na to inni prezesi? Zapowiedziałem odwołanie do tej decyzji. Przy najbliższej okazji zwracam się do Zarządu w pełnym składzie. Sprawa zostanie włączona do planu narady poniedziałkowej. W poniedziałek powtarzam co trzeba, Zarząd słucha uprzejmie, rytmicznie kiwa swoimi trzema głowami, wszystko zrozumieli. Ale kupna omawiają. Są lojalni wobec kompetencji kolegi prezesa.  W podsumowaniu pytanie retoryczne; Czy firma z takimi zahamowaniami miałaby kiedykolwiek szanse rozwoju?

 

Za półtora roku jednak zdobyli się na aparaty cyfrowe dla PAI-Pressu. Dobra nasza. Parę planów w tej redakcji z większym sukcesem zrealizował kolejny dyrektor, dr Jerzy Targalski. W PAI SA powoli zaczęli mieć głos tacy informatycy jak inż. Jerzy Zborowski.  Różne maszyny cyfrowe upowszechniały się również w agencji i to w stopniu niezależnym od stanu świadomości prezesury.

 

Księgowość kreatywna

 

Na jednym z posiedzeń Zarządu PAI SA we wrześniu 1997 jego członkowie doznali olśnienia. Mnie jako dyrektorowi też się ono udzieliło, oczywiście w stosownej skali, może tylko przymglonej smugami naiwności. W świetle owego olśnienia wyszedłem na niepoprawnego tradycjonalistę. Wysokie gremium zastanawiając się nad wynikami ekonomicznymi PAI-Press postanowiło potanić koszty funkcjonowania mojego PAI-Press. Wykorzystane zostały możliwości stwarzane systemem rozliczeń wewnętrznych pomiędzy ogniwami spółki. W tym przypadku – mojego PAI-Press a Biurem Administracyjno-Technicznym PAI dyrektora Dąbrowskiego.

 

Olśnienie? -  Nie wiem który prezes to wymyślił, dość że zaproponowali przeniesienie do BAT kilkorga moich pracowników. Chodziło o osoby takie jak maszynistka, pakowaczka i korektorka. Formalnie ubyło mi etatów, brawo! Teraz panie te nadal będą pracowały dla mnie. Tyle, że na zasadzie usługi wewnętrznej. Za „usługę” wspomnianych pracowniczek miałem się rozliczać z BAT-em po cenach preferencyjnych. I to wszystko. Kto jeszcze się w genialności tego posunięcia menedżerskiiego nie połapał wyjaśniam: po stronie kosztów okazało się dla mnie korzystniejsze bo były na etacie BAT, czyli PAI-Press nie ponosił obciążeń np. zusowskich i innych.

 

Powie ktoś: ruchy pozorowane. Przez grzeczność nie zaprzeczę. Pisząc te słowa w 2011 roku dopowiem: do dzisiaj część miłośników salonowej transformacji ustrojowej nie wierzy, że tzw. księgowość kreatywną wymyślił Jean Wąsą Rostkowski. Może to racja. A  nasz Zarząd wcześniej też swoje o takiej księgowości wiedział.

 

Polityka omniredukcji

 

A gdyby te moje doświadczenia w PAI-Press osadzić w tle szerszym? Przymierzyć do nowo rodzących się okoliczności i obyczajów funkcjonowania polskich mediów.  Na przykład do postępującego zdziczenia relacji szef-podwładny w wyprzedawanych przedsiębiorstwach. U nas w agencji było grzecznie. Myślę, że dzięki temu zobaczyłem w PAI-Press raczej typowe sytuacje niemożności ekonomiczno-kadrowej. Szefowie powtarzają mi: Na nic nie ma pieniędzy, trzeba redukować liczbę pracowników. Omniredukcja. Jasne więc, że postęp przez unowocześnianie pracy idzie jak po grudzie. Za to rośnie apetyt na tricki statystyczne.

 

Od paru lat mogłem obserwować, w którą stronę po 1990 roku ewoluuje polityka informacyjna. – Staje się ambitna inaczej; obywatel ma coraz mniej wiedzieć. W zamian za rzetelną informację o problemach rządzenia państwem, społeczeństwo ma otrzymać gips. Łamy gazet i ekrany telewizyjne emitują w jego stronę niewyszukane miałkie relacje o życiu celebryckim, niecnych uczynkach meneli i temu podobnych. Tego nie mogłem akceptować.  Dyrektor z długim stażem dziennikarskim tu, od pierwszego dnia w agencji SA, dostawał bowiem seryjnie, jeden po drugim przykłady, jak karykaturalny model może wykolejać funkcjonowanie firmy prasowej.  Jak demoralizująco rzutuje to na postawy niektórych podwładnych, zwłaszcza dziennikarzy. Do zawodu o charakterze twórczym zaczął się wprowadzać strach, żonglerka prawdą i nieposzanowanie własnej ojczyzny.

 

Jak to nazwać? Firma skazana na upadek, ale upaść nie dają. Co jest celem ministra jako organu założycielskiego spółki? Może agencja ma służyć celom zupełnie różnym od tego co w statucie?  Personelowi nic na ten temat nie wiadomo. Widzi on jednak, że ta firma stanowi jedno z wygodnych miejsc lokowania na etatach bardzo dziwnych ludzi, może nawet gdzieś zasłużonych, ale na pewno nie w tej dziedzinie, której nasza PAI SA służy z nazwy i zapisu statutowego.

 

Wspomniałem na początku, że PAI SA jest kontynuatorką „Interpressu” powołanego do życia w 1967 roku[8]/. Aby go utworzyć,  scalono wtedy kilka mniejszych agencji prasowych. Oficjalnie agencja będzie promować Polskę. I faktycznie robiła to. Długo można by mówić o osiągnięciach „Interpressu” jako wydawcy biuletynów, czasopism i wspaniałych albumów.  Ale równocześnie trzeba by było napisać, że mamusia bezpieka postanowiła używać „Interpressu” do swoich celów. Na przykład do ułatwienia agentom kontrwywiadu inwigilacji przybywających do Polski reporterów zagranicznych.  Choć wymyślone za komucha, ale sprytne. Nie ma kwestii: sowieckie metody, totalitaryzm w skali mikro.

 

Powinienem przypomnieć, że kilka lat wcześniej zanim ja trafiłem do PAI, w 1991 roku Unia Wolności delegowała na prezesa Interpressu Jacka Żakowskiego, chyba się nie obrazi gdy użyję nazwy „zausznika” Bronisława Geremka. Tylko królowie mieli zauszników. Przez kilkanaście miesięcy tej prezesury Żakowskiego firma zmieniła nazwę na PAI SA czyli jednoosobową spółkę Skarbu Państwa. Można było przewidzieć, że to jej nie uzdrowi, że bez dobrego produktu prasowo-informacyjnego i książkowego pogrąży się w deficycie. Wypreparowano, rozwodniono i rozmazano wszystko, co były już „Interpress” robił dobrze. Ogniwa tworzące teraz agencję jeśli jeszcze produkowały towar to coraz poślednieszy gatunkowo. Także źle pomyślany od strony handlowej. PAI-Press na przykład zaczął publikować niektóre biuletyny zdecydowanie poniżej kosztów, a nawet za darmo. Tak  gratisowo z naszej pracy korzystał wtedy m.in. resort spraw zagranicznych, któremu na użytek placówek dyplomatycznych  dostarczaliśmy m.in. periodyk „Listy z Polski”.

 

Uzdrowienie ekonomiczne agencji było możliwe, ale decyzje musiałyby zapaść dużo wyżej, poza PAI SA.  Ostatnim z prezesów, który mógł radykalnie poprawić sytuację spółki był Maciej Górski. Cóż, zarządzając poszedł na redukcję kadrową i kosztową. Maciej,  b. korespondent ze Sztokholmu, chyba bardziej niż do służby prasowej nadawał się do dyplomacji, gdzie zresztą go wykorzystywano[9]/ - w swoim czasie pełnił funkcje ambasadora RP we Włoszech i w Grecji. Jeśli tak poważny człowiek grzecznie realizował politykę omniredukcji, to znaczy, że dostał wytyczne z najwyższych gremiów. Nie niżej niż z Ministerstwa Skarbu Państwa.

 

Po miesiącu małe trzęsienie ziemi 

 

Jesienią 1997 los zrządził, że przez kilka dni musiałem wyleczyć grypę. Zdrów wracam do pracy, po nieobecności odbieram meldunki od podwładnych, wygląda na to, że wszystko OK. Aż tu w południe telefonują z sekretariatu Zarządu, że od nas miała im być pilnie dostarczona teka dokumentów. Termin minął, a oczekiwanej teki nie ma, kierownictwo agencji nie może pracować. Informacja o zaniedbaniu zawsze winowajcy niemiła. Badam przyczynę na swoim podwórku. Wykrywam świństewko nielojalności. Brzydko zalatuje na kilometr.

 

Okazało się, że zastępca, ów odtrącony kiedyś kandydat na szefa próbował szyć mi buty. Gdy wyzdrowiałem nie poinformował o wyznaczonym przez centralę zadaniu. Sam nawet nie zamierzał żądania spełnić. Nic też nie powiedział sekretarce prezesa. Zatem dopuścił się przewinienia służbowego. A intryga polegać miała na tym, że odpowiedzialność spadłaby na Bogu ducha winną osobę nieobecną z powodu leczenia grypy. Tego dnia spowodował kryzys, który w porę nie opanowany mógł wiele kosztować firmę i mnie osobiście. Jak widać, intrygant, na co dzień niczym klasyczny lizusek, ale jak tylko okazja, poza oczy stara się szkodzić. Zwróciłem się do Zarządu o zwolnienie dyscyplinarne. Ludwik Łużyński spytał mnie tylko czy uniosę ciężar tej decyzji. Byłem na tyle zdeterminowany, że podtrzymałem wniosek. Po jakimś czasie zainteresowałem się przyczyną zadanego pytania. Prawdopodobnie lizusek był w PAI protegowany przez kogoś z rywalizujących tajnych służb. Ludwik zapewne wiedział na ten temat coś więcej.

 

Gość dostał wymówienie. Za parę dni po wypowiedzeniu dowiedziałem się, że lizusek poszedł pracować do sztabu wyborczego Unii Demokratycznej u boku Leszka Balcerowicza.  Mało tego, stamtąd zaczął korumpować kilkoro z moich podwładnych. Potajemnie nalegał na nich, aby zamiast realizować codzienne obowiązki w PAI-Press, wykonywali jakieś druki i analizy prasowe na potrzeby sztabu wyborczego UD. Konsekwentna nielojalność wobec PAI. Za świństewka ten sztab go nagrodził. Po zwycięstwie wyborczym AWS, gdy Balcerowicz znowu został wicepremierem, osobnik otrzymał wysokopłatną  posadę w zarządzie konkurencyjnej firmy prasowej.

 

Reguła: rok i na tym koniec

 

Zostało ustalone na początku, więc po roku kontrakt dyrektorski w PAI-Press wygasł. Czy w swojej roli funkcjonowałem długo czy krótko? Można dyskutować. Fakt, że wygasł a perspektywa uzdrowienia redakcji coraz bardziej mglista. Zwijam manatki.

 

Jako szef tego ogniwa spółki PAI SA nie miałem poczucia satysfakcji. Może to i dobrze, że stamtąd odszedłem. Nieczytelne zamiary kierowały Zarządem PAI SA. Mam wrażenie, że realizowany był dalszy ciąg rotacji personalnych. Czyli nic nowego w PAI-Press. Wynalazek w dziedzinie  organizacji pracy, rotować zwierzchników zanim opanują sytuację. Bawcie się tak dalej pomyślałem, jednak beze mnie takie numery.

 

Pod koniec 1997 zespół mógł ustawiać się w dwuszeregu do powitania kolejnego szefa. Został nim pewien gość, dotychczas pracownik PAI SA na ul.Bagatela 12, który bardzo chciał „pójść w dyrektory”. Od dawna nudził, napraszał się członkom Zarządu.  Poprzednie doświadczenie: akwizytor zleceń na konferencje prasowe. Nominacja potwierdziła jak nisko sobie PAI-Press prezesi cenili. Uprzedzając ewentualne pytania o dalszy bieg spraw od razu wyjaśnię, że  przeminął, dla PAI-Press nic specjalnie godnego uwagi nie zrobił. Po niecałym rocznym kontrakcie został wykatapultowany. Jeśli dobrze sobie przypominam, wkręcił się do pracy w jednym z urzędów w Warszawie. Czort z tym.

 

A co do mnie, wygaśnięcie mojego kontraktu w PAI-Press nastąpiło w terminie przewidzianym znaczy - bez sensacji, sejsmografy nie odnotowały żadnych wstrząsów. Przed odwołaniem z funkcji nie otrzymałem ani jednej prośby o rozliczenie czy wioski końcowe. Zostałem pozytywnie rozliczony. O niezałatwieniu wielu innych spraw Zarząd nie mówił. Po prostu fajni faceci. Tak fajni, że mogły się pojawić podejrzenia co do tła tych wszystkich dyrektorskich roszad. Oni chyba nie bardzo sami wiedzieli czego chcieli. Pragnęli na pewno płynąć do portu, ale żeglując tak, żeby rejs trwał jak najdłużej. Ich pensje były bardzo wysokie. Także w tej sytuacji nade wszystko obowiązywała, jak to nazywałem, dyrektywa ogólna „ma być dobrze”, nawet gdy wszystko wyglądało marnie.

 

Na tym koniec zaangażowania w losy PAI-Pressu. Zarząd ma wiele kolejnych, może pilniejszych problemów.  Dymisja zostaje zakomunikowana. Jakąż troskę widziałem w oczach p.o.prezesa PAI SA Tułowieckiego! Dwaj inni członkowie Zarządu znowu kulturalnie kiwali głowami. Za chwilę poszli do pracy w swoich malutkich  gabinetach bez uzewnętrzniania zapatrywań.

 

Pozytywnym rezultatem wygaszenia kontraktu w PAI-Press była zmiana usytuowania pracownika w strukturze PAI. Zachowałem status dyrektora, ale to mniejsza. Najważniejsze, że Zarząd wyznaczył mi nowe może wspanialsze zadanie.  Miałem przygotować uzasadnienie i plan wznowienia miesięcznika „Polska”. Proponowałem to od dawna. Już za sam fakt podjęcia inicjatywy takiego studium, panom prezesom należą się słowa uznania.

 

Krzywda represjonowanych

 

Pracując w PAI SA znajdowałem czas na inicjatywy pozasłużbowe, włączać się w ciekawsze pomysły środowisk społecznych.  W jednej z gazet warszawskich, jesienią 1999 roku, drobnym drukiem powiadamiają o zebraniu założycielskim organizacji pokrzywdzonych przez stan wojenny. Miejsce spotkania sala na pl. Trzech Krzyży w warszawskiej filii Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” Poszedłem tam. Wybraliśmy się z red.Stanisławem Klimaszewskim. Przybyło kilkudziesięciu z różnych miast. Sprężyną napędową powołania Stowarzyszenia Osób Represjonowanych w Stanie Wojennym i wkrótce - prezesem mec.Włodzimierz Bogucki z Zielonej Góry. Włodek urodził się w 1928 roku w Stanisławowie. Zdobył wykształcenie prawnicze. Warto z nim było współpracować.

 

Mną kierowało przekonanie o potrzebie zadośćuczynienia wszystkim poszkodowanym przez stan wojenny. Do 1999 tak sprawy na forum publicznym nie stawiano. Jeszcze hasła zadośćuczynienia nie spopularyzowane. Trzeba było się upomnieć o skrzywdzonych bezimiennych Solidarnościowców. Akcentowałem wtedy, że stan wojenny miał pogruchotać kości znacznie szerszej liczbie osób. Na przykład w środowisku dziennikarskim.

 

W grudniu 1999 Stowarzyszenie przekształciło się w Związek Stowarzyszeń Osób Represjonowanych w latach 1980-90. Inicjatywa siadła. Nie rozwinęło skrzydeł. Co może najgorsze, Stare Kiejkuty zaczęły nas rozbijać, inspirowały powstawanie stowarzyszeń konkurencyjnych. Wsadzali kij w szprychy a tam, na Saskiej Kępie  znajoma Stasia Klimaszewskiego, zasłużona dla demokracji opozycjonistka, malarka z zawodu musi żyć za emeryturę 450 złotych. I nie ma na to rady. Ręce opuścił nawet tak dynamiczny człowiek jak mec.Bogucki.

 

Pozostało mi z tego okresu kilka dokumentów organizacyjnych, czytelny dowód braku jakiejkolwiek woli pomocy osobom represjonowanym. Opis – w odrębnym odcinku wspomnień. Co ciekawe, załamały się też inicjatywy rozbijackie konkurencyjne dla SORwSW. Chociaż w Gdańsku popierał nas przewodniczący „Krajówki” Janusz Śniadek, a w Warszawie senator Zbigniew Romaszewski, nie udało się zrealizować podstawowego postulatu objęcia potrzebujących pomocy odpowiednią ustawą. Cząstkowe zabezpieczenie ustawowe pojawiło się dopiero za kilka lat.

 

Czy przywrócić zaniechany miesięcznik

 

Po wygaśnięciu kontraktu na PAI poproszono mnie o przygotowanie analizy  perspektyw wznowienia miesięcznika „Polska” w 15 lat po zaprzestaniu druku. Wielokrotnie wcześniej do takiej analizy zachęcałem.

 

Wznowienie miesięcznika miałoby cechy wskrzeszenia. Na kilka miesięcy zasiadłem do przygotowań. Temu też się poświęciłem z wielkim zapałem.

Pismo formalnie nie zostało zlikwidowane, agencja zachowała wszelkie prawa do tytułu. Ale faktycznie nic z tamtej „Polski” nie zostało. W archiwach nie znalazłem choćby jednej teczki redakcyjnych dokumentów. Wznowienie miesięcznika miałoby zatem cechy wskrzeszenia. Na kilka miesięcy zasiadłem do przygotowań. Temu też się poświęciłem z wielkim zapałem.

 

Otrzymuję samodzielne stanowisko pracy, czyli bezpośrednią podległość wobec prezesa PAI SA. Podkreślić trzeba, że teraz jestem sam. Zarząd przyznaje uposażenie dyrektorskie. Jestem sam więc nie ma z kim prowadzić typowej dla zespołów redakcyjnych „burzy mózgów”. Główne zadanie: stworzyć zarys wznowienia „Polski”. Niejako przy okazji, wspomnę, dostawałem do wykonania jeszcze kilka innych prac zleconych, w postaci analiz i ocen.

 

A zatem, jednoosobowo prowadzę studia nad kształtem dawnego miesięcznika „Polska”. Próbuję dociec bezpośrednich przyczyn jego upadku. Następnie sporządzam coś w rodzaju biznesplanu wznowienia oraz dalszego funkcjonowania pisma. Opracowanie gotowe w połowie 1998 roku. Prezentuje się okazale. Wypełnia dość gruby segregator.  Praca toczy się nieźle, zapewne dlatego, że ojcem czy współtwórcą paru nowych pozycji prasowych już kiedyś byłem. Szeregowi dziennikarze reporterzy do zdobycia tego rodzaju doświadczeń nie mają okazji.  Aby się udało, projekt „wznowienie miesięcznika Polska” musiał być dobrze pomyślana w najdrobniejszych szczegółach. Większość tekstów, które tworzyłyby pierwszy i następne numery, wymagały zamówienia. Wszystko planujesz z dużym wyprzedzeniem. Miesięcznik robimy inaczej niż popołudniówkę.

 

Teka się nie zachowała. W czeluściach starych twardych dysków komputerowych wykryłem skrót tego opracowania[10]/.

 

Oferta  firmy niemieckiej

 

Na półtora tygodnia sprawy „Polski” musiałem odłożyć. Otóż zgłosiła  się na ulicę Bagatela 12 Małgorzata Trzcińska wysłanniczka niemieckiej agencji – klonu Deutsche Press Agentur. Pani ta pełniła funkcję administratora w „News Aktuell”, mówiła po polsku. Zaoferowała PAI SA coś co wydawało się interesujące; współpracę z NA.  Trafiła do prezesów Zarządu, którzy poczęstowali dobrą kawą i skierowali do mnie. Stanęło na tym, że mam przejąć dalsze rozmowy z panią Trzcińską, także dlatego, że posługuję się językiem niemieckim i mogę czytać przywiezione dokumenty. Sprawa została więc spuszczona na „analityka” szykującego projekt wznowienia miesięcznika „Polska”.  Porozmawialiśmy, zostawiła plik materiałów i wróciła do Niemiec.

 

Po niedługim namyśle zasugerowałem Zarządowi przyjęcie oferty. Związałoby PAI-SA  współpracą z hamburską agencją prasową NA. Mogłoby to być dodatkowym zadaniem PAI-Press. Uważałem, że partnerstwo ułatwiłoby  Warszawie wprowadzanie określonych informacji o Polsce w obieg utrwalonego już, niemieckiego systemu komunikowania nadawców i odbiorców. Serwisy News Actuell abonowali głównie przedsiębiorcy i organizacje gospodarcze.

 

Oferta rzeczywiście była godna uwagi. Agencja News Actuell była spółką córką DPA,  odpowiednika polskiego PAP.  Zlokalizowana w Hamburgu. Zapowiadała szeroki profil informacyjny z wyraźnym przechyłem ku tematyce ekonomiczno-gospodarczej. Hasło sztandarowe NA: ułatwiamy firmom kontakty biznesowe. Aby zacząć z Hamburgiem współpracować należałoby szybko stworzyć w PAI-Press odrębny nieduży, dwu-trzy osobowy zespół redakcyjny. Musielibyśmy też wykupić niedrogą licencję, być może udostępnioną na ulgowych zasadch.

 

Oceniałem jako łatwe dostosowanie technologicznie do partnera. Nie stanowiłoby problemu redagowanie według  procedur  News Actuell kilkunastu krótkich informacji biznesowych na tydzień. Redaktorów uzupełniałby marketingowiec. Musielibyśmy swoimi możliwościami zainteresować firmy polskie.  Zleceniodawcy za drobną opłatą kupowaliby uczestnictwo w wymianie informacji i promocji. Mogliby wprowadzać w szerszy obieg  informacje biznesowe nie będące klasyczną reklamą. Wiążąc się z NE moja PAI SA mogłaby dysponować instrumentem docierania w najdalsze zakątki globu. Mogłaby go używać do promowania produkcji własnej i w jeszcze większym stopniu do promowania przedsiębiorstw polskich. Można liczyć na dochody. Nasza agencja z części pobieranych niewielkich opłat zleceniodawców mogła mieć spore wpływy gotówkowe. Tym większe, im więcej publikowanych informacji.

 

Na ul. Bagatela Zarząd uznał za celowe rozejrzenie się na miejscu, w hamburskiej siedzibie News Actuell. Jak to zrobić? Oczywiście, najpierw pojawił się temat kosztów wyjazdu. Zaproponowałem, że pojadę do Hamburga prywatnym autem. Natychmiast dostałem zgodę na pokrycie kosztów podróży. Ku radości moich szefów gospodarz niemiecki zapewnia pokrycie opłaty za hotel. Rozmawiam przez telefon z ową damą w Hamburgu, nawijam coś o zabraniu do samochodu osoby towarzyszącej, czyli żony. Zapytałem o pokój dwuosobowy. Jaki problem? – odpowiada. Dla zapraszającego niewielka, może nawet żadna różnica kosztu. I tak z żoną, posiadanym podówczas wiśniowym wozem Lada powędrowaliśmy do Hamburga. Na miejscu oprowadzono nas po instytucji NA.

 

Rezultatem tej wizji lokalnej w Hamburgu było sprawozdanie. Zarząd zapoznał się z nim. I znowu – brak dalszego ciągu. Współpraca z News Actuell nie została przez ówczesne władze naszej spółki podtrzymana. Żałuję, bo to wszystko miało ręce i nogi. W biznesie należy kręcić. Moim zdaniem, temat ten mimo upływu lat nie stracił aktualności.  Nie żałuję, że przy okazji analizowania sprawy News Actuell trochę te niemieckie mechanizmy biznesowe poznałem. Po latach z ciekawości sprawdziłem w internecie, wygląda, że NA ma się dobrze.

 

Nowa władza

 

W powietrzu wiszą zmiany personalne kierownictwa agencji. Kolejna pora przetasowań.  Kto wygra wybory sejmowe wkrótce dobiera się do konfitur, czyli dobrych posad.  PAI SA to też słoik dżemu. Blisko bo na jednej ze średnich półek. Każdy następny Minister Skarbu mianuje nowego szefa agencji i grzecznie sugeruje mu co do zrobienia. Niekiedy jednak nie ma pomysłu na budowanie, więc pozoruje się aktywność reformami, przekształceniami itp. Synonimów nie szukam.  Pierwszy „demokratyczny” rząd po 1989 roku wydelegował na prezesa PAI red. Jacka Żakowskiego. Nie mogło lepiej trafić; ten pan wywodzący się z b.Unii Wolności, bardziej polityk niż dziennikarz, widywany najczęściej  w okolicach sejmowego gabinetu B.Geremka, uznany został za odpowiedniego do zrobienia czegoś z „Interpressem”. Dawniej podśmiechiwano się z polityki kadrowej b.PZPR przytaczając powiedzonko z partyjnego żargonu: Od jutra towarzyszu rzucamy was na odcinek. Nowy prezes narobił: a) miszmaszu reorganizacji, b) pogłębienia dołka finansowego. Więc o to ministrowi chodziło? Potem rząd lewicowy podziękował Żakowskiemu. Wolał ustanowić swoich. – Prezes Maciej Górski osoba nietuzinkowa, swego czasu ambasador, w sprawach merytoryczno-organizacyjnych spisał się dobrze, ale oszczędności wprowadzał tak gorliwie, że nieomal udusił firmę. Następnie ulokowano na prezesurze znanego nam Ludwika Łużyńskiego który, niestety, nie miał okazji naprawiać, z przyczyn zdrowotnych zbyt krótko szefował. A potem już chyba tylko równia pochyła w marniznę. Rząd AWS[11]/  też niewiele  inaczej, wprowadza swojego prezesa agencji a problemy firmy rosną.   W marcu albo kwietniu 1998 roku AWS poprzez organ założycielski, czyli Ministerstwo Skarbu Państwa, ustanowił kolejnego prezesa agencji. Został nim Jan Musiał.

 

Jan Musiał był z wykształcenia polonistą, dodatkowa specjalność bibliotekarstwo. Działał w opozycji demokratycznej, z tej przyczyny zwiedził krakowskie więzienie na Montelupich. Kiedyś szefował redakcji rzeszowskiego dziennika „Nowiny”. W pamiętnych wyborach 1989 roku uzyskał mandat senatora. W Senacie poznałem go podczas relacjonowania dla „Rzeczpospolitej” obrad Komisji Obrony Narodowej.  Podobała mi się prezentowana postawa, był lojalnym członkiem założonej przez braci Kaczyńskich partii Porozumienia Centrum. Prywatnie jednak zdradzał ciekawą cechę; formalizmem potrafił spokojnego człowieka zirytować.  Kogoś nawet tak w sprawach zawodowych zrównoważonego jak ja. Wystarczy jeden przykład. Po którymś z wieczornych posiedzeń KON  piszę informację dla dziennika a w niej chcę wykorzystać fragment  wypowiedzi senatora w dyskusji. Przed wysłaniem do sekretariatu redakcji wolałem cytat autoryzować. Siedzimy więc przy końcu stołu, senator czyta przedstawioną mu krótką wypowiedź. Jakoś długo to robi. Autoryzacja się przedłuża. Komisja skończyła obrady, powoli gaszą światła. Dziennikarz zaczyna mieć dosyć, wolałby już posłać do sekretariatu redakcji. Patrzę, czy nie trzeba jakoś pomóc. Tylko pan senator  nie niecierpliwi się. Zaczął myśleć głośno, poprawia, rozważa właściwości zastosowanych wyrazów. Ja czekam, umęczył mnie jak chyba nikt przedtem. W duchu przeklinam pomysł tej autoryzacji, która nie jest przecież obowiązkowa.

 

Koniec kadencji senackiej, pan Jan wrócił z parlamentu na Podkarpacie. Zapomniałem o tamtej nieco uciążliwej autoryzacji. No i teraz w 1998 roku – słyszę – nazwisko mego znajomego pojawia się na giełdzie; ma być powołany na stanowisko prezesa agencji. O tym co w Warszawie mówią poinformowałem Stasia Szczepańskiego w Rzeszowie przy najbliższej okazji. Staś zna Jana Musiała, tam wieść o nominacji wcześniej nie dotarła.

 

O pana Jana Musiała zaczęli mnie wypytywać też w PAI SA. Im na pewno nie wspomnę o przygodzie dziennikarza z mozolną autoryzacją. Pan Jan, osoba sympatyczna, dał się lubić.  Przekazywałem więc opinie o człowieku światłym, spokojnym i zawsze kulturalnie się zachowującym, byłym senatorze, wojewodzie przemyskim i dziennikarzu.

 

Prezes Musiał sprawował funkcję w PAI zachowując na stanowiskach dotychczasowych członków Zarządu i dyrektorów. Jedną z pierwszych decyzji było odebranie od każdego oświadczeń o współpracy/braku współpracy z bezpieką. Ja to samo trzeci raz. Prezes uczył się organizowania agencji. Co do mnie nie zdradzał początkowo żadnych planów.

 

W pierwszych dniach po powrocie z Podkarpacia do stolicy czuł się trochę niepewnie. We mnie upatrzył życzliwą duszę. Zwracał się z prośbami o asystę w podróżach do różnych urzędów. Niepewny swojej mocy. Ja mu mówię: śmiało! bez nadmiernej skromności panie prezesie! A on mi na to: tak, ale co ja tu w Warszawie znaczę? Dał dowód skromności. Tyle że takiej, jakiej w stolicy nie wybaczają. Wkrótce miał się o tym przekonać.

 

Widzę jakby to było wczoraj, pyta czy nie poprowadziłbym go na pierwsze spotkanie w Ministerstwie Skarbu Państwa, gdzie miał otrzymać nominację. Następnie poprosił o coś dużo ważniejszego, o sporządzenie ściągawki z pilnych zadań. W kilku punktach, miałem podpowiedzieć co najważniejszego należałoby zrobić dla PAI SA.

 

Z jakiej przyczyny pan były senator słabo orientował się zarówno w topografii stolicy jak i w stosunkach służbowych? Nie wiem. Kilkakroć, zamiast wozem z kierowcą służbowym, wolał do wysokiego urzędu jechać moim autem. Szoferowanie sympatyczne. Funkcja przewodnika stwarzała wyśmienitą okazję, by sprawdzić czy jednak jako szef firmy ma prawidłowe reakcje. W lot podchwycił koncepcję wznowienia miesięcznika  „Polska”.  Obydwaj doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego jakie szanse istnienie czasopisma otwierałoby w promowaniu, zwłaszcza wobec zagranicy. Poinformowałem, że projekt powołania jest już gotowy. Niedługo potem Prezes zaproponował w PAI SA utworzenie Redakcji „Polski”, zyskał dla inicjatywy poparcie kilku ważnych osób a mnie powierzył funkcję redaktora naczelnego. Zauważyłbym przy okazji rzecz zabawną. Jan Musiał nieco mnie zaskoczył etykietą urzędowania. Kolejny raz przypomniał, że zdarza się mu miewać pomysły dość oryginalne. Pismo powołujące sporządził na firmówce ale… odręcznie. Uważał odręczne za bardziej uroczyste? Oryginalne, chociaż staroświeckie.

 

w redakcji polska z napisem popr spodnie paprotkaŁadnie się zaczynało

 

Decyzja o powołaniu redakcji „Polski” zrobiła na Warszawce wrażenie. Najpierw w samej agencji. Członkowie Zarządu znali temat. Pracownicy niższego szczebla zaskoczeni. Personel PAI SA nawykł natychmiast realizować wolę każdego prezesa. Tak skwapliwie, że aż trochę nadgorliwie. W mig załatwili kilka wstępnych czynności administracyjno organizacyjnych. Wiadomo, każdy „nowy” musi się gdzieś wprowadzić, wygodnie rozsiąść, dostać służbową „komórkę” itd. Stosowali wypracowane schematy. Jeśli prezes ustanowił mnie na stolcu, to jeszcze tego samego dnia zasłużony dla PAI pracownik administracji odwiedził sobie znajome punkty: drukarski, telefoniczny, sprawdził jakie jeszcze meble ma w magazynie albo czy komuś w gmachu nie zbywa ładny kwiatek doniczkowy.  Nowy szef odtwarzanej redakcji obsłużony został wzorowo.  Mieszczący się po drugiej stronie ul.Bagatela producent pieczątek i wizytówek kolejny raz zainkasował przelew. W PAI SA wizytówki zmieniano częściej niż rękawiczki. Wierchuszkę też.

 

Tak zatem w parę dni po mianowaniu przynieśli mi drobiazgi przydatne w sprawowaniu funkcji redaktora naczelnego. Co jednak najistotniejsze w tym momencie, błyskawicznie wyszykowano kilkupokojowy lokal redakcji, nagle pojawiło się tam nowoczesne umeblowanie, telefony i kilka komputerów.  W moim pokoju nie zapomniano ustawić doniczki z zieloną wypielęgnowaną paprotką. W PAI-Pressie poprzedni gabinet ozdabiała znacznie okazalsza, ale ta też niczego sobie. Może być paprotka.

 

Swoją pracę dla „Polski” zacząłem od rundy rozmów na temat finansowania przedsięwzięcia. Prezes przyrzekł – o ile pamiętam – około 250 tys.zł na rozruch. Miały pochodzić z własnych zasobów finansowych agencji i ze zrzutki sponsorów. - Wsparcie materialne obiecało też kilku szefów instytucji zewnętrznych, m.in. prof. Alicja Grześkowiak, ówczesna marszałek Senatu.  W maju 1998 od dyrektora jej gabinetu prof. Jerzego Pietrzaka otrzymaliśmy stosowny list gratulujący zamiaru i  zapowiadający  pomoc finansową w realizacji planu.

 

Pierwsza „Polska” to znakomita tradycja do której wznawiana może się odwoływać. Mogłem sięgnąć po wielu wciąż aktywnych zawodowo autorów. Nie bez znaczenia wygodna siedziba w centrum stolicy. No i trochę grosza w kasie, to dobry punkt startu każdej redakcji. Ale wszystko nic by nie znaczyło bez dobrego zespołu redakcyjnego. Więc wkrótce lokal zaczął się zaludniać. W pierwszych dniach firma przyjęła dwóch pracowników. Mojego zastępcę i redaktora artystyczno-graficznego w jednej osobie oraz sekretarza redakcji.

 

„Polska”, akademia krakowska i Tadeusz Forowicz

 

Starałem się zadzierzgnąć dziesiątki kontaktów z przyszłymi współpracownikami. Szczególne miejsce w pamiętniku zajmuje seria spotkań z rektorami Akademii Sztuk Pięknych. Sondowałem możliwości współpracy plastyków, najchętniej awangardowych, przecież tamta „Polska” słynęła z prezentacji ich twórczości. Stała doskonałą grafiką i fotoreportażem. Latem 1998 w trakcie jednej z takich wizyt, gdy wkroczyłem do krakowskiej ASP, serdecznie powitał mnie Jego Magnificencja prof. Stanisław Rodziński, znakomity malarz. Rozmawialiśmy o „Polsce” ale szybko okazało się, że łączy nas coś jeszcze; serdeczne wspomnienie prof. Tadeusza Forowicza[12]/, u którego Rodziński był kiedyś asystentem.  W gabinecie rektora krakowskiej uczelni usłyszałem o błyskotliwej kontrakcji Tadeusza wobec wrocławskich władz b.PZPR przybyłych by zakomunikować decyzję o likwidacji ASP-Wrocław jako siedlisko opozycji antykomunistycznej w stanie wojennym. Uczelnię obronił.

 

Pamiętałem też o przyciągnięciu autorytetów historii sztuki, pani profesor Aliny Aleksandrowicz i kustoszy Muzeum Czartoryskich. Odwiedziłem  też kilka biur prasowych ambasad rozpytując o dokumentację dotyczącą Polaków zasłużonych na obczyźnie.  Prezes PAI na wiele następnych kontaktów czasu mi jednak nie dał.

 

Pierwszy numer „Polski”

 

dawna

folder

zerowy

Od lewej okładka jednego z numerów „Polski” z 1974 roku. W środku folder zapowiadający wznowienie. Z prawej okładka „numeru zerowego” wydrukowanego w październiku 1998

Do swojego gabinetu wkraczałem ze sporym materiałem zebranych w dwóch przygotowanych mozolnie tekach dokumentów.  Studium kosztowało sporo roboty  bo archiwa PAI SA na temat ”Polski” okazały się bezwartościowe. Wniosłem do gabinetu szkic biznesplanu, mimo że wstępny, to jednak obszerny objętościowo. Zgromadziłem też spory zestaw czasopism zagranicznych wydawanych z tym samym przeznaczeniem co nasze wznawiane. Tam nawet szeregowy piarowiec wie po co to utrzymują.  A byli prezesi PAI SA luzacy. Firma nie zachowała chyba nawet jednego ze starych numerów „Polski”. To mówi coś o profesjonalizmie przekształcających b.”Interpress” w PAI.

 

Pierwsze trójosobowe grono reakcyjne „Polski” tworzyło trzech dżentelmenów: Jan Forowicz, czyli ja, oraz dwaj panowie ledwie co zatrudnieni Tomasz Kłossowski[13]/ (zastępca naczelnego ds. szaty graficznej) i Jerzy Biernacki (sekretarz redakcji). Każdy mógł poczuć hasz tworzenia nowego; już zaczął się tworzyć krąg osób chętnych do współpracy. Nie byle kto. - Do mego gabinetu zaczęli zaglądać ciekawi ludzie oferujący swój autorski udział w tworzeniu pisma. Między innymi znakomici fotograficy tacy jak Tadeusz Rolke, Krzysztof Gierałtowski i Michał Browarski.

 

Przystąpiliśmy do projektowania pierwszego numeru. Filozofia przedsięwzięcia zbyt wielu korekt nie wymagała, wystarczyło tylko uaktualnić wzorzec dawnej „Polski” sprzed lat. Mimo wszystko zadanie było jednak dość trudne. Podczas rozwiązania wielkich problemów inżynierska głowa najlepiej pracuje nad szkicami i rysunkami. Swoim starym zwyczajem, obmyślając zawartość i  przyszły kształt czasopisma, na początek sam kreśliłem szpigiel. W redakcjach tak się zaczynało, zwłaszcza gdy szefem był inżynier i to po wydziale mechanicznym politechniki. Szkic można pozmieniać, nawet powywracać. Rób co chcesz byle po mądrej dyskusji. Rozplanowałem większość przewidzianych do druku lub dopiero zamówionych pozycji.

 

Odrzucałem więc redagowanie bez poszanowania rozwiązań miesięcznika z 1981 roku. Uważałem, że w tym przypadku kopiowanie będzie cnotą. Choć czasy się zmieniły i jesteśmy po transformacji ustrojowej, tamten styl nadawał się do promowania Polski. Koncepcję wraz ze szpiglem  przedstawiłem kolegom do dyskusji. Miałem wrażenie, że trochę ich tempo zaskoczyło. Za mało się znaliśmy. Może któryś lepiej się czuł więcej mówiąc niż rysując, może nie przewidywano, że sam naszkicuję. Pierwsze przybliżenie zaczęliśmy dyskutować we trzech. O skonkretyzowanie treści „jedynki” poprosiłem red.Biernackiego, publicystę kulturalnego, a red. Kłossowskiego o projekt graficzny. – Mój zastępca to architekt, fachowiec pierwszej klasy. Miałem nadzieję, że wystartowaliśmy, zbliża się realizacja dzieła, które zaproponowałem poprzedniemu Zarządowi PAI SA. Forowicz, Kłossowski i Biernacki pokażą światu można to zrobić. Nigdy bym nie przypuszczał, że niebawem nas podzielą. Mnie spieszno do rozpoczęcia wydania jedynki. Zdobycie materiałów tylko pozornie łatwe będzie przecież trudne, więc do dzieła!  Już trzeba pertraktować z drukarnią. A tu masz tobie,  są nowe pomysły na „Polskę”.

 

- Prezes Musiał wspomniał coś o wypuszczenia najpierw tzw. „numeru zerowego”. Po krótkim namyśle uznałem, że  da się to zrobić. Numery zerowe dobrze służą promocji nowych tytułów. Jednak zgłosiłem zastrzeżenia. Bo my – po pierwsze – wznawiamy, a po drugie – za „zerowy” nie będziemy mieli ani złotówki ze sprzedaży. Doświadczenie podpowiadało mi „kuj żelazo póki gorące”. Wierzyłem, że prezes Jan Musiał nam sprzyja bezgranicznie.

 

Grzeszna intryga

 

Dzisiaj widzę, że lojalnie przeze mnie traktowany zwierzchnik nie do końca tym samym się rewanżował. Zbyt łatwo poddał się własnym rozterkom egzystencjalnym, .

 

Dopuścił wokół „Polski”  gry zakulisowe. Redakcja skupiona w tej fazie na pracy wewnątrz potrzebowała osłony przed nieprzyjaciółmi.  Po latach widzę, że już trwała intryga, w której bez informacji od prezesa Zarządu  nie można było się dobrze zorientować. Dowiaduję się, że  majstrowano w gabinecie ówczesnego ministra spraw zagranicznych. Widać minister, choć zapracowany znalazł chwilę czasu by wydać polecenie ukręcenia całej sprawie głowy. Na ile to prawda, może mógłby powiedzieć Żakowski albo Smolar. „Polski” sobie nie życzył.

 

 Jak więc z tą osłoną sprawowaną przez prezesa PAI? - Nijak. Mnie zachęcał do szykowania miesięcznika. O swoich kontaktach zewnętrznych słabo informował. Wypadki potoczyły się szybko. Prezes nie ma obowiązku przekazywać podwładnym wszystkiego, ale o ty co dotyczy wspólnego przedsięwzięcia – powinien sygnalizować i to bardzo dokładnie. Raz tylko puścił farbę, iż o zatrudnieniu co ważniejszych dziennikarzy w PAI SA chce decydować „Biuro Kadr AWS” w osobach: Buzkowa (żona premiera), Grześkowiakowa (marszałek Senatu) i Frączek (siostra M.Krzaklewskiego).  – Jeśli coś w tym zestawie nazwisk poplątałem, przepraszam. Wspomnienia spisuję po kilkunastu latach i niekiedy już trudno wszystkie nazwiska odtworzyć. Z tego działającego w okresie AWS  „Biura” sobie wtedy posłowie i dziennikarze pokpiwali. My w redakcji – wydawało się – jesteśmy poza tym. No i nagle Jan Musiał zmienia wobec mnie zachowanie. Po czym to poznać? Widzę, że nos na kwintę,  jakby go za inicjatywę wznowienia „Polski” zamiast pochwalić, opieprzyli.

 

Następny zły sygnał napłynął wkrótce z Rady Programowej agencji. Ciało takie prezes Musiał powołał. To dobrze. Tyle, że nie poinformował redakcji o wprowadzeniu tematu „Polska” do planu obrad 25 maja 1998 roku. Zapomniał zabrać na tę Radę nas, trzech dokładnie znających sprawę członków redakcji. Poleciał z opracowanymi przeze mnie analizami możliwości wznowienia  oraz z jakimiś pierwszymi, jeszcze przecież nie do końca przedyskutowanymi szpiglami. Odrębna teka zawierała zgoła nieuporządkowane plany zawartości pierwszych numerów „Polski”. Stanowiły zestaw tematów przewidziany do dyskusji w gronie redakcji.  Poprosił o to wszystko  nie informując o zamiarze  użycia na posiedzeniu rady.

                                              

Nienajlepiej rolę przewodniczącego obrad sprawował p. Marek Zieliński. W ogóle na tej sali było kilkoro „natchnionych odgórnie”. Rada rozgadała się na temat tych przymiarek do numeru zerowego. W tym gremium nie było nikogo z redakcji, w ogóle nikogo kto powiedziałby im: wolnego! Domyślam się, że podczas dyskusji, prezes zgodnie ze swoją dewizą „Tak, ale co ja tu w Warszawie znaczę”? raczej milczał. A może na niektóre pytania nie umiał odpowiedzieć?

 

Czytam protokół i oczom nie wierzę. Co tam wygadują! Pierwszy przykład z brzegu. Jeden z dyskutantów ustosunkowuje się do propozycji wydrukowania tekstu o obecności Thomasa Jeffersona w pamięci kilku pokoleń polskiej inteligencji i próbach zaproszenia go nad Wisłę przez Izabellę Czartoryską. Aha, więc na posiedzenie Rady prezes przyszykował jakąś kopię moich szkiców. Poznaję. Owszem, taki temat „na rybkę” do mojej analizy kiedyś wpisałem, ale tylko na rybkę, bo noga Jeffersona na naszej ziemi nigdy nie stanęła. Dyskusja a prezes Musiał wciąż nic na to. Członek Rady swoje: głośno rozważa, czy nawet gdyby opisano wizytę dawnego prezydenta USA w Polsce to artykuł mógł by go jako czytelnika zainteresować. 

 

O jednym jeszcze fakcie odnotowanym w protokóle wspomnę. - Na tym posiedzeniu grzech zaniedbania bardzo ważnej  sprawy popełniła mądra skąd inąd publicystka Ewa Polak-Pałkiewicz, członkini Rady. Nawet nie pofatygowała się spotkać z zespołem „Polski”. Jak wynika z protokółu posiedzenia, potulnie akceptowała brak przedstawiciela redakcji.

 

Na marginesie tamtego zdarzenia zauważyłbym jeszcze, że jedynym na tej sali, który ustrzegł się przed pustym gadulstwem był prof.Krzysztof Dybciak, teoretyk literatury, autor publikacji o spuściźnie literackiej Karola Wojtyły.

 

Na wszystko co Jan Musiał z tą Radą wyprawiał, należałoby chyba zapuścić zasłonę miłosierdzia. Irytuję się, bo znam różne rady programowe, sam kiedyś powoływałem. Szef sprawił zawód bo na porządne efekty dyskusji tej konkretnie miałem prawo oczekiwać.

 

Siła złego na „Polskę”

 

Być może część z gierek personalnych wokół redakcji sam sprowokowałem. Podkuszony przez złego zatelefonowałem do gabinetu szefa Ministerstwa Spraw Zagranicznych, żeby podzielić się z Marią Borejszą  bliską współpracownicą[14]/ Bronisława Geremka radosną przecież wieścią o bliskim wznowieniu „Polski”. Za kilka dni Jan Musiał odwołał mnie z funkcji naczelnego „Polski”.

 

artykuły w PolscePo mnie szefem redakcji został red. Tadeusz Karolak. Kilka lat wcześniej odszedł z „Interpressu” do prasy katolickiej. Teraz na ul.Bagatela wrócił  bo ktoś inspirował prezesa PAI SA Jana Musiała. To nasuwa wniosek, że był cenną pozycją w zasobach któregoś Biura Kadr. Red.Karolak przyszedłszy, wobec mnie zachował się przyzwoicie.  Oddaję mu miejsce w gabinecie naczelnego. Powiedział mniej więcej coś takiego: „Pismo pan wskrzesił. Powstała sytuacja krępująca. Przepraszam, że przejmuję w takich okolicznościach”. Takie skwitowanie poświadczało prawdę, mogło nawet ująć. Coś zaskakującego przeczytałem parę miesięcy później w dziennikach.  Otóż redaktor naczelny pisma  „Polska” PAI został uznany za "kłamcę lustracyjnego"[15]/. 

 

Redakcja jakiś czas potem funkcjonowała. W pierwszych numerach „Polski” ukazały się dwa moje artykuły[16]/. Niestety, miesięcznik wkrótce zatopiono. Szczęśliwie dla mnie nie musiałem tego obserwować z bliska..

 

Dyrektor –redaktor naczelny Wydawnictwa „Interpress”

 

Mili członkowie Zarządu zaproponowali mi nowy gabinet na ul.Bagatela. Już czwarty, tym razem znowu z sekretarką bez której co wart dyrektor?  - Po odwołaniu z funkcji naczelnego „Polski” dostałem w PAI kolejne zadanie. Może przekraczające moje możliwości, czyli na tak zwane „zapalenie płuc”. Zostałem przez Prezesa powołany na szefa „PAI-Interpress”.  Wtedy nieduża oficyna wydawnicza tyko z nazwy kontynuująca zasłużoną agencję „Interpress”. Mało nowości, kilka informatorów co rok wznawianych po aktualizacji. Od dawna w zespole pracował doświadczony dziennikarz i redaktor wydawnictw Dymitr Mandżunowski. Była tam energiczna a zarazem bardzo miła sekretarz wydawnictwa pani  Hanna Pusz.

 

Wejście w buty szefa poszło dość gładko. Dział Gospodarczy PAI jak zawsze najsprawniejszy, szybko wyrobił nową pieczątkę i wizytówki. Ale gładko nie dlatego. Po pierwsze, współpracownicy  chcieli ze mną trzymać sztamę. Dlaczego? - Prosta rzecz, oni chcieli robić swoje i jakoś przeczuwali, że „nowy” nie jest rozrabiaką. A więc nowego przyjęli z pewną ulgą. Po drugie dlatego, że w portfelu wydawnictwa jest znacznie mniej tytułów niż np. na bieżąco w PAI-Press . Więcej roboty wykonuje się w trybie kameralnym. Terminy są dłuższe. Wydawca ma kłopoty innego rodzaju. Przykro to stwierdzić, ale chyba najtrudniejsze są rozmowy z autorami. Książce wymagania jakościowe tawiamy wielkie, zapłata autorowi marna. Zwłaszcza, gdy Zarząd agencji chce, aby oszczędzać na wszystkim, wydawca zamiast na doskonaleniu zawartości dzieła koncentruje się obniżaniu kosztów i na negocjowaniu honorariów. W tej ostatniej kwestii byłem nowicjuszem.

 

Masz mało więc płać jeszcze mniej. W związku z przygotowywaniem do wydania pozycji „Polska 1918 – 1998. Od niepodległości do teraźniejszości”,  zwrócił się do mnie prezes Jan Musiał pytając, czy aby nie dałoby się zaoszczędzić na należnych historykowi honorariach. Motywacja prezesa dla mnie nienowa: spółka jest w tarapatach finansowych. Przed podpisaniem umowy, w której przewidziana była zapłata kilkunastu tysięcy złotych, wyjednałem u autora, podówczas dra Jana Żaryna zgodę na kwotę o jakiś tysiąc niższą. Wstyd. Nie należało tego robić. Jan jest człowiekiem wielkodusznym. Wystarczyło następnych sześć czy siedem lat, żebyśmy się przekonali  jak wartościowy to autor. Takich zamiast podskubywać, należy premiować. Dzisiaj prof. Jan Żaryn należy do czołówki badaczy najnowszej historii Polski hołdujących zasadom rzetelnego wyjaśniania zdarzeń i procesów. Jest mocnym zawodnikiem w Instytucie Pamięci Narodowej. Szacunku dla postaw patriotycznych mógłby uczyć.

 

W trakcie tego doświadczenia edytorskiego coś jeszcze miało się stać. Za wydrukowanie niezbyt grubej książki „Polska 1918 – 1998. Od niepodległości do teraźniejszości” salon udzielił nam połajanek. Przekonałem się, że również w PAI-Interpress, skromnym ogniwie PAI SA można się nieźle narazić różowym politykom. Warszawka na okazje do drak czeka jak kania dżdżu. Jedną z nich wywołała GW. Recenzent Paweł Wroński[17]/ ostro skrytykował wydanie przez nas książki Żaryna. Wroński pisał wyraźnie pod instrukcję swego szefa. Biadolił jakie to szkody wizerunkowi naszego kraju wyrządza historyk. Zarzut pierwszy z brzegu: ówczesnemu cynglowi GW nie podobało się, że w jednym z rozdziałów zawarto negatywne oceny balcerowiczowskiej reformy gospodarczej a w innym, że nie udał się proces lustracyjny[18]/.

 

Tylko kilka tytułów

 

PAI 001Pierwszym tytułem „PAI-Interpress”, który ukazał się w okresie mego dyrektorowania był informator „Prasa Radio Telewizja 1999 roku” (ISBN-83223-2687-4). Gdybym napisał „wydałem” należałoby ująć w cudzysłów.  Było to bowiem dzieło Dymitra Mandżunowskiego wznawiane po aktualizacji. Dymitr, wtedy ustanowiony wicedyrektorem, jest mistrzem organizacji takich prac i czujnym redaktorem. Moja rola polegała na napisaniu noty edytorskiej no i na akceptowaniu rachunków wydawniczych. Wydaliśmy też kolejna edycję „Polaka za granicą”, książeczki - poradnika przydatnego wyjeżdżającym w odległe strony. Obie te pozycje miały ustaloną pozycję na rynku.

 

W dorobku Wydawnictwa z mojego okresu szefowania jest tylko kilka opublikowanych pozycji. Przyczyn tego było kilka. Wspomnę o obiektywnych. Po pierwsze, wszechogarniająca kraj stagnacja gospodarcza wynikająca z wejścia w „dołek”  przebudowy systemu ekonomicznego. Po drugie – pogłębienie polityki  wyhamowywania prawdziwie polskich inicjatyw w sferze kultury i wychowania. Po trzecie, nie ma cudów - w kilkumiesięcznym okresie dyrektor na takim podwórku nie jest w stanie usunąć wszystkich przeszkód  i nadrobić skutków niekorzystnych zaszłości. Zresztą, czy mamy pewność, że zwierzchnicy zawsze jednakowo chcieli rozwoju PAI-Interpress?

 

Prostym przykładem zilustruję tylko tę ostatnią uwagę. Otóż w kilkunastoosobowym (licząc z etatami technicznymi) składzie redakcji otrzymałem od poprzedników pracownicę o prawie zerowej przydatności a przy tym wyjątkowo pewną siebie.  Tupeciarę na sto dwa. Pani ta w zakresie obowiązków miała przygotowywanie opracowań dla resortu spraw zagranicznych, dbałość o tłumaczenia na język angielski, redagowanie tekstów i nie pamiętam czy coś jeszcze. Bardzo to ogólnie zapisano. Ktoś napisał dla niej tak niekonkretny zakres obowiązków.  Teraz ja zostaję dyrektorem. Osoby w pracy nie ma, nie widzę jej na oczy a z jej usytuowania służbowego niewiele rozumiem. Szukam jakichś wcześniejszych zasług w naszym wydawnictwie. Pytam o dzisiaj. Wygląda na to, że siedzi w domu i dla nas nic nie robi. Nie była uprzejma odwiedzać redakcji. Dosłownie zero pożytku. Nie będzie na to mojej zgody. Personel działu kadr taktownie wspomnał, że to żona pewnego pana ustosunkowanego w kręgach „salonowych”, pracownika MSZ i bliskiego kolegi Adama Michnika. Nazwiska małżonka i mojej podwładnej pani nie podaję bo wstyd; po latach zaistniało ono w bardzo niedobrym kontekście potknięć dyplomacji polskiej.

 

Sprawa bulwersująca. – Wobec mnie zwierzchnicy z Zarządu PAI SA aż do znudzenia przypominają, że oczekują racjonalizacji kosztów własnych „Interpressu”. Natomiast widzę, że co miesiąc wydawnictwo przesyła na jej konto pensję znacznie powyżej średniej w wydawnictwie „Interpress” i w „PAI-Press”. Kiedy, jako szef chciałem odbyć z nią rozmowę, były kłopoty z umówieniem terminu wyrwania się z domu.  Wreszcie wkroczyła do mego gabinetu. Ubrana w futro, uroda średnia albo poniżej.  Bardzo nadąsana.

 

Rozmowy ze mną bywają czasem krótkie. W tym przypadku grzecznie wypytałem paniusię co robi i co zamierza pracodawcy proponować. Uprzedziłem, że czasy trudne, firma walczy z deficytem więc oczekiwałbym innego niż dotychczas rodzaju współpracy. Co mi powie? Czekam, niech się zastanowi. Dam czas na namysł.  Pomocne miały być jej propozycje przedstawione mi za dwa czy trzy dni. Wszystkie wezwania do aktywizacji w pracy, jak to się mówi,  „olała totalnie”.  Wymówiłem jej umowę zatrudnienia.  Panie Boże, dla czegoś mnie na koniec aktywności zawodowej pokarał tego rodzaju robotą kadrowo-sanitarną?

 

Podstarzała agentka

 

Z gabinetu szefa wydawnictwa okno wychodzi na dziedziniec wewnętrzny Bagateli 12. W pogodny jesienny dzień szeroko otwarte. Miałem do omówienia jakieś sprawy finansowe w dziale księgowości po drugiej stronie piętra. Uprzedziwszy swoją sekretarkę, wybrałem się do tamtego biura.

 

Omawiam sprawę z głównym księgowym w jego pokoju, ale, co ja widzę przez otwarte okna! - W moim gabinecie, obok dyrektorskiego fotela stoi przy biurku moja sekretarka. Starsza wiekiem pani. Ważne czym się zajmuje?! Otóż nieśpiesznie, można powiedzieć bardzo zgrabnie wertuje stertę pozostawionych dokumentów, w tym moich prywatnych!  Jak jakaś agentka. Trzeba na nią uważać, pomyślałem. Nie obawiałem się jej wścibstwa bo przecież żadnych sekretów nie trzymałem. Zwłaszcza na wierzchu biurka.

 

Sekretarka  pokazała klasę roboty szpiegowskiej. Bardzo czujna, na wypadek gdybym wrócił. Przepatrzone papierki odkładane kocimi ruchami. Dobra szkoła!

 

 

O dodruk „Żydów w Polsce”

 

„Interpress” to był kiedyś naprawdę potężny wydawca. Wielki nakładami i jakością. Niektóre pozycje jak np. „Poczet Królów i Książąt Polskich” Jana Matejki trafiły pod strzechy, były w co drugim polskim domu. Co charakterystyczne, „Interpress” współtworzony przez Moczara, czyli polityka przeciwnego nadmiernemu udziałowi w rządzeniu naszym państwem osób pochodzenia żydowskiego, miał w swoim dorobku dużo publikacji  stawiających Żydów w dobrym świetle. Jednym z przykładów może być księga „Żydzi w Polsce”, wspaniale ilustrowana. Wydrukowano ją w Jugosławii, w zakładzie bardzo nowoczesnym – jak na owe czasy. Pozycja została rozkupiona w latach, kiedy klienci ustawiali się po nowości w długich kolejkach.

 

Z tą właśnie książka miałem pewien kłopot. Jako dyrektora wydawnictwa „Interpress”, parę razy nagabywano mnie o wznowienie „Żydów w Polsce”. Co interesujące, robiono to przez telefon. A przecież ponowne wydanie to poważna sprawa. Nie miałem okazji gościć zainteresowanych osób w swoim gabinecie. Może dlatego brakło woli szczegółowszego zbadania problemu. Raz ktoś powiedział, że dzwoni z Niemiec. W każdym przypadku zaczynało się od pytania o wznowienie, ja podaję informacje i na tym koniec. Po latach wspominając myślę, że może lepiej sprawy potoczyłyby się gdyby wypytujący zasygnalizowali ofertę wsparcia wydawcy na przykład - w celu wykonania reprintu. Trochę to w sumie dziwne dziwne. Odpowiedziami nie byli usatysfakcjonowani, nic ich dalej nie interesowało. Rozmowy zawsze kończyliśmy grzecznie.

 

Dymitr Mandżunowski przygotował mnie do tych rozmów wyjaśniając, że wznowienie nie wchodzi w grę z przyczyn od nas niezależnych. Nic wesołego bo tamta publikacja byłą bardzo bogata w materiał, także dotyczący twórczości artystycznej. Do jugosłowiańskiej drukarni przekazaliśmy teksty i diapozytywy, które nie wróciły. Najcenniejszym składnikiem kompletu materiałów były oczywiście celuloidowe klisze ilustracji; wtedy mieliśmy klisze a nie pliki cyfrowe. Przepadły oryginały.  Co to znaczy uświadomimy sobie że niełatwo było o kopie  przed epoką komputerów i  zapisów cyfrowych. Najgorsze jednak, że w tym czasie rozpoczął się rozpad polityczny Jugosławii. W 1998 roku na Bałkanach trwała wojna. Nawet gdybym do tej drukarni mógł kogoś posłać, nie wiadomo było czy znalazłby te klisze a nawet -  czy by dojechał na miejsce. Nie miałbym nic przeciwko dodrukowi bo książka znakomita. Ale Zarząd PAI SA nie inaczej całą tę sprawę oceniał. Nie poznałem osobiście osób zadajacych pytanie o dodruk. Szkoda, może jednak dałoby się coś  zrobić coś na rzecz wznowienia. Może jakiś sponsor mógłby nas wesprzeć w pokryciu koszty poszukiwań. W pytaniach nie było cienia takiej inicjatywy

 

Łatwo się wyczuwało, że klientów bardziej interesował temat „Żydzi” niż „Polska”.  Telefonujący do mnie nagabywali ale to tylko w sprawie tej jednej książki „Żydzi w Polsce”.  Żaden nie zaproponował  tez wznowienia innej pozycji z bogatego i bardzo wartościowego dorobku dawnego „Interpressu” omawiających zbliżoną problematykę.

 

Wcześniejsza emerytura 

 

Z prezesem Janem Musiałem byliśmy bardzo zgodni ale czy ta urocza harmonia współpracy na dobre obu nam wychodziła? Nie mam pewności. Oceniam, że w tej agencji nie było i nie ma dla mnie pola do popisu. Dzisiaj widzę to wyraźniej; nie należałem do protegowanych[19]/. Każdy medal ma dwie strony. – Żadnych kłopotów z  akceptacją przez prezesa wniosku o wykorzystanie przeze mnie z dniem 23 marca 1999 roku  przywileju dziennikarzy przechodzenia na wcześniejszą emeryturę.

 

Ostatnie doświadczenia z pracodawcą wcale nie były szare i nudne. Nie przepadam za uroczystymi pożegnaniami. Kojarzą mi się z katafalkiem i co gorsza z koniecznością pokrywania kosztów konsolacji. Ostatni raz chciał coś takiego urządzić Krzystof Gottesman (grzeczna szkoła, syn Lwowiaka)  gdy opuszczałem redakcję  „Rzeczpospolitej”,  podziękowałem, nie potrzeba. Prezes Musiał nawet tego nie proponował. W firmie meldują mi, że dział kadr przygotował odpowiednie dokumenty i przesłał do ZUS. Jestem zadowolony. Zwinąłem żagle, mam ciekawe plany. W Komorowie rozpoczyna się modernizacja domku Żanety. Tam kupa roboty! dach zaczął przeciekać. Po niedługim czasie dostaję list z ZUS. Odmawiają tej emerytury!  Co się stało?  Motywują, że wcześniejsza emerytura przysługuje tylko dziennikarzom.

 

Niech to kaczka kopnie! - Badam sprawę. Otóż  „kadry” PAI SA popełniły czeski błąd w mojej dokumentacji emeryckiej. Polegał w tym przypadku na przestawieniu kilku wyrazów na papierze. Przestroga dla kolegów w starszym wieku.  Widocznie pracownice działu kadr wyżej sobie zakodowali pozycję dyrektora niż redaktora. Tak też uporządkowały kolejność funkcji pełnionych: dyrektor najpierw, redaktor na drugim miejscu. Dali to Prezesowi a on zaakceptował. No i takie kwity posłano do Zakładu Ubezpieczeń.

 

Urzędowe diabełki zatarły dłonie. Cała brać biurokratyczna skrupulatnie żywi się byle pomyłką któregoś z kolegów biurokratów. Dla ZUS-u kolejność wyrazów określających pełnioną ostatnio funkcję dziennikarską okazała się ważna. Jak zobaczyli we wniosku wyraz „dyrektor-redaktor naczelny”, orzekli odmowę. Inaczej gdyby było: redaktor naczelny – dyrektor.  Nic śmiesznego dla emeryta. ZUS starał się oszczędzać i – jak tylko możliwe, pod dowolnym pozorem – opóźniać wypłacanie wcześniejszych emerytur. Ponad pół roku trwało odkręcanie skutków tej urzędniczej niefrasobliwości. Oparło się aż o Sąd Pracy.  Na szczęście do grona przyjaciół zaliczał się mec. Aleksander Kaściński, kolega Żanety. Był wysokiej klasy znawcą prawa pracy. Tym razem poszło trochę łatwiej bo stający w sądzie radca  prawny ZUS najwyraźniej otrzymał nowe wytyczne. Szefowa ZUS pani Aleksandra Wiktorow (ksywka: skąpigrosz) uznała, że dla poprawy image własnego i całej firmy komuś, nalepiej dziennikarzom warto ustępować.

x x x

 

Co potem w PAI, śledziłem z coraz mniejszą ciekawością. Ostatni zwierzchnik służbowy prezes Jan Musiał odnotowywał coraz mniej sukcesów osobistych. W sierpniu 1999 roku został zawieszony w obowiązkach[20]/.  Nawet nie próbowałem się dowiedzieć jaki konkretnie uczynek tego miłego pana był przyczyną zakończenia szefowania w PAI. Odgłosy toczonych w firmie wojenek odnotowywała prasa codzienna. Wniosek o zawieszenie prezesa skierowany został do organu założycielskiego PAI SA czyli do Ministra Skarbu przez  Radę Nadzorczą. Jak zwykle, natychmiast wyznaczono następcę. Podobno sam premier Jerzy Buzek zadecydował, że na prezesa najlepiej nada się red.Krzysztof Czabański były redaktor naczelny byłego „Ekspressu Wieczornego”. Nowy szef zapowiedział, że jednym z przedsięwzięć restrukturyzacyjnych w 2000 roku będzie zwolnienie 50 ze 102 pracowników PAI SA. Paradne! Mógłby zwolnić dwa razy więcej. I to dopiero byłby sukces menadżmentu!

 

Po oświadczeniu Czabańskiego przypomniałem sobie, jak drastycznych redukcji personelu Zarząd firmy oczekiwał kiedyś ode mnie. Te chętki, jak widać, towarzyszyły kolejnym osobom niezbyt kompetentnym a na dodatek - nie lubiącym zarządzania kolektywnego. Destrukcyjnych chętek nie wygaszano.  Nakręcały się na coraz wyższe obroty. W czasach najwyższej aktywności  b.Interpress zatrudniał 500 osób. Teraz - pół setki. Jakby na to nie spojrzeć, agencja prasowa o tak zredukowanym personelu merytorycznym  musiała tracić na znaczeniu. Dziennikarstwo a także zespoły wydawców książkowych stoją wykwalifikowanymi kadrami. One stanowią połowę załogi. Pozostali to cenna obsługa. Albo jest odpowiednia liczba redaktorów albo godzimy się na absurdy działalności pozorowanej. Krytykę wyraziłem w tekście pt. „Spółka Absurdów”[21]/.

 

Ani razu nie wspomniałem o podejrzeniu co do przypisaniu PAI SA  „specjalnej” roli, bardzo odległej agencjom prasowo-wydawniczym.  Trzeba ubolewać z powodu instrumentalnego traktowania tej firmy przez służby specjalne różnego autoramentu. Jak to napisał Norwid: tajne widne i dwupłciowe. Faktycznie PAI SA stała się wygodnym miejsca lokowania pewnej liczby osób na spoczynek po zakończeniu sekretnych misji, krewnych królika no i ustosunkowanych kolegów bez żadnej specjalności. Podejrzenia nie kierowałbym przeciwko pracownikom. Każda decyzja o zdesantowaniu zapadała poza PAI. Więcej na ten temat więcej mógłby powiedzieć posłuszna władzy i „biuru kadr” prezesura, w tym Jan Musiał. Pod adresem  centrum władzy, kolejnych jej rozdań po 1981 roku  należałoby zatem kierować pytanie: dlaczego niefachowe ekipy rządowe dopychały się rządzenia mediami. Dlaczego tak uparcie zamieniały godny rzetelnego remontu statek Interpress w krypę pod nazwą PAI SA. To pachnie świadomą destrukcją.  Uprawianą przez 10 lat. Aż wreszcie całość upadła, zatonęła z przyczyny przeciążenia nie dziennikarskimi pasażerami. Nawet pięciu Herkulesów na to wszystko nie poradzi. Ostatecznie PAI SA prawie wycofano z sektora medialnego. Z woli kolejnej ekipy remontowej zamieniona została na agencję inwestycji zagranicznych czy coś temu podobnego.

 

 

 

 

Pisał: Jan Forowicz, Warszawa, sierpień 2010 roku, uzupełnione w 2017,  adres poczty tradycyjnej: 00950 Warszawa 1,  skr.p.473

Wspomnienia składają się z odcinków tylko z grubsza  poukładanych chronologicznie. Nie było też okazji poddać je korekcie redakcyjnej. Dostępna  jest wersja PDF

 

Back

 

 

 

 



[1] / pisząc „peerelowski” nie wykluczam innych, ostrzejszych konotacji. Przybywa głosów o chronicznej agenturalności firmy oraz związków byłych szefów z tajnymi służbami bezpieczeństwa albo wojskowych.  

[2] /  W całej PAI SA nazwa symbolizująca dawną wielkość oficyny zachowała się tylko w jednym ogniwie PAI-Interpress, czyli wydawnictwie książkowym.

[3] /  Rząd Tadeusza Mazowieckiego bez widocznego powodu, najpierw sprzedał  49 proc. wartości „Rzeczpospolitej” francuskiej firmie wydawniczej „Hersant”. Dariusza Fikusa, pomazańca Unii Wolności. Fikusowi w umowie z „Hersantem” premier obdarował 2 proc wartości gazety. „Hersant” po jakimś czasie sprzedał swoje udziały norweskiemu inwestorowi znanemu z działalności rybacko-połowowej „Orkla”. Potem dość  podstępnie (wskutek oczywistej machlojki)  redaktor naczelny Fikus  pozbył się na rzecz „Orkli” większościowego udziału w „Rzeczpospolitej”.  Uczynek Fikusa był negatywnie komentowany w  innych tytułach prasowych . Jak kiedyś dali te 2 procent, to później mogli odebrać. W rezultacie tego i podobnych  „nu merów” pojęcie gazety rządowej przeszło w Polsce do pojęć z kategorii „zapomniana historia prasy”. Wkrótce nadeszła  pora na dziennik wojskowy. Rząd  marnował „Polskę Zbrojną”, która z natury rzeczy, jako gazeta MON musiałaby być jego organem i to – z definicji –o bardzo patriotycznym odcieniu programowym. Takim zresztą elementem struktury państwowej została pomyślana kiedyś  przez marszałka Józefa Piłsudskiego.

 

[4] / wiele na ten temat mógłby powiedzieć działacz PSL, szef Urzędu Rady Ministrów w latach 1993-95 minister Michał Strąk.

[5] / Bal to miejsce szczęśliwych rozwiązań.  Na tym samym balu poznałem bawiliśmy się przy stoliku Jana Markiewicza z Instytutu Lotnictwa i panią architekt Małgorzatę Tesich-Markiewicz, która później zaprojektowała przebudowę domu Żanety w Komorowie. Z Janem zapoznał mnie rok wcześniej b.poseł Zygmunt Mogiła-Lisowski, gdy pracowałem w Polska Zbrojna. Łączyło nas przekonanie o korzystniejszym zakupie F18 Hornet firmy McDonnel-Douglas zamiast F16 z Lockheeda.

[6] /   Pielgrzymka trwała od 31 maja do 19 czerwca 1997

[7] /   jeden z nich zachował się na moim komputerze; patrz 1996 plik „PAI-na Zarząd”

[8]/  Za „ojca chrzestnego” Polskiej Agencji Interpress  uważany był Mieczysław Moczar. Podówczas pełnił funkcję ministra spraw wewnętrznych, był też członkiem Biura Politycznego KC PZPR. Po grudniu 1981 do wpływów służb bezpieczeństwa doszły wpływy służb kontrwywiadu wojskowego.

[9] / M.Górskiego decydenci lubili. Pomiędzy ambasadorstwem we Włoszech i w Grecji pełnił  funkcję wiceministra w MON ds.polityki obronnej. W kontakcie osobistym przyjemny. Bliżej poznaliśmy się uczestnicząc w wyjeździe z Józefem Oleksym, marszałkiem Sejmu do Izraela. Mogę powiedzieć „fajny gość”. W Warszawie podczas jakiegoś spotkania z ambasadorem rozmawiamy o podróżach a on zaprasza mnie do Rzymu słowami: „wiesz, ile ja tam mam wolnych pokoi gościnnych?”

 

[10] /  Jest to plik pt. „Polska – skrót”, niestety nie zawierający niektórych ciekawych elementów np. notatek z rozmów, które przeprowadziłem z byłymi szefami  tego miesięcznika. Komplet materiałów składających się na to opracowanie, tzw. pierwszy skoroszyt dość szybko w PAI SA zaginął. Jedna z sekretarek  biura zarządu poinformowała, że zabrał go do domu  prezes Jan Musiał.

[11] /  Akcja Wyborcza Solidarność – ugrupowanie sprawujące władzę w Polsce w latach 1997–2001

[12]/   Omówienie pewnego znamiennego wydarzenia z kontaktów prof.Tadeusza Forowicza, podówczas rektora ASP-Wrocław i przyszłego rektora ASP-Kraków Stanisława Rodzińskiego zostało zamieszczone w wydanej w 2009 roku książce wspomnieniowej T.Forowicza „Etapy Życia” (ISBN 978-83-926046-1-7). W posłowiu pozwoliłem sobie nawiązać do tamtej rozmowy w gabinecie J.M. Stanisława Rodzińskiego.

[13] / Pan Tomasz był mi osobą dotychczas najmniej znaną. „Ciwi” miał jednak znakomite.  Wcześniej robił oprawy graficzne tygodników „Ekran” i „Motor”. Absolwent architektury na Politechnice Warszawskiej, z okresu gdy także studiował tam jego kolega Rafał Olbiński.

[14] / Pani Maria de Rosset Borejsza, synowa znakomitego pisarza, poznana w Sejmie sekretarka osobista posła Bronisława Geremka była w tym czasie wicedyrektorką gabinetu Ministra Spraw Zagranicznych. W słodkiej naiwności, kompletnie nie przewidując złego rezultatu, telefonowałem do niej ponieważ powiedziano  mi, iż pracowała w dawnej Redakcji „Polski”. Powinna się wznowieniem uradować. Po latach próbuję powiązać wspomnianą rozmowę telefoniczną z faktem odwołania, a następnie -  błyskawicznym stłumieniem całej inicjatywy. Godne rozważenia wytłumaczenie: Potężny i pechowy Geremek trząsł polityką krajową (cyt.  z  analizy Zaręby „Dziennik” 14 VII 2008) wtedy w gabinecie szefa MSZ szepnął: nie chcemy takiej „Polski”. Może użył mocniejszego słowa. Szept Geremka wystarczył. Potem się okazało, że chyba też nie chciał całej agencji PAI SA.  Gdyby zaczęła dobrze funkcjonować mogłaby wadzić pomysłom – jak to w kręgach salonowych określano - unowocześniania Polski przez zaprzeczenie polskości.

[15] /  „GW” a za nią m.in. „Gazeta Polska”  podają  przy nazwisku błędną nazwę redakcji „Magazyn Polska”. Oczywiście, tytuł brzmiał: „Polska”. Chyba, że o jakimś innym piśmie informowały. Nazwiska chyba nie przekręcili.

 

[16] /  W „Polsce” u kazały się: „Jej świat nie znał granic” o Izabelli Czartoryskiej i „Tajemnica śpiewających dzwonów” o rodzie Felczyńskich - ludwisarzy z Kałusza. W numerze ostatnim przed  ogłoszeniem rezygnacji z wznowienia „Polski”, zaplanowany został tekst o dorobku Ernesta Malinowskiego, budowniczego najwyżej położonej trasy kolejowej w Andach Peruwiańskich. W końcu, ten ostatni tekst przekazałem redakcji „Naszego Dziennika” i ukazał się tam 7 stycznia 2000  roku.

[17] /  Natomiast pewne zachowania w wykonywaniu zawodu prze Pawła Wrońskiego nie zachwycały. Wcześniej miałem go okazję obserwować. Początkujący w zawodzie Paweł Wroński kręcił się przy Komisji Obrony Narodowej Sejmu, w czasie gdy ja jeszcze pracowałem w dzienniku „Polska Zbrojna”. Tekst, o którym mowa, ukazał się w GW 28 grudnia 1998.

[18] / Odpowiedział mu Robert Krasowski w „Życiu z kropką”. Gazetę Wyborczą – napisał – razi wizja historii, która dla wielu innych jest  oczywista.

 

[19] / ani bezpieki ani wsi. Zainteresowanego odsyłam do wspomnień z koresu pracy JWF w prasie technicznej, zwłaszcza do fragmentu opisu przygody z cukrem pudrem na kolanie

[20] /  Tło zawieszenia i wkrótce potem - odwołania  Jana Musiała z PAI SA, w szerszym wymiarze opisały rzeszowskie „Nowiny” z 6-8 sierpnia 1999 r. na str. 20. Jak uważa pan Jan, stało się tak z powodów pozamerytorycznych. Na całą sytuację „położyły się cieniem perturbacje natury personalnej”. Radą Nadzorczą  PAI SA kierował wtedy Andrzej Gelberg. W motywacji wniosku o odwołanie użył sformułowania o „patologicznej sytuacji w Agencji”. Narósł piętrowy konflikt Rady z prezesem Musiałem i drugi - Rady z Ministrem Skarbu. W dzienniku „Rzeczpospolita” opisywała go kilkakrotnie Luiza Zalewska.  Ministerstwo jakoś tamte swary zakończyło. Prezesem został red.Krzysztof Czabański. Mgr inż. Andrzej Gelberg piastował potem funkcję doradcy prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego.  W okresie 2002–2007 pełnił funkcję prezesa zarządu Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego. J.Musiał przeszedł do pracy w roli kanclerza jednej z prywatnych szkół wyższych w Przemyślu.

[21] /  Przesłany do „Życia” w  reakcji na tekst „Agencja promocji Polski” z 21 stycznia 2000 roku, kopia - w archiwum własnym.