Jan Forowicz (JWF) w Tygodniku Studenckim „Politechnik” (1958-1967) |
|||||
- Tego nie można było przewidzieć. Przypadkowo zapoczątkowany
w Gliwicach kontakt z warszawskim Tygodnikiem Studenckim „Politechnik” [1]/ rozwinął się, a w dalszej kolejności zadecydował o
moich wyborach życiowych. Nic nowego na świecie; młodzież daje się powodować
nawet słabymi impulsami. Dość powiedzieć, że z Gliwic swoją do tej redakcji
sympatię przeniosłem do Krakowa. W Krakowie nie pracowałem już samotnie.
Udało się zorganizować duży oddział „Politechnika”. A po ukończeniu studiów na Politechnice Krakowskiej
wyjechałem do Warszawy, aby podjąć się roli sekretarza redakcji centralnej
„P”. Jeszcze jako
jej pracownik, wstąpiłem na Studium Dziennikarskie Uniwersytetu Warszawskiego.
Następnie, w 1967 roku z Redakcji TS „Politechnik”, niejako z marszu,
wkroczyłem już do dziennikarstwa w pełni zawodowego. A więc droga prosta do
celu wyznaczonego przez Wszechwiedzącego osobnikowi nie w pełni świadomemu,
że w dziennikarstwie spędzi pół wieku Z Gliwic o wystawie żółtych maszyn Pierwszy z grona redaktorów „Politechnika”, którego JWF
poznał, to był młody facet Witold Gabler, student z Warszawy.
Przypadkiem spotkałem w Gliwicach. Był to czas egzaminów wstępnych. Chyba
zwiedzał wystawę maszyn górniczych urządzoną na placu przy skrzyżowaniu ulic Wrocławskiej i Marcina Strzody. Na ledwie wyrównanej, z
ubitej gliny uformowanej powierzchni wystawienniczej pomiędzy ul.Wrocławską a gmachem Wydziału Górnictwa rozłożyły się
niewielkie pawilony z wspaniałą ekspozycją najnowszych przeważnie żółto
lakierowanych maszyn. W jakieś luce między egzaminacyjnej postanowiłem zwiedzić; wstęp
bezpłatny. Wdawałem się jakieś rozmowy z wystawcami. Na pewno na stoisku
firmy Atlas Copco, oczywiście komunikując się ze
Szwedami po niemiecku. Może warto zauważyć, że w tej firmie poznałem wtedy
jej rzecznika prasowego Olle Wahstroema, bo miałem potem wiele kontaktów. -
Głównie podczas obrad elitarnej organizacji „Golonka-Club”
założonej przez tegoż Olle. Sama wystawa zachwycała młodego miłośnika techniki.
Wszystkie maszyny imponowały konstrukcją i wydajnością. Opuszczam plac wystawowy syty wrażeń. I oto natykam się
na Gablera. Nawiązywał kontakty, zapewne
potrzebował ich, aby potem móc powiedzieć, że „Politechnik” może liczyć na
korespondenta z Politechniki Śląskiej. Przypuszczam, że nie byłem jego
jedynym rozmówcą. Wkrótce się
dowiedziałem, że to redaktor naczelny tygodnika. O czym rozmawialiśmy? - kompletnie nie pamiętam. Być może zainteresowało go
wykorzystanie fotografii z ekspozycji. Faktem jest jednak, że JWF został
zaproszony do współpracy. Jeszcze nie był studentem Politechniki Śląskiej.
Ale jak to u młodzieży, szybko ustalono: JWF będzie pisywał dla „P”. Pierwszym tekstem wydrukowanym w „Politechniku” był
więc fotoreportaż z
wspomnianej wystawy. Wtedy jednak we współpracy wszystko działo
się, od okazji do okazji,
bez żadnych sztywnych umów. Fotoreportaż był też pierwszą i
ostatnią korespondencją wysłaną z Gliwic. Okres studiowania na Śląsku – w moim
przypadku – nie trwał długo. Już po drugim semestrze przeniosłem się do Krakowa.
Tam jednak, po jakimś czasie, znowu stykam się z inicjatywami „Politechnika”.
- W ich rezultacie miał powstać oddział Tygodnika
Studenckiego „Politechnik”. Jednak przedtem pojawiła się na
Politechnice Krakowskiej inna inicjatywa wydawnicza, o której warto
wspomnieć, niejako na marginesie. Eksperyment z „Profilem” Od chwili poznania bardzo sobie ceniliśmy koncepcję
tygodnika „Politechnik” skupiającego różne ośrodki akademickie. Ale, podczas
rozmów o założeniu oddziału TS”P” na Politechnice Krakowskiej,
pojawił się inny pomysł. JM Rektor Kopyciński rozważał powołanie
własnego pisma tej Politechniki. Podjęta została próba zorganizowania.
Zgodnie z planem JM Rektora, zajmowałem się więc
także naszą gazetą uczelnianą. Powstał kilkuosobowy zespół, było sporo
dyskusji o kształcie pisma i sposobach wydawania. Miało się nazywać „Profil”.
Rozmawiałem z drukarnią „Przekroju” (mieściła się przy ul.J.Piłsudskiego
pomiędzy Plantami a obecną siedzibą władz „Cracovii”). Przymierzaliśmy się do
wykorzystywania tzw. „zrywów” powstających podczas rozruchu ówczesnych maszyn
rotacyjnych. Jak nam zdradził wicedyrektor ds. technicznych, wyrzucano na
makulaturę wielometrowe kawałki taśmy papierowej. Marnotrawstwo.
Zanim maszyna rotacyjna „Przekroju” dobrze się rozpędziła powstawało dość
„zrywów” by można w pełni zaspokoić potrzeby niejednej redakcji małego
pisemka. Oczywiście, nikt takiego wykorzystania nie miałby za złe. „Przekrój”
to była wtedy poważna firma, tygodnik genialnie redagowany przez Mariana Eilego, rozchwytywanym i bardzo dochodowym. Mógł sobie
pozwolić na darmowe udostępnienie zrywów. W tym czasie JMRektor Kopyciński wyznaczył nam opiekuna. Wtedy poznałem jedną z
najwspanialszych postaci Krakowa, prof. Romana Ciesielskiego. Zawsze miał dla
nas czas. Zawsze słuchał uważnie,
popierał, a gdy wyrażał inne zdanie, robił to ograniczając się do
sugerowania. Z własnego tygodnika w końcu nic nie wyszło. Nie jestem
pewny, ale chyba nawet nie zdecydowaliśmy się wystąpić o zezwolenie
krakowskiego urzędu cenzury. Z wstępnych konsultacji wynikało, że zgody na
tygodnik odmówią, a jakakolwiek próba omijania UKPPiW[2]/, groziła wtedy
kontaktem z SB a może nawet i kryminałem. Na pewno nie mieliśmy zamiaru
kogokolwiek z ludzi Uczelni pakować w takie kłopoty. Dodać trzeba, że z uwagi na funkcję pisma
uczelnianego oraz mizerny poziom drukarstwa, nie wchodziło też w rachubę
wydawanie go „pod ziemią”. Przypomnę, że na horyzoncie była inna możliwość
wydawnicza, Tygodnik Studencki „Politechnik”, pismo z piękną tradycją
sięgającą lat trzydziestych XX wieku wydawania w Warszawie. |
|||||
|
Spotkanie dwóch Ich Magnificencji, prof.Bronisława Kopycińskiego
(Rektor PK, w środku) i prof.Kiejstuta Żemaitisa (Rektor AGH, z prawej) z krakowskim oddziałem Tygodnika
Studenckiego „Politechnik”, lokal w gmachu głownym
AGH, kwiecień 1964. Uczestniczył też opiekun oddziału redakcji prof.Roman Ciesielski. Obecnych było kilkunastu piszących
współpracowników tygodnika. Prowadzi
Jan Forowicz.
fot
Tadeusz Wilk |
||||
Warszawscy redaktorzy szukali w Krakowie kontaktów na
AGH. Owszem nawiązali je, ale początkowo z dość marnym skutkiem
organizatorskim. Błąd, od razu lepiej by im poszło gdyby wpierw trafili na
PK. Tutaj bowiem już ja byłem. Co ważniejsze, pomocą
w aktywizacji autorskiej „dziennikarzy studenckich” służyli moi opiekunowie. Czyli dobre
duchy środowiska i znakomici naukowcy; profesorowie Kopyciński
i Ciesielski. Mogłem zająć się organizowaniem redakcji. Studia szły
dość dobrze. Dostałem miejsce w nowouruchomionym, dużym Domu Studenckim na ul.Bydgoskiej 19. Przyznany mi został nawet pokój
jednoosobowy, czyli pełny luksus. W tym akademiku było czterdzieści parę
takich pokoi. Umieszczano w nich oczywiście studentów najstarszych lat i
dyplomantów. Dla mnie, drugoroczniaka uczyniony został wyjątek. Wspólnie z Akademią Górniczo-Hutniczą O współpracę korespondencką studentów uczelni technicznych z
całej Polski zabiegało kilku fajnych facetów z warszawskiego Tygodnika
Studenckiego „Politechnik”: Wspomniałem
już o Witoldzie Gablerze. Następnym poznanym kolegą
z warszawskiej centrali był Andrzej
Wiśniewski. Podobne starania o rozbudowę sieci korespondentów czynili
potem Władysław Turczyński i Witold Błachowicz. |
|||||
|
|
||||
Redakcja oddziału w Politechnice
Krakowskiej otrzymała od Rektora Kopycińskiego
lokal, taki kiszkowaty pokoik koło schodów w bramie budynku głównego. Szybko
nawiązałem kontakt ze Zdzisławem Weliszkiem, szefem już utworzonego oddziału TS”P” w AGH. Krótko trwały negocjacje; sympatyczny kolega
bardzo chętnie przyjmował wszystkie pomysły integracji z Polibudą krakowską i
harmonijnej współpracy z Warszawą. Zaproponowałem stworzenie w Krakowie
redakcji środowiskowej obejmującej AGH i PK. Współpraca studentów obu uczelni technicznych nadała
przedsięwzięciu nowy wymiar, przysporzyła tygodnikowi nowych sił, młodzieży
dziennikarskiej a w rezultacie - dynamiki. Wkrótce staliśmy się nieformalnie
redakcją trzech uczelni, bo do zespołu wstąpiło kilka osób z Uniwersytetu
Jagiellońskiego. W jakiś czas po założeniu
wspólnej redakcji krakowskiej Zdzisław wycofał się; nie musiał, ale zrobił to bo - odniosłem takie wrażenie - nie chciał wchodzić
zbyt głęboko w dziennikarstwo studenckie.
Przekazał mi swoich podwładnych. Wykonał gest królewski, jeśli wziąć
pod uwagę, że wśród nich byli wartościowi koledzy uzdolnieni wyszukiwacze
informacji, dobrze się zapowiadające talenty literackie a także utalentowany
grafik-amator. Jeszcze wspólnie ze Zdzisławem przeprowadziliśmy nabór
„redaktorów”. Inauguracyjnego zebrania
nie można było jednak w tej kiszce przeprowadzić, bo już ktoś nam próbował
wkładać kij w szprychy. Ledwie zaczęliśmy lokal na półpiętrze urządzać,
naraziliśmy się Komitetowi Uczelnianemu PZPR na Politechnice. Czym? – trudno pojąć. Wyczuwałem z tamtej strony jakąś podejrzliwość
i niechęć wobec nas. Zaborczy był ten komitet. - Jak się im nie podporządkujesz, to już jesteś
martwy, słyszałem. W tle pojawia się zły duch - sekretarz
owego Komitetu, nazywałem go: Brzydki-reżyser. Nie bardzo wiedział jak nam dokuczyć więc spowodował przynajmniej tyle, że odebrano
„kiszkę”. Pozbawienie lokalu trzeba było jakoś uzasadnić. Brzydki w
pomieszczeniu tym osadził ogniwo Związku Młodzieży Socjalistycznej
nowotworzonej wtedy organizacji młodzieżowej, pupilka KU PZPR, animowanego na
polecenie wyższych władz tej partii,. Niedługo potem okazało się, że główną atrakcją przynależności
do tej organizacji są okazje urozmaicania życia towarzyskiego. Kiszka
zamieniła się w dogodną metę na wieczorne ochlaje z
wódą i piwem. Lokalu zatem nie mamy. Ale z Weliszkiem
wkrótce wpadliśmy na niezły pomysł. Kiszka szybko odżałowana. Olaliśmy dąsy
politechnicznej władzy partyjnej. Zdzisław pogadał z kolegami z Akademii i
załatwił dla redakcji piękne dwupokojowe pomieszczenie w budynku głównym tej
wielkiej uczelni, po sąsiedzku z Rektoratem i… Komitetem Uczelnianym PZPR
AGH. Funkcję JM Rektora AGH piastował wtedy prof. Kiejstut Żemaitis a sekretarzem KU PZPR był dr Ferdynand Szwagrzyk. Trudno mi powiedzieć, jakie problemy rozwiązywali
wtedy partyjni na AGH. Faktem jest, że sekretarz KU dał nam pomieszczenie i
otoczył życzliwością. Nikt się w nasze sprawy nie wtrącał. A tamtym frajerom
z KU PZPR na Politechnice przyszło tylko zgrzytać zębami. Żadnego wpływu na
działalność redakcji nigdy już nie odzyskali. Dodatkowo, na swój sposób, za
wiedzą Rektora PK dyskretnie izolował ich prof. Roman Ciesielski. Tak to
wtedy wyglądało. My młodzi nawet nie podejrzewaliśmy, ile dla nas zrobił prof.Ciesielski. Po latach wyszło na jaw, że na starcie
oddziału krakowskiego nie wszystko szło jak z płatka; ubecja już nas też
namierzała. Skrypt na powielaczu Nabór „redaktorów” z PK i AGH obejmował też kandydatów
z grona studentów UJ.
Taka mieszanka młodzieży w redakcji to mnóstwo pomysłów. Nie
pamiętam dokładnie, ale niektórzy koledzy chyba zaczęli publikować zanim
doszło do zjednoczenia PK i AGH w jednym oddziale „Politechnika”. Pierwsze spotkania zaczynałem zadając
proste pytanie: o
czym chciałbyś napisać?. Przy okazji ustalania tematu, od razu wiedziałem,
czy i na ile koledze na czymś zależy, czy też, nie ma on sprecyzowanych
pomysłów i lepiej będzie się spisywać jako
zleceniobiorca zadań powierzonych. Kilka znakomitych tekstów napisali wtedy Andrzej Dura (jest pracownikiem
naukowym na Wydz.Ceramiki AGH), Grzegorz Chmielewski (dziennikarz
radiowy, znawca problematyki automobilowo-motoryzacyjnej), Tomasz Domalewski (długoletni
wiceprezes spółki dziennikarskiej wydającej „Dziennik Polski”) i jeszcze inni
koledzy. Zyskały popularność ilustracje satyryczne Andrzeja Stoka. Andrzej szybko zaczął
skupiać na sobie uwagę środowiska. Kiedyś poprosili go do studia
telewizyjnego, żeby opowiedział o początkach rysowania. Mówił między innymi o
tym, jak trafił do prasy studenckiej. W jego relacji, na pierwszym spotkaniu,
uwagę nowoprzybyłego zwróciły głównie długie nogi kolegi-szefa utrudniające
poruszanie się po redakcyjnym pokoiku. Bystry obserwator ten Stok. Do dzisiaj
lubię wygodne fotele. Redakcja środowiskowa odnotowała pierwsze sukcesy
merytoryczne. Na kurs dziennikarski urządzony w marcu i kwietniu 1964
zgłosiło się 20 nowych osób. Na niektóre zajęcia przychodziło nawet 60
studentów. Aby pokryć koszty, łaskawie złożyli się kwestorzy AGH i PK.
Dostaliśmy do dyspozycji chyba 1400 złotych. Honorarium za przeprowadzenie
wykładu wynosiło, jeśli dobrze pamiętam -120 złotych, czyli – dla porównania
- równowartość czterech lub pięciu półlitrówek czystej z niebieską
kartką. Sali nieodpłatnie użyczał Klub
Dziennikarza SDP na ul.Szczepańskiej. Pomógł nam
prof. Stanisław Peters z Instytutu Prasoznawstwa UJ, prowadził zajęcia i do tego ułatwiał
kontakt ze środowiskiem znanych krakowskich dziennikarzy. Spotkania dyskusyjne
mieliśmy też z radiowcem red. Jerzym Steinhaufem[3]/ i
red.Andrzejem Magdoniem[4]/. Słuchaliśmy red. Zofii Lewartowskiej[5]/ i wschodzącej wtedy gwiazdy dziennikarstwa,
reportażystki Anny Strońskiej. Ta ostatnia osoba stała się wkrótce
wizjonerką przewidującą kierunki rozwoju stosunków polsko-ukraińskich[6]/. Anna Strońska, niewiasta bardzo wysoka, podczas swego
wykładu rozkleiła się trochę i zaczęła uskarżać na niezawinioną krzywdę
niewiast – reportażystek, ponoszoną z przyczyny kobiecości. Chodziło o nierówne szanse pozyskiwania materiału
prasowego. - W odróżnieniu od panów reportażystów, reporterka nie może –
mówiła – toczyć rozmów przy bufetach, a tam uzyskuje się najszczersze wypowiedzi. Pod koniec kursu duet Jan Forowicz–Andrzej
Dura wyprodukował specjalny skrypt.
Otrzymał go każdy uczestnik. Gdy to dzisiaj biorę do ręki, widzę, że
wartość merytoryczna raczej niska. Dosadniej ujmując - może u doświadczonego
dziennikarza wywołać śmiech pusty. Mam jeszcze jeden egzemplarz powielaczowy,
odbity na jakimś popielatym papierze. Także forma tego wydawnictwa poseminaryjnego
niezbyt imponująca. Takie to były wtedy możliwości techniczne. |
|||||
|
Strona tytułowa skryptu z poradami dla początkujących
dziennikarzy studenckich skupionych w krakowskim oddziale TS”P”, format A4, druk z matryc białkowych, rok 1964. |
||||
Ale na 20 stronicach udało się zamieścić parę jak
najpoważniej potraktowanych konkluzji czy wskazówek. Do wielce znamiennych
treści zaliczyłbym fragment z radami „jak unikać wprowadzania w błąd”. - Gdy
po latach przeglądam ten fragment skryptu, nasuwa się refleksja, że dzisiaj
szefowie młodych dziennikarzy raczej uczą ich „jak chytrze wprowadzać w błąd”
wielu bowiem za nic sobie ma imperatyw służby
prawdzie. Dość szybko okazało się, redakcja centralna TS
„Politechnik” w Warszawie zaczyna być z nas dumna. Szefowie mieli kryteria
porównawcze. W tym samym mniej więcej czasie powołano kilka innych oddziałów.
Niektóre zaczęły współzawodniczyć o tytuł najlepszego. W Gdańsku na podobny
do naszego kurs adeptów dziennikarstwa zgłosiło się więcej niż setka
studentów. Red. Wiesław Kozyra, rozkręcił interes niesłychanie. Ale
rywalizacja o pierwszeństwo nigdy nie rozgrzewała na tyle, żeby zapomnieć ile
dobrego każdy może zrobić dla środowiska. Premiowano nas pochwałą ustną i –
niekiedy -drobnymi kwotami. Jakaś
nagroda za osiągnięcia organizacyjne poszła z Warszawy do Wrocławia. Z tego oddziału bardzo dużo pisał Donat
Zatoński. Później, po przeprowadzce do Warszawy stał się podporą notowskiego
„Przeglądu Technicznego”. Spotykaliśmy się od czasu do czasu w redakcji Warszawskiej.
Uczestniczyło się też w zimowych obozach wspólpracowników
TS„Politechnik”. |
|||||
|
Zawarte w okresie
studenckim znajomości redakcyjne kontynuowane były przez długie lata.
Oto wizyta u b.redaktora naczelnego TS „Politechnik” Władysława Turczyńskiego
– pracownika centrali b.RWPG w Moskwie. W koszuli -
Edmund Pawlak, JWF w środku. rok1980 fot.arch. |
||||
Ciekawych wspomnień dostarczały organizowane
co roku zimowe, tygodniowe zjazdy wszystkich dziennikarzy TS. Byliśmy,
jeśli dobrze pamiętam: w Górnym Szczyrku, Grybowie, Lądku Zdroju i
Międzylesiu. Fajni
kumple, fajne przygody. Na jeden z obozów zabrałem swoje narty. – Deski marnej jakości, ale dało się pojeździć. We dwóch ze Zdzisławem Dybizbańskim
szefem oddziału w Gliwicach wędrowaliśmy sobie przez kilka godzin w słońcu,
nieśpiesznie trawersując zbocza i po drodze gadając o wszystkim. W kwaterze
przesympatyczne dowcipy i psoty robiliśmy w trójkę: Władysław Turczyński i Stanisław Szczepański z Warszawy i
JWF z Krakowa. Powagą odróżniał się od nas Kazimierz Hellebrandt z Wrocławia,
inżynier z zacięciem filozofa. W gronie rozbawionych „Politechników” pretendował (jako drugi w kolejności po samym redaktorze
naczelnym Błachowiczu) do roli najwyższego autorytetu.
Jeszcze inaczej zapamiętałem kolegę red.Marka Adamca, szefa oddziału w Poznaniu; imponował rzetelnością przygotowywanych
publikacji, ale też darem zachowania humoru w prywatnych kontaktach. |
|||||
|
|||||
|
Zjazd zimowy w Grybowie. Filary krakowskiego oddziału TS”P”.
W środku stoi Andrzej Dura, patrzy na siedzącego Andrzeja Stoka
– sobowtóra znanego kabareciarza Jerzego Dąbrowskiego. Na prawo od A.Dury - Jacek Chmielewski, dalej na prawo Zosia Styczniewicz i ćwierć profilu JWF. Inne osoby na tym
zdjęciu nie rozpoznane Fot.arch |
||||
Zjazdy ułatwiały poznanie się i dostarczały niezłych
okazji do zabawy. Oczywiście, urządzaliśmy studenckie sylwestry. Pomysły
pojawiały się seriami. Wystarczyło, że łaskawym okiem patrzył na nas któryś z
właścicieli uzdrowiskowej knajpy, pomogliśmy mu dekorować salę a potem tańce,
hulanki, swawole. Następnie powrót na kwaterę. Któregoś wieczoru kładziemy się spać. Z miasteczka
wraca Władzio Turczyński. Popił tam,
ale nie stało zagrychy. Na głodniaka
nie mógł zasnąć. Zamiast się położyć do łóżka zaczął krążyć po chałupie
wołając: „Mięsa!”. Głos wydobywał z siebie tubalny, przeciągły niczym wilcze
wycie, więc porozbudzał całą kwaterę. Niektórych
wystraszył. Odgłosy były na tyle donośne, że nikt nie miał pewności, czy tego
dnia Władzio faktycznie nie okaże się kanibalem. Gdyby w szkołach teatralnych
istniała katedra nauki stentorowego modulowania ryków, z miejsca mógłby tam
dostać etat visiting professora.
A tak, niedocenionemu przez wiele jeszcze lat, dane mu było jedynie pędzić
żywot asystenta ekonomii politycznej w PW. |
|||||
|
Zjazd zimowy w
Grybowie. Andrzej Stok namalował plakat z wyrazami „wielcy ludzie TSP”.
Następnie trzeba było te „wielkośći” sfotografować.
Najwyżsi, czyli kol.Ryszard Buchowiecki
(Częstochowa) i Jan Forowicz (Kraków) już gotowi.
Ale jak skadrować niewysokiego Wieśka Kozyrę? Przecież jest „wielki”.
Stawiam Wieśka na taborecie polecając fotografowi kadrować od kolan w górę. W ręku literatki z grzańcem. Fot.arch |
||||
Tych kilka wyjazdów na ferie zimowe stanowiło dowód
zdolności przywódczych Witolda Błachowicza,
najpierw zastępcy Władka Turczyńskiego a po jakimś czasie - redaktora
naczelnego. Wprawdzie spotykając się w Grybowie czy w Polanicy i nie pamiętam
już gdzie jeszcze, mieliśmy odpoczywać to jednak przy tej okazji rozmawiało
się o redagowaniu. Sporo czasu pochłaniała wymiana doświadczeń
organizatorskich. Wynikało z tych rozmów, że warszawski tygodnik umacnia pozycję
pisma ogólnopolskiego. Co nas odróżniało od konkurencji w postaci „ITD” czy
„Nowego Medyka” to fakt, iż wszystko osiągane było dzięki zaangażowaniu
prawie w stu procentach bezinteresownemu. Ktoś
małostkowy odpowie: ale fundowali ci na przykład
wczasy zimowe. Pewnie,
gdybym chciał jechać w góry sam, musiałbym płacić za pensjonat.
– Dodam, wtedy było tanio, zakwaterowanie grupy nie stanowiło problemu. Raz
żywiliśmy się na swój koszt, innym razem na posiłki dostawaliśmy
dofinansowanie z ZSP. Górale umieli to wykorzystać. My syci i oni trochę zarobili.
Szampan na sylwestra mieliśmy składkowy. A potem, co robiliśmy po powrocie z obozu zimowego? –
Trzeba było realizować kolejne pomysły. Kraków nadal należał do czołówki
oddziałów. – Tworzyliśmy zgrany team. Tych ludzi podziwiam jeszcze dzisiaj. I
ich fajne pomysły.
Jaka powaga w traktowaniu tematu a zarazem ileż lekkości.
Gdyby ktoś chciał przykładów, niech poszuka tekstów, a wśród nich Emila Orzechowskiego (późniejszego
profesora[7]/ UJ) o blbcach[8]/. Tego samego autora - rozprawkę o twórczości Pabla Picassa,
Albo niech doceni pomysł Jacka Chmielewskiego
napisania reportażu z jazdy w kabinie samochodu rajdowego Rauno
Altonena – legendy sportu lat siedemdziesiątych.
Sporo tekstów lekkich ale doskonale świadczących o spostrzegawczości napisał A.Stok.
Zgodnie z oceną wydaną przez
kolegów redakcyjnych, za przyczyną JWF odbył się miting najbardziej
emocjonujący w całej historii akademika przy ul.Bydgoskiej.
Na przełomie stycznia i lutego 1964 licznie zgromadzona w pomieszczeniu
zwanym „przewiązką” społeczność studencka PK żywo uczestniczyła w spotkaniu z
władzami uczelni i redakcją poświęconym publikacji pod tytułem „Teatr antydziałaczy - Zmącona rzeka” zamieszczonej w „Politechniku”. „Ono”
nie lubiło prawdy Posłałem tekst do druku nie wiedząc, że po ukazaniu się tygodnika
wstrząśnie naszą społecznością aż tak wielka awantura. Coś jednak z Witoldem Błachowiczem przeczuwaliśmy. Trzeba było się przygotować.
Poprosiłem warsztat stolarski o zrobienie drewnianej kieszeni do
bezobsługowej sprzedaży „Politechnika”, skrzynki dającej się zawiesić w
każdym z czterech bloków ul. Bydgoskiej 19. Cena egzemplarza gazety, jeśli
dobrze pamiętam, 50 groszy. Skrzynki zawisły przy portierniach. Wkrótce
okazało się, że nasz tygodnik cieszy się uznaniem wymiernym także w ilości
bilonu zgromadzonego w skarbonce. Nadesłany do Krakowa nakład kilkuset
egzemplarzy został rozkupiony. Ten najciekawszy – również zdaniem niżej podpisanego – młodzieńczy i zdecydowanie
demaskatorski tekst wysłany z Krakowa dla „Politechnika” ukazał się w numerze 14 z datą
25.I.1964. Nosił tytuł „Teatr antydziałaczy - Zmącona rzeka”. W tytule wyrazy „Zmącona
rzeka” dopisał osobiście Witek Błachowicz, wtedy
zastępca naczelnego. Artykuł
interwencyjny omawiał
fałszerstwo wyborcze podczas wyłaniania władz samorządu studenckiego. Przy
okazji ujawnił parę innych nagannych zachowań i nieporządków w akademiku
zawinionych przez kolegów działających w poczuciu bezkarności. Były przypadki zastraszania kolegów i koleżanek
chcących położyć temu kres. A zatem, tekst był potrzebny i dobrze, że w
środowisku studenckim wywołał wrzenie. Dzisiaj, z perspektywy lat, cała ta
afera wygląda dużo bladziej, ale wtedy?! |
|||||
|
Rezonans artykułu w środowisku studenckim Politechniki
Krakowskiej – sala pod przewiązką. 1964 Fot.T.Wilk |
||||
- Jak wspomniałem, odbyło się pełne emocji spotkanie
studenckie w klubie „Pod przewiązką” zrelacjonowane w numerze
17 TS”P”. Kolega
Tadeusz Wilk zrobił parę fotografii. Po latach patrzę na nie i wraca pamięć.
Działo się tam sporo. Głosy w dyskusji najróżniejsze. Nie wiadomo jednak, czy
śmiać się, czy płakać? - Na zgromadzeniu wypowiada się też pewien negatywny bohater
artykułu, facet z tupetem. Walet doskonały. W
tekście nie była to najważniejsza postać. Ale zapomnieć o nim trudno. - Nie
dość, że mieszkał sobie w DS.Bydgoska 19 „na lewo”,
bez skierowania, to jeszcze przechowywał w pokoju innego waleta, czy jak kto
woli, „subwaleta”. Mając za złe krytykę, powiedział
coś tak zabawnego, że do dzisiaj rozśmiesza (cytuję za opisującym przebieg
tego zgromadzenia kolegą Błachowiczem): - Redaktor nazwał mnie waletem, a ja nie miałem
wprawdzie skierowania, ale mieszkałem, zmieniałem systematycznie bieliznę,
więc nie byłem normalnym waletem. Wracając do meritum, postawione w artykule zarzuty
fałszerstwa wyborczego były uzasadnione. W numerze 19/64 tygodnika ukazało
się stanowisko Rady Uczelnianej ZSP PK w kwestii poruszonej przez TS”P”. Potwierdzono nieprawidłowości. - Wybory zostały
powtórzone. Represja za publikację Brzydki-reżyser, który był wtedy członkiem sekretariatu
KU PZPR od spraw młodzieży upierał się przy odmiennej ocenie tekstu JWF. Nie
powiedział mi tego wprost. Chyba się bał, on człowiek partyjny, ergo –
wpływowy! Z pewnością od razu założył, że publikując „Teatr antydziałaczy” godziłem w niego i jego pupilków
partyjnych. Spowodował serię „rozpraw” z autorem. Sam fakt wytoczenia
jakiegoś „procesu” za dobrze udokumentowany artykuł daje świadectwo tworzenia
przez KU PZPR ciężkiej atmosfery życia uczelnianego w tamtych czasach. Miałem za opublikowanie pokutować. Od
prof. Tadeusza Czayki[9]/ usłyszałem, że Brzydki w wąskim gronie Egzekutywy KU
obdarzył mnie epitetem „element wywrotowy”, którego to określenia sobie –
swoją drogą - za hańbę przyjmować nie myślałem, ale przyjemnie nie brzmiało.
Brzydki przekazywał dość czytelne przesłanie: „tę całą nieposłuszną bandę
trzeba dyscyplinować a studentowi Forowiczowi dać
przykładną nauczkę” (taki miał być sens przemowy na którymś z cotygodniowych
posiedzeń egzekutywy KU PZPR). Na wrogich okrzykach się nie skończyło. Z posiedzenia
egzekutywy sprawa została przeniesiona do gabinetu J.M.Rektora
B.Kopycińskiego. Brzydki zażądał relegowania autora
artykułu z uczelni. Przebieg tej rozprawy znam z opowieści prof.
Ciesielskiego. Wszystkie te sądy odbywały się zaocznie, bez udziału autora
tekstu. Podobno kierownictwo uczelni postawione w roli sędziów
poczuło się mocno zażenowane. Ale musiało przynajmniej wysłuchać wniosku
działacza partyjnego. Na posiedzeniu Brzydki wygłaszał mowę
partyjno-oskarżycielską. Kontrolował swoje zachowania jak lis. Nie krzyczał,
w obecności rektora zachowywał się w sposób ugrzeczniony. Przedstawiał
żądanie w imieniu „towarzyszy z egzekutywy”.
Odbyła się krótka dyskusja. Nie wiem czy wskazano na absurdalność karania
za świadectwo prawdy. Ktoś z obecnych stwierdził: wilczy bilet to za dużo,
szczególnie wobec osoby kończącej studia. Wtedy pomocną dłoń podał opiekun
redakcji krakowskiej prof. Roman Ciesielski. Prof.Ciesielski,
podenerwowany, ale – oczywiście - w kulturalnej formie, zapytał wysłannika
Egzekutywy o coś takiego: czy aby wnioskodawcy rozumu nie stracili do
reszty? Niezależną
relację przekazał mi właśnie prof.Czayka. W tym
celu zaprosił do swojego gabinetu w Katedrze Elektrotechniki, na parterze
Wydziału. Był członkiem egzekutywy KU. Najpierw porozmawialiśmy o „Zmąconej”.
W pewnej chwili nastała cisza. Przerwał ją profesor. Zamyśla się na chwilę i
niespodziewanie dla studenta, wiedziony sobie tylko znanym skojarzeniem, powtarza
myśl zaczerpniętą z tekstu modnej wtedy piosenki „Nic dwa razy się nie
zdarza”. - Zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny - dodaje. - Tak to do mojej sytuacji dopasował. Ale co go naszło
na poetyckie cytaty? Nie pojmuję. Kiedy później czytałem pełny tekst wiersza
Wisławy Szymborskiej doszedłem do wniosku, że chyba z grzeczności wobec mnie,
w refleksyjnej chwili, cytując pominął część drugiej strofy wiersza. Widowisko z nękaniem autora za „Teatr antydziałaczy” miało kilka odsłon. Kolejną był proces wytoczony JWF przed sądem
koleżeńskim w akademiku. Przewodniczącym tego sądu był kolega Brydak.
Oskarżał Strach a rolę oskarżyciela posiłkowego przyjął Bębenek.
Zwłaszcza ci dwaj ostatni bardzo chcieli się wtedy Brzydkiemu przypodobać.
Kandydowali na członków PZPR. Podczas posiedzenia sądu, całe towarzystwo
marnie przygotowane do zajęć przez reżysera plotło jakieś bzdury. Olałem to,
wyrzuciłem z pamięci tak dokładnie, że dzisiaj nic więcej o przebiegu procesu
nie mogę powiedzieć. Ostatecznie, głównie dzięki prof.Ciesielskiemu,
prof. Kopycińskiemu i jakże roztropnej postawie prof.Czayki, wilczego biletu nie wlepili. Ale jakaś
zemsta komitetu uczelnianego PZPR miała mnie dosięgnąć. Wkrótce się dowiedziałem jaka. Poprosił mnie do siebie kierownik
administracyjny DS, major LWP w stanie spoczynku Bogumił Walcuch i w krótkich
żołnierskich słowach zakomunikował: - Muszę wypełnić pewne polecenie „góry”.
Trzeba będzie opuścić pokój jednoosobowy na czwartym piętrze w bloku „C”. W przypadku dyplomanta pozbawienie pokoju
jednoosobowego, cios dotkliwy. Dyplomanci kierunków politechnicznych mają
przeważnie sporo klamotów i potrzebują więcej miejsca na papierzyska. Z
drugiej strony, fajnie że w ogóle z akademika nie
wygonili. Dostałem miejsce w pokoju, bloku „A”. Żegnajcie sąsiedzi z bloku, w którym
mieszka połowa studenterii Wydziału Mechanicznego. Najlepsze w tym zesłaniu
było, że mnie i kilkunastu dyplomantów osadzili w pokojach na parterze bloku
„A”, żeńskiego. Dziewczyny z różnych uczelni zajmowały pokoje na piętrach. W małym pokoju męskim jest nas trzech, dżentelmeni
kończący studia. Z powodu ciasnoty, jeden z nas kreślenie rysunków
technicznych wykonywał kładąc deskę rozmiaru A1 na swoim łóżku. Potem siadał
na rozpiętych rysunkach i doskonalił swoje dyplomowe dzieło. Pociągała nas
perspektywa zakończenia studiów. Jakoś więc te prace
dyplomowe ukończyliśmy. Sąsiedztwo dziewczyn było miłym dodatkiem do
rachowania, kreślenia i pisania. W bloku żeńskim wieść o naszym zamieszkaniu
migiem rozeszła się po wszystkich piętrach. Część z koleżanek życzliwie
oceniała bliskość dyplomantów. Nie śmiem przypuszczać, ale być może niektóre
z nich pomyślały o naszej kolonii jak o łowisku - zastępie kandydatów na
męża. Do Warszawy Któregoś dnia, a było to w okresie finalizowania mojej
pracy dyplomowej, przyjechał do Krakowa Witek Błachowicz.
Mówi do mnie: Przyjedź po studiach do Warszawy. W redakcji potrzebujemy sekretarza, opuścił nas pełniący te
funkcję Marcin Willman[10]/. Zarabiałbyś
1800 złotych miesięcznie. Dostałbyś mieszkanie w nowym akademiku „Riwiera” czyli w budynku w którym mieści się redakcja. Tam
też można wykupić tanie studenckie posiłki. Przyjąłem tę propozycję. Pierwsze po studiach 1800
złotych na rękę to była niezła pensja. Wydatki niewielkie. Miesięczna opłata
za miejsce w akademiku tyle co trzy butelki
czyściochy. Po jakimś czasie okazało się, że mogłem założyć pierwszą
książeczkę PKO i
szybko zgromadzić na niej sporo grosza. Pierwsze kroki w stolicy stawiałem bez większych trosk.
Z manatkami w jednym neseserze przyjechałem. Czekało na mnie miejsce na 14
piętrze w akademiku „Riwiera” obgadane przez Witka w administracji. Mogło być
na piętrze niżej albo wyżej, bez znaczenia. Korzyść z tej lokalizacji to był
widok na jakieś wertepy, które dzisiaj są pięknym Polem Mokotowskim z
Pomnikiem Jazdy Polskiej. Swoją drogą, w tym okresie życia pobiłem rekord
częstości przeprowadzek. Pierwsze własne mieszkanie miałem dostać dopiero za
kilkanaście lat. JWF na krótko osiadł w pokoju dwuosobowym. Przydzielono
mu miejsce w podłużnej izbie dwuosobowej, łóżko bliżej drzwi. To drugie,
bliżej okna zajmował pewien dość dziwny młodzieniec. Niekonfliktowy, żadnych
kłopotów w dzieleniu przestrzeni, żadnych drak i
temu podobnych problematycznych urozmaiceń, nie tak znowu rzadko
obserwowanych w pokojach akademików. Nie sposób było jednak dowiedzieć się
gdzie on studiuje. Często znikał na całe noce. Indagowany o te nocne eskapady w
końcu powiedział, że jeździ na jakieś spotkania na odległej dzielnicy Brudno
i przebywa w towarzystwie panienek, jak się należało domyślić – łatwych
dziewczyn. Uzyskawszy takie wyjaśnienie więcej o nic nie pytałem.
Zresztą, mimo wspólnego zamieszkania, mało mieliśmy okazji do pogaduszek.
Pochłonięty obowiązkami redakcyjnymi zbiegałem w tej samej Riwierze na
antresolę i przesiadywałem tam po kilkanaście godzin dziennie. Dopiero po
czasie przyszło mi do głowy, że mój pierwszy warszawski współspacz
mógł na tym Brudnie wykonywać jakieś funkcje tajniaka.
Dokwaterowanie akurat do niego też nie byłoby zatem
przypadkowe. Być może bezpieka chciała wiedzieć, z czym facet
z Krakowa przyjechał do stolicy. Po kilku miesiącach przeniosłem się do
innego pokoju, też na wysokim piętrze i też od strony zachodniej. Miałem tam
dwóch współspaczy – zwykłych studentów. Być może jacyś obserwatorzy sytuacji i
nastrojów w „Riwierze” uznali, że można zakończyć okres sprawdzania. Zapewne
dostrzegli, że jednak nie przyjechałem prowadzić działalności wywrotowej. W okresie wakacji znowu trzeba było zmieniać pokój a to
z takiej przyczyny, że akademik na dwa miesiące przekształcał się w obiekt turystyczny czyli tzw. międzynarodowy hotel studencki. Dotychczasowych
mieszkańców przenosili aby ulokować po sąsiedzku, w „Mikrusie”.
Po sezonie wakacyjno-hotelowym, na nowy rok akademicki wracali do Riwiery. Z
wysokości mogłem patrzeć na ulicę Waryńskiego, a za nią – na długie, szczelne
ogrodzenia i sterty gruzu czy ziemi składowanej przez budowlańców. Dzisiaj
jest tam pięknie urządzone Pole Mokotowskie. Sekretariat funkcjonuje Na antresoli Redakcja miała jeden, ale za to dość duży
pokój. Wystarczył na miejsce kolegiów redakcyjnych, spokojną pracę nad
tekstami. Zadowalał nas numer telefoniczny dostępny przez centralkę
Politechniki. Nie było też innych, typowych dla redakcji sporów o to, kto
następny w kolejce do
jednej maszyny do pisania. Podległy mi personel biurowy to była
dochodząca pani maszynistka. Prócz tego – wkrótce po moim zainstalowaniu -
przybył goniec redakcyjny, a raczej gończyni, nad
wiek rozwinięte dziewczę wysłane na zarobek przez ubogą zapewne rodzinę z
warszawskiego Targówka. Moment jej przyjęcia do pracy przypomniał mi kiedyś Staszek Szczepański, członek kolegium
redakcyjnego, akurat obecny w redakcji świadek całej sceny. No więc obfitych kształtów kilkunastoletnia gońcówna przychodzi na rozmowę zapoznawczą. Wkracza
ubrana jak na Syberię. Przedwiosenne chłody zmusiły pannę do założenia
grubego palta, dodatkowo podkreślającego obfitość kształtów. Zatrzymała się przy drzwiach. Niezdecydowanie komunikuje mi, że chce pracować. Od
swojego biurka znad poprawianych tekstów bez namysłu odpowiadam: no to
rozbierz się, zobaczę co potrafisz. W głębi pokoju
siedział, jak wspomniałem, Stasio Szczepański, który scenę w pamięci
zarejestrował, ale skojarzyła mu się dość figlarnie i dlatego, po latach
wielokroć mi te słowa przypominał. W tym wieku młodzieńcy mają z wyrazami
„rozbieranie dziewczyny” jedno tylko skojarzenie. Obecność JWF pozytywnie odbiła się na sprawności
sekretariatu redakcji. Praca stała się regularniejsza, numery ukazywały się terminowo.
Dawniej, pod rządami Witolda Gablera i Władysława
Turczyńskiego redakcja funkcjonowała, był to jednak jej etap bardziej
amatorski. Jedyny stały, profesjonalny element w zespole stanowił redaktor
techniczny i fotograf Janusz Łochowicz. Do zadań sekretariatu redakcji należy zapewnianie
oprawy graficznej. Wielką pomoc wyświadczał nam młody artysta rzeźbiarz Stefan Wierzbicki. Przygotowywał znakomite felietony z
własnymi rysunkami. Komentował jak wytrawny satyryk. Wdzięczna redakcja chce
mu przysporzyć popularności, więc urządza wystawę prac. Napisałem słowo
wstępne do wydanego przez TS”P” folderu. Stefan dużo jako artysta osiągnął. Projektował pomniki, jeden z
nich w Berlinie. Jego rzeźby można spotkać w krajach zachodnioeuropejskich i
Polsce, np. w wnętrzach Filharmonii Narodowej. Za kilka lat Stefan chcąc mi
sprawić przyjemność wyrzeźbił w drewnie oryginalny, podsufitowy klosz –
słoneczko, które ozdabiało moje nowo otrzymane mieszkanie na Al.Lotników. Szef i jego próby wpłynięcia z TS”P”
na szersze wody Redaktor naczelny Witold Błachowicz,
zdradzał ochotę na pełną profesjonalizację tygodnika, jednak zostawszy
asystentem w katedrze prof. Olszewskiego[11]/ nie miał aż tak wiele czasu, aby realizacji
dopilnować. Był dobrym organizatorem,
ale kierunki jego zainteresowań i inicjatyw wydawały mi się trochę zbyt
rozbieżne. |
|||||
|
B.Jaszczuk w warszawskiej redakcji Tygodnika Studenckiego
„Politechnik”, słuchają
go - od lewej Bartosz Beliczyński,
Jan Forowicz, Witold Błachowicz Fot. J.Łochowicz |
||||
Z drugiej strony, Witold Błachowicz
to, bez przesady, typ predestynowany do podejmowania „większych spraw”. To
podejmowanie nieźle mu szło. Szybko pojął, że dobrze zacieśniać kontakty
redakcji z osobami wpływowymi. Osoby takie skupiały się przede wszystkim
wokół głównego ośrodka władzy w PRL, czyli Komitetu Centralnego PZPR. Dość
często wspominał o swoich dobrych kontaktach z Krystynem Dąbrową. Pan ten, wyróżniwszy się czymś w redakcji tygodnika „itd”, zaczął robić karierę partyjną. Był chyba
zatrudniony w KC PZPR, o to już w tamtych czasach bardzo dużo znaczyło! Po
kilku latach Warszawa powierzyła Dąbrowie funkcję szefa wojewódzkiego partii
w Krakowie. Stał się kontynuatorem „miękkiego” kursu w PZPR zapoczątkowanego
w tym mieście przez poprzednika Józefa
Klasę nb. przyjaciela Sobiesława
Zasady. W partyjnej rzeczywistości PRL ludzie ci jawili się wtedy jako „bardziej znośni”. Nikt Witka za kontakty z
nimi nie potępiał. Pewnego dnia Witold jakimś cudem (może właśnie przez K.Dąbrowę) dotarł do nie byle kogo,
do samego sekretarza Komitetu Centralnego PZPR Bolesława Jaszczuka[12]/. Podobno Jaszczuk był przed wojną związany z dawnym „Politechnikem”. Witek zaprasza go więc
na spotkanie w redakcji. Polityk przychodzi do Riwiery na ul.Polną.
Głównym tematem jego wypowiedzi są propozycje reformy ekonomicznej. O ile
dobrze pamiętam, miała ona polegać na reorganizacji zarządzania w strukturach
gospodarczych[13]/. Zapatrywań ideowo-politycznych nie przedstawia. A
mogłoby to być ciekawe zważywszy, że później ujawniono jego przynależność do
Zjednoczenia Patriotycznego „Grunwald”. |
|||||
|
Przemarsz wzdłuż ul.Marszałkowskiej w pochodzie pierwszomajowym
1966 r. pierwszy od lewej W.Błachowicz, z aktówką T.Szuster,trzeci od lewej St.Szczepański. Od prawej B.Beliczyński
(ociera pot z czoła), M.Cegłowski i T.Rathman. Nazwiska miłego kolegi niosącego tablicę nie
pamiętam. fot.arch |
||||
Nasz szef lubił prasowe draki.
To się nam, redakcyjnym kolegom podobało. Opublikował kiedyś tekst o początkującym
aferzyście – b. studencie Politechniki Warszawskiej. Opisany wytoczył redakcji
proces. Poczuł się dotknięty treścią publikacji. - Jest termin rozprawy! Mamy się stawić w
jednej z mniejszych sal gmachu sądów. Zawezwane zostaje imiennie całe kolegium
redakcji, sześciu gości. Po raz pierwszy siedziałem na ławie pozwanych. Ława
to za dużo powiedziane. W małej sali krótka ławka oskarżonych, tak z grubsza
licząc przewidziana na cztery osoby. Ponieważ na termin stawiło się całe
kolegium, siedzący „półgębkiem” skrajni zsuwali się bo
brakowało długości. Jednym ze skrajnych był redaktor naczelny, który zawsze
lubił być pierwszy. Rozważałem wtedy, czy nie byłoby dobrym rozwiązaniem
gdybym wziął któregoś szczuplejszego kolegianta na
kolana. Na szczęście, nie trzeba było. Rozprawa trwała krótko. Powód nie był
w stanie podważyć przedstawionych dowodów. Sąd uwolnił redakcję od zarzutu.
Wychodząc z gmachu wyraziłem przypuszczenie, że spostrzegawczy sędzia
przewodniczący mógł nie chcieć przewlekać procesu również ze względu na marną
ergonomiczność ławy. W różne strony Redaktor naczelny ożenił się z Elżbietą, fajną dziewczyną ale wtedy trochę niezdecydowaną w działaniu.
Przylgnął do niej żartobliwy przydomek „Zrób coś”. Ela miała zwyczaj apelować,
aby dla rozwiązania kolejnego prozaicznego problemu Witek „zrobił coś”. Z ich małżeństwa urodziło się dwóch
synów. Pewnego dnia Błachowiczowie urządzili w swoim mieszkaniu na Żoliborzu
spotkanie koleżeńskie. Z centrum miasta w kilku chłopa pojechaliśmy tam
taksówką marki „Warszawa”. Siedziałem obok kierowcy. W momencie
gdy auto skręciło z obecnej ulicy Popiełuszki w Krasińskiego, widzę,
że taksówkarz… usnął. Wóz celuje w inne auto. Chwyciłem za kierownicę i
hamulec ręczny. Kierowca otrzeźwiał. Bardzo
przepraszał i szybko dowiózł gdzie chcieliśmy. To zdarzenie też Stasio
Szczepański zapamiętał i po latach przypomniał. Był jednym z pasażerów. Niektórych kolegów z „Politechnika” spotykam do dzisiaj.
O paru już wspomniałem. W gmachu „Rzeczpospolitej” na warszawskim pl.Starynkiewicza w końcowych latach ubiegłego wieku
widywałem Macieja Cegłowskiego. W
okresie mojego sekretarzowania redakcji Tygodnika Studenckiego należał do
kolegium i odpowiadał za tematykę kulturalną. Wobec redaktora naczelnego
lubił podkreślać, że ma ojca sadownika (kierownika przedsiębiorstwa). Za moich
czasów, o ile dobrze pamiętam, kończyć studiów nie planował. Jako autor
tygodnika „P” też się nie przemęczał. Ale gdy już przedstawił
własny tekst, czułeś, że ten facet ma pióro i zawsze
bardzo dobrze będzie sobie radził ze stylistyką. Po latach „poszedł w dyrektory”. Chyba do 2005 roku[14]/ pełnił funkcję dyrektora, szefa PPW „Rzeczpospolita”, czyli wydawcy
dziennika „Rzeczpospolita, ale – o ile wiem - na profil polityczny redakcji
nie miał wpływu. Po moim odejściu z redakcji bardzo rzadko widywałem Tadeusza Rathmana, dawniej tak jak Maciek Cegłowski
członka kolegium TS „Politechnik”. Pracowaliśmy
przez kilkanaście lat w jednym Wydawnictwie Czasopism Technicznych NOT, ale w
zupełnie różnych czasopismach. Tadeusz
objął w 1978 roku stanowisko wicedyrektora Wydawnictwa. W późniejszych latach częściej widywałem się z Witoldem
Błachowiczem. Bywał w ”Rzeczpospolitej”
jako współpracownik Działu Nauki, kiedy taki jeszcze istniał. Witek
zdecydował się zrezygnować z asystentury. Wyszedł z „Politechnika”. Przez
wiele lat pracował potem w PAN jako rzecznik
prasowy. Bardzo dawno, jeden raz spotkałem się z Januszem Łochowiczem. Jak zwykle fotografował. On w „Politechniku” był zawsze. Widywałem go
wtedy gdy z Krakowa przyjeżdżałem na narady
redakcyjne w starej siedzibie w Gmachu Głównym i potem, nieomal codziennie w
Riwierze.
|
|||||
1.
Kilkakrotnie
spotykałem się z Zygmuntem Gutowskim,
który w redakcji „Politechnika” zajmował się najczęściej sportem akademickim.
- Nie tylko dyscyplinami tradycyjnymi. Propagował organizowane w kilku
ośrodkach akademickich turnieje tańca towarzyskiego (przykład – artykuł
napisany wspólnie przez
Z.Gutowskiego
i A.Durę, nr.45, „Politechnik” z 1966 r.). Po wyjściu z
Tygodnika, Bob już jako absolwent
Wydziału Elektroniki PW, pracował w pionie technicznym Telewizji Polskiej,
tam też działał na rzecz „Solidarności”. Za „Solidarność” został po 13
grudnia 1981 internowany. Zygmunt pasjami lubił coś organizować. Na uczelni –
były to zawody sportowe. W latach 1970/80 stworzył na Mokotowie forum
dyskusyjne miłośników muzyki poważnej. Później zajął się organizowaniem
festiwali filmów katolickich w Niepokalanowie. Jest prezesem Fundacji Polska-Europa-Polonia. Po drodze ukończył pięcioletnie
Papieskie Studium Teologiczne. W internecie
przedstawił się jako
prowadzący portal Warszawy i Mazowsza, bloguje,
wykłada studentom. Zawsze aktywny. Ile pomysłów inicjował, bądź zrealizował, dowiesz
się sprawdzając na www.warszawa.mazowsze.pl/gutowski/. Spotyka się znajomych z Tygodnika do dzisiaj. Z
niektórymi nie dane ci było współpracować osobiście,
ale rozpoznajecie się i sympatyzujecie.
Na hasło „Politechnik” od razu cieplej koło serca. Podczas Zjazdu
Statutowego SDP spotykam Marcina
Parowskiego, felietonistę, redaktora naczelnego TS"Politechnik" w latach siedemdziesiątych,
obecnie pisarza uprawiającego gatunek literacki science fiction.
Marcin był m.in. współautorem scenariusza filmu „Wiedźmin”. Pisze też
komiksy. W tym samym Stowarzyszeniu jest nas więcej. -Jednym z wychowanków wspomnianego wcześniej Wieśka Kozyry jest Janusz Wikowski
absolwent Politechniki Gdańskiej i Podyplomowego Studium Dziennikarstwa
na UW, reportażysta, później redaktor naczelny „Dziennika Bałtyckiego”.
Obydwaj byliśmy delegatami na wspomniany zjazd SDP o mandacie ważnym w latach
od 2010 do 2012. Obdarzeni przez swoje
środowiska mandatami delegatów uczestniczyliśmy też w kolejnym Zjeździe w październiku
2014. Gdzieś zniknął z
pola widzenia Andrzej Ziemski
absolwent Wydziału Elektroniki PW, b.redaktor
naczelny „Politechnika” a później b.sekretarz
generalny Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich RP zarejestrowanego po
delegalizacji SDP przez Wronę. Próbował kandydować do Sejmu z ramienia małej
partii lewicowej, być może - z PPS. Ostatnio, na ślad Andrzeja natrafiłem w
spisie pracowników Politechniki Warszawskiej, czyli wrócił tam skąd wiele lat
temu wyszedł. Do dzisiaj
kontaktuję się z Janem Szustrem, w prywatnych kontaktach używającym imienia Tomek,
długoletnim pracownikiem naukowym Wydziału Mechanicznego, Energetyki i
Lotnictwa Politechniki Warszawskiej. Jeśli dobrze pamiętam, w tamtym czasie
uprawiając zawód szczególnie interesował się zjawiskiem flatteru. Prowadził
liczne zajęcia z dyplomantami. W 2009 roku dokonał się w jego życiu akt
ostatni czynności etatowego nauczyciela akademickiego. Zdenerwowany za coś na
dziekana posłał wyżej wymienionemu parę należnych słów. Dziekan nie okazał
klasy. Po wymianie barwnej korespondencji z władzą MEiL-u
doszło do rozstania z uczelnią. Władza postąpiła w swoim mniemaniu elegancko,
jak to wśród akademików; dla Tomka zabrakło godzin zajęć ze studentami. Ponieważ
Tomek od lat współpracował już z bliską mu merytorycznie firmą prywatną; to
zajął się opracowywaniem ekspertyz z zakresu elektrowni wiatrowych. Powinowactwo
wiązało Tomka z Zofią Kossak[15]/. Przez jakiś czas korzystał z warszawskiego locum
użyczonego przez ciocię. W 1966 roku Pisarka dysponowała wprawdzie
mieszkaniem na stołecznej ul.Polnej, jednak stale
przebywała w Górkach Wielkich pod Bielskiem. Wolne locum udostępniła nowo
wtedy ożenionemu członkowi rodziny. Razem z Stanisławem Szczepańskim kilkakrotnie mieszkanie
odwiedziliśmy. Dało to okazję spojrzenia na wnętrze; najzwyczajniej w świecie
ciekaw byłem sposobu urządzenia domu tak znanej powieściopisarki. Wizyty u
Tomka były krótkie. Młodzi zajęci byli pielęgnacją potomstwa świeżo
przybyłego na świat. Za moich czasów
Tomek niewiele miał czasu na pisanie tekstów dla tygodnika studenckiego. W
1966 roku opublikował interesujący artykuł „Inżynierowie ze znakiem jakości”. Razem popróbowaliśmy reportażu z zakładu
przemysłowego. W tym celu wybraliśmy się niedaleko, do fabryki dźwigów
Bumar-Waryński. Wartość publicystyczna tej naszej pisaniny mierna, praktyka reporterska
dobra. Dopiero po
wystukaniu w wyszukiwarce hasła: Tygodnik Studencki „Politechnik” można się
zorientować jak wielu ciekawych ludzi przewinęło się przez tę redakcję.
Oczywiście, w różnych latach. Przedstawiając się internautom, koledzy chętnie
przypominają debiuty na łamach TS”P”. Wśród autorów
znajdziesz nie tylko inżynierów, ale także utalentowanych absolwentów uczelni
humanistycznych, poetów, rzeźbiarza a nawet muzyka jazzowego. Ciągle o samych
chłopach, więc teraz coś o kobiecie. Za czasów mojego sekretarzowania w
redakcji centralnej, ze dwa razy odwiedziła naszą siedzibę Joanna Bruzdowicz.
Dostarczała nam bardzo dobre teksty traktujące o istotnych wydarzeniach życia
muzycznego; m.in. o Warszawskiej Jesieni i twórczości Witolda Lutosławskiego
albo o dorobku Jazz Jamboree. Tak się składa, że tych kontaktów zapamiętałem
tylko jedno jej przybycie. Lepiej byłoby powiedzieć: nawiedzenie redakcji w
Riwierze. Pora letnia. Pani towarzyszy krótki orszak utworzony przez dwóch umakijażowanych młodzieńców, z których każdy wygląda jak trzech cudaków.
– Dziwaczni uczestnicy pochodu upudrowanie w młyńskiej bieli plus kilka barw,
też raczej mdłych. Nie jestem pewny, czy nad tym orszakiem powiewały jakieś
strusie pióra. Jeśli nie powiewały, to zaręczam, że byłyby bardzo stosowne,
pasowałyby. Na tle tego
wszystkiego szefowa kontrastująca od reszty postaci jakimś fantazyjnym
kapeluszem i kolorową parasolką. Pani Joanna jest dzisiaj uznaną kompozytorką
muzyki baletowej i jeszcze kilku innych gatunków. Mieszka we Francji. Wtedy
nie potrafiłem sobie wyjaśnić poco właściwie redakcję „Politechnika” nawiedziła
prowadząc tylu dziwaków. Czy może zapewniła sobie asystę z nudów? A może
chciała by ktoś zwróciwszy uwagę na orszak, więcej o niej samej napisał? - Jedyne
sensowne wytłumaczenie, które przychodzi na myśl, to realizacja przez
24-latkę planu autoreklamy w środowiskach od świata muzycznego dosyć odległych.
Na terenie mojego gospodarstwa raczyła coś tam omówić, zadała jakieś pytanie,
jeszcze trochę pogadała na stojąco, obróciła się ze dwa razy w kółko i dość
szybko nas opuściła wydobywszy z siebie „pa!”. Świta powlokła się za nią
sztywno jak japońskie gejsze wyszkolone by drobić kroczkami. Wyglądali na pogrążonych
w trosce, aby od twardszego stąpania nie otrząsał się puder. Dwudziestoparolatka ciągnie do kolejnych przygód zawodowych, chce podejmować trudniejsze zadania dziennikarskie. Wiedziałem, że w „Politechniku” nie należy zapuszczać korzeni[16]/. W tej ocenie chyba różniliśmy się z naczelnym Witoldem Błachowiczem. Jemu najwyraźniej, odpowiadała jeszcze dalsza kontynuacja dziennikarstwa amatorskiego, uzupełniana czasem - snuciem jakichś miłych, ale bliżej nie skonkretyzowanych planów powołania tygodnika rynkowego. To ostatnie cierpiało na deficyt okazji. A czas płynie, więc plan nieodpowiedni dla JWF. Dopiero startowałem w zawodzie dziennikarza i na dodatek uważałem, że „Politechnik” ma pozostać studencki. Szybko zorientowałem się, że również w dziennikarstwie potrzebne radykalne inicjatywy w sprawie własnej przyszłości. Na dłużej, nie było czego szukać w „Politechniku” lat sześćdziesiątych. Na pewno nie byłem tam redaktorem niezastąpionym. Wokół redakcji TS”P” kręciło się wielu młodszych zdolnych przejąć moje obowiązki. Przeszedłem do Wydawnictwa Czasopism Technicznych NOT.
Sentyment Lata 1966-67 i swoje początki w Warszawie wspominam
jak jeden z najmilszych okresów życia, piękną kontynuację gliwickiej i
krakowskiej przygody z TS”P”. Tym bardziej sympatycznie, że pracę w
redakcji centralnej podjąłem jako absolwent, a więc „człowiek wyzwolony”,
który już się nie musi stresować przed zdawaniem egzaminów na uczelni. Nieprzewidzianą przeze mnie nagrodą za spisanie tych wspomnień i
opublikowanie ich wiosną 2014 w internecie okazały
się reakcje niektórych czytelników. Odezwało się kilku kolegów z Krakowa.
Ktoś inny wytknął mi dostrzeżoną w tekście, pomyłkę co
do ważnej dla niego daty (natychmiast wprowadziłem odpowiednią korektę). W lipcu br. z
Warszawy napisał kol. Antoni Żurawicz. Przytaczam cały jego list. Szanowny Panie Janie, Nazywam się Antoni Żurawicz.
Bardzo dziękuję za wspomnienie o Redakcji TS „Politechnik”. Znalazłem się na
Pana stronie zupełnie przypadkowo i odbyłem dzięki temu niespodziewaną,
sentymentalną podróż. Miałem przyjemność bywać na antresoli DS
„Riwiera”, a nawet dostąpiłem przywileju pobierania z portierni klucza do
redakcji. Było to za Pana czasów. Kilka tekstów też popełniłem. Pisałem
teksty sportowe w porozumieniu z Zygmuntem Gutowskim, zwanym, jak Pan pewnie
pamięta, „Bobem”. Organizowałem z nim zawody
studentów pierwszego roku zwane „”Varsowiadą”.
Pamiętam wszystkich z redakcji, także „gońcównę” Danusię,
korpulentną (choć znowu nie tak bardzo). Lubiliśmy
dyskutować z nią stojąc na antresoli przy schodach „Riwiery”. Piękne były
czasy... Serdecznie Pana pozdrawiam. I jeszcze raz
dziękuję. |
|||||
[1] / Nie wtajemniczonym wyjaśniam, że w przedwojennym słowniku akademickim rzeczownik rodzaju męskiego „politechnik” oznaczał tyle samo co student kierunku inżynierskiego
[2] / Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w
skrócie cenzura. Utworzony w 1946 roku, został zniesiony w 1990.
[3] / Zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach w 1973
roku, w wieku 40 lat
[4] / Znał się na rzeczy. Jego książka „Reporter i jego
warsztat” miała kilka wznowień
[5] / Podówczas wiceszefowa dziennika-popołudniówki „Echo Krakowa”, przy okazji - znakomita znawczyni problematyki prześladowań a w tym wysiedleń Polaków z Kresów; polecam „Polskie przesiedlenia - historia nieznana” (www.lwow.com.pl). Pracowała też w Ośrodku Badań Prasoznawczych u St.Petersa.
[6]/ Mam na uwadze wydany później zbiór felietonów „Dopóki milczy Ukraina”. Gedrojć gratulował autorce trzeźwego postawienia spraw niepodległości Ukrainy.
[7] / w przyszłości zostaje profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Jagiellońskiego,
specjalność: teatrologia, zarządzanie w naukach humanistycznych. W latach
1996-2002 dziekan Wydziału Zarządzania i Komunikacji Społecznej UJ,
[8]/ blbec to po czesku,
nieszkodliwy frajer
[9] / Prof.Tadeusz Czayka
był, o ile dobrze pamiętam co się o nim mówiło,
wychowankiem Stanisława Fryzego profesora
Politechniki Lwowskiej, a później – Śląskiej,. W latach 1947 – 2001 pracował na
PK. Katedrą Elektrotechniki kierował od
1952 do 1971
[10] / Marcin Willman, z Tygodnika Studenckiego
„Politechnik” przeszedł do prasy PAX-owskiej a
następnie został spikerem
„Dziennika Telewizyjnego”. Zginął tragicznie w 1982
[11] / Zaprzyjaźniony z prof. Jerzym Bukowskim,
rektorem Politechniki Warszawskiej, prof. Eugeniusz Olszewski, w 1956 roku
założył na tej uczelni Katedrę Historii Techniki. Powołał też międzynarodową
organizację historyków techniki ICOHTEC. Kontynuował działalność takich naukowców jak
Feliks Kucharzewski i Bohdan Suchodolski. W czasie mojego sekretarzowania
redakcji był przewodniczącym Rady Programowej Tygodnika Studenckiego
„Politechnik”
[12] / B.Jaszczuk piastował wiele ważnych funkcji m.in. w aparacie planowania gospodarczego. W ostatnim roku sprawowania przez W.Gomułkę funkcji I sekretarza KC PZPR, wyrzucony z partii za przystąpienie do Zjednoczenia Patriotycznego "Grunwald". - Grunwaldowcy narażali się partii piekielnie. Zorganizowali uliczne upamiętnienie ofiar zbrodni stalinowskiego Urzędu Bezpieczeństwa w latach 1944-1956. Trzymali w rękach tablice z nazwiskami zamordowanych – m.in. generała Emila Fieldorfa "Nila", szefa Kedywu AK oraz prokuratorów i sędziów, którzy skazywali ich na śmierć.
[13] / B.Jaszczuk proponował
wprowadzenie systemu motywującego przedsiębiorstwa do produkcji eksportowej.
System nie był chyba pomysłem zupełnie do niczego. Po zmianach w kierownictwie
PZPR projekt wyrzucono na śmietnik
[14] / Maciej Cegłowski stał się jednym z bohaterów pewnej afery z
„Rzepą” w roli głównej. W 2001 roku złożył do prokuratury zawiadomienie o
popełnieniu przestępstwa przez członków zarządu wydawcy tego dziennika (spółki Presspublika). Zarzucił, że zawarcie niekorzystnych dla
PPW, umów z partnerem zagranicznym. Wkrótce Cegłowskiego odwołano ze stanowiska
szefa Rady Nadzorczej Presspubliki. Jednak
prokuratura zaś postawiła zarzuty działania na szkodę spółki Grzegorzowi Gaudenowi, prezesowi Presspubliki,
oraz dwóm innym członkom zarządu: Elżbiecie Ponikło i Piotrowi Frątczakowi. Aby
nie próbowali gdzieś z kraju zwiać, odebrano im paszporty. W tej głośnej aferze
oliwy do ognia dolał autor tekstu wydrukowanego przez "Gazetę
Wyborczą". Opisano w nim „jakąś” dużą spółkę medialną i wybieg zastosowany
przez zagranicznych udziałowców firmy, by nie zapłacić w Polsce opłaty
skarbowej. Okazało się, że chodzi o wydawcę „Rzepy”. Bomba pękła, gdy ujawniono iż autorem tekstu jest Maciej Cegłowski. W efekcie
urząd skarbowy uznał, że norweska Orkla musi wpłacić 8,46 mln
zł (wraz z odsetkami) opłaty od przeprowadzonej transakcji, która pozwoliła
koncernowi na przejęcie kontroli nad "Rzeczpospolitą"
[15]/ Zofia Kossak primo voto Szczucka, secundo voto Szatkowska 1889-1968. Wybitnie uzdolniona literacko i wzór cnót
patriotycznych. Wnuczka Juliusza, córka Tadeusza Kossaka, siostra stryjeczna Magdaleny
Samozwaniec i poetki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Niestety, w Polsce Zofia Kossak nie ma jeszcze pomnika
[16] / Zarabiało się nieźle, na warunkach
wynagrodzenia ryczałtowego pobieranego z kasy Kwestury PW. Ale jak długo można
było w tamtej rzeczywistości funkcjonować bez trwałego zatrudnienia i bez
ubezpieczenia?