Wspomnienia

o interesujących postaciach

z kręgu  rodzinnego

Pole tekstowe: Na fotografii: mierniczy przysięgły Bohdan Forowicz  w asyście sekretarza (urzędnika?), lata 1936-1937, pomiary prawdopodobnie przeprowadzał w  Bolechowie

 

 

BFC pomiar adjust

 

 

 

 

 

 

 

 

Bohdan Forowicz "Czarny"

(1905-1983)

 

 

B i J we Lwowie.jpgBohdan „Czarny”, w skrócie BFC  urodził się 21 grudnia 1905  w miasteczku Skole, powiat Stryj w Karpatach, w rodzinie kowala. Był najstarszym z sześciorga dzieci. W Skolem ukończył podstawówkę. W latach 1916-23 uczył się w szkołach średnich w Stryju a następnie we Lwowie. Rodzice nie mogli go wydatnie wspierać finansowo. Ojciec Jan popadł w choroby i zmarł, gdy Bohdan był w szkole średniej. Mówiąc o tym okresie nauki Bohdan wspominał o niedostatku. Nawet na świeczkę brakowało. Przygotowując się do egzaminów, całe rozdziały skryptów czytał  z podręczników, przy pełni, do światła księżycowego.  Aby zarobić trochę pieniędzy dawał korepetycje. W takim opisie lat szkolnych można by się doszukiwać akcentów smutku. Nie dajmy się zwieść pierwszemu wrażeniu. Tamta, faktycznie trudna rzeczywistość kontrastuje z trwale ukształtowanym charakterem osoby. - Ojciec był człowiekiem pogodnym. Posiadł też najwyższą umiejętność, dar pożartowania z samego siebie. Nawet z tego wczesnego, młodzieńczego okresu.  Nie brakło wspomnień, budzących w słuchaczu uśmiech rozbawienia.  Oto próbka.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pole tekstowe: Małżeństwo Forowiczowie na lwow-skiej ulicy1937/38

 

 

 

- Studenci  mieszkający na tej samej, wspólnej stancji, w celu poprawy możliwości garderobianych każdego z osobna, założyli swoistą  spółdzielnię. Jej celem było zdobycie jednego porządnego garnituru. Składkowych pieniędzy starczyło by kupić u Żyda za Operą Lwowską. Później ubranie wypożyczano temu, który akurat potrzebował. Ponieważ koledzy różnili się wymiarami, wkładana pod garnitur spółdzielcza koszula miała rękawy ruchome; z troczkami do regulowania długości mankietów.

 

Jak  w tych warunkach zdołał zdobyć gruntowne wykształcenie techniczne i klasyczne. - Myśl kieruje się ku polskiemu międzywojennemu systemowi edukacyjnemu, który należał do najbardziej postępowych na świecie. Nawet gdybyś był najbiedniejszy, dawał ci szansę kontynuacji nauki. Najjaśniejsza Rzeczpospolita potrzebowała inteligentów.

Średnia szkoła o profilu klasycznym uformowała inżyniera z o szerokich horyzontach. Kochał i operę i matematykę. Zawsze dużo czytał. Najczęściej Arkadego Fidlera i Henryka Sienkiewicza. Ulubionym poetą był nie uznawany przez peerelowską cenzurę Kazimierz Wierzyński. Ojciec władał poza polskim, językiem ukraińskim, niemieckim, łaciną i greką.  Czasem, w rozmowach cytował dewizę Peryklesa „Teraz trzeba być bardzo mężnym a męstwo - wynika  z ducha”.

 

A więc w 1928 roku ukończył Państwową Szkołę Mierniczą we Lwowie z wynikiem bardzo dobrym. W  październiku 1934 roku  zdał egzamin na mierniczych przysięgłych uzyskując prawo posługiwania się osobistą pieczęcią okrągłą z godłem państwowym. Odpowiedni dekret wojewody hr.Belina-Prażmowskiego wydany został 8 lutego 1935 roku.  Własną kancelarię prowadził we Lwowie na ul.Frydrychów 12 od 1935 do 1938 roku. Przez rok tuż przed wybuchem wojny pracował w lwowskim Urzędzie Wojewódzkim. 

 

pieczęć poprJedną pamiątek tamtych czasów była zwilżana fioletowym tuszem pieczęć z napisem „Mierniczy Przysięgły Bohdan Forowicz, Lwów”. Usiłowałem zrobić z niej odbitkę. Niestety, po pół wieku guma dosłownie popłynęła, wizerunek orła w koronie rozmył się.

 

BFC ożenił się 9 stycznia 1936 roku z Janiną d.d.Szurgot. Miejscem zaślubin była położona nad Sanem wieś Dobra Szlachecka koło Sanoka. Wesele organizowała Olga Szurgot, zatrudniona w tej miejscowości jako nauczycielka, siostra Janiny. Jednym  ze świadków na ślubie był Włodzimierz Buraczyński, geodeta, kolega ojca ze studiów. 

 

 

 

W Polsce przedwojennej BFC sporządzał plany ulic i  działek budowlanych we Lwowie. Robił pomiary miasta Andrychowa. Zapewniał obsługę geodezyjną parcelacji wielkich majątków w powiecie Drohobycz i nad rzeką Seret koło Tarnopola. Wykonywał zdjęcia geodezyjne pasów drogowych na odcinku Lwów – Żółkiew, zdjęcia odgraniczeniowe obszarów leśnych koło Bolechowa oraz prowadził scalenia w Kraczkowej koło Łańcuta. Współpracował z inż. Leopoldem Grzybem,  adiunktem prof. Kaspra Wejgla (imię tego profesora nosi obecnie Katedra Geodezji na Politechnice w Rzeszowie). BFC zarabiał wtedy nieźle, stać go było na zakup nowoczesnego radia lampowego (Telefunken Lord) a nawet  motocykla. Takie nabytki w tamtych czasach, to już coś mówiło zarówno o statusie materialnym jak i o zamiłowaniach. We wrześniu 1939 wszystko to zeszło jednak na dalszy plan.

 

 

BFC radio Lwów.jpgZachował się brudnopis napisanego przez Bohdana  sprawozdania z całej praktyki mierniczej. Kto weźmie ten dokument w rękę, zwróci uwagę nie tylko na treść ale także na piękny charakter pisma. Grafolog dodałby zapewne: tak piszą osobnicy z charakterem, będący wyznawcami poglądu o potrzebie respektowania trwałych zasad. Za życia Bohdana tego rodzaju konstatacje się nie pojawiały; czytelność i elegancję pisma odręcznego uważano za wymóg elementarny, tak oczywisty, że aż banalny.

 

 

 

 

 

 

 

 

Pole tekstowe: Lwów, uruchamianie pierwszego  radia lampowego, BFC z lewej, LGrzyb z prawej

 

 

 

W przeddzień wybuchu II wojny światowej Bohdan „Czarny”  jako oficer  rezerwy został  zmobilizowany. A w powojennych latach mało mówił na temat swego stopnia wojskowego ani służby żołnierskiej. Czasem wspominał jedynie o jakichś poligonach na Pomorzu, pobycie w Grudziądzu oraz o zaostrzanej przez środowiska niemieckie atmosferze, czy nawet  o antypolskich wybrykach w Bydgoszczy.

 

Jak mu się w przedwojennej armii powodziło? Jeśli wierzyć wyższym oficerom, w ciągu siedmiu lat związków z wojskiem przeszedł poważną ewolucję. – Wystartował nienajlepiej. Chyba  któremuś z oficerów podpadł. Wystawiona w maju 1929 ( przypomnę – przeszkolenie odbywało się w roku  śmierci matki Bohdana) w Cieszynie opinia Baonu Podchorążych Rezerwy Piechoty 5a mówi o plutonowym tak: "inteligencja przeciętna, orientacja powolna, prezencja zadowalniająca" (pisownia oryginału).  Jednak coś tam z wiedzy tajemnej musiał pojmować, bo otrzymuje od dowódców Baonu postęp ogólny "zadowalniający". Później było dużo lepiej. We wrześniu 1932 komisja kwalifikacyjna 61 Pułku Piechoty Wielkopolskiej orzeka, że praktycznie i teoretycznie opanował dowodzenie plutonem. Opisuje Bohdana takimi określeniami jak: indywidualność bardzo duża, bardzo zdolny, sprytny, specjalne zamiłowanie do broni maszynowej, osiągnięte wyniki bardzo dobre.

 

 W połowie września 1939 jego oddział operował nad Bzurą pod dowództwem generała Tadeusza Kutrzeby.  BFC, podporucznik rezerwy, był wtedy dowódcą plutonu ckm.  Pluton taki dysponował czterema ciężkimi karabinami maszynowymi. Prawdopodobnie była to broń typu „polski Browning”.

 

Zamierzeniem polskiej akcji wojskowej nad Bzurą było przynajmniej opóźnienie marszu Wehrmachtu na Warszawę.  Stolica dostał parę dni więcej na przygotowanie obrony. 17 września 1939 Niemcy ujęli BFC do niewoli w miejscowości Konary koło Chodakowa. Wiadomo, że najpierw osadzili w jakimś obozie na terenie Wielkopolski a później w Oflagu II A Prenzlau na północny-wschód od Berlina i w końcu, w Oflagu III A w miejscowości Lueckenwalde, około 50 km na południe od Berlina. W dokumentach niemieckich figurował jako Leutnant  61 Inf.Reg. nr jeńca 2012.  Okresu tego też nie lubił wspominać. W końcu, niewola to dla żołnierza nie honor. W PRL nie chciał zapisać się do ZBOWiD.   Dopiero kwerenda w Centralnym Archiwum Wojskowym ustala, że w 1932 ukończył Szkołę Podchorążych Rezerwy Piechoty w Cieszynie i odbył służbę czynną w 61 Pułku Piechoty Wielkopolskiej w Bydgoszczy. Z 1936 roku pochodzi dokument Korpusu Oficerów, w którym figuruje jako podporucznik.

 

ckm czarny.jpgW całym okresie PRL a nawet później, aż do 2005 roku ukrywano rozmiary wysiłku zbrojnego poniesionego przez nasz naród podczas kampanii wrześniowej. Próbowano wyśmiewać jakieś rzekome szarże konne na czołgi. Takich nie było; nikt przecież nie nacierał na czołgi machając szablą. A przecież Wojsko Polskie tanio skóry nie oddało. Dopiero ostatnio ujawnione zostały pewne bardzo wymowne dane na ten temat. Na przykład, atakując Polskę Niemcy musieli wystrzelić dwa razy więcej pocisków niż kilka miesięcy później podczas podbijania „mocarstwa światowego” - Francji. We wrześniu 1939 polski żołnierz zestrzelił 25 procent ówczesnego stanu niemieckich samolotów i unieszkodliwił jedną trzecią wszystkich posiadanych przez wroga czołgów. Wojsko Polskie stało naprzeciw agresora potężniej wyposażonego. Przegrali, ale honoru Polaka na szwank nie narazili.

 

 

 

Pole tekstowe: Tak mógł wyglądać ckm dowodzonego przez BFC plutonu w 1939 roku (fotr.arch.)

 

Po latach,  w 1970 albo 1971 roku, gdy odwiedził Warszawę, BFC namówił mnie na wycieczkę w okolice Sochaczewa. To była jego podróż sentymentalna. Pojechaliśmy jak należało, to znaczy jak  wielcy panowie moim pierwszym autem, VW-garbusem. Ojciec wskazywał drogę, wstąpiliśmy do Teresina, gdzie odbywał się jakichś kurs geodezji rolnej. Następnie trasą sochaczewską  poprowadził nad Bzurę k.Chodakowa. Raz jeden powiedział więcej co myśli o  wrogu.  "Niemiec zawsze grabież miał we krwi" - podkreślił. Pokazywał nadrzeczne łąki, na których jednostki Wojska Polskiego zmuszano do poddania. W tamtej wojnie szwaby zbyt łatwo nas pokonali, narzekał.

 

 

 

ckm polski browning na motocyklu.jpgZ niewoli  wypuszczony został po trzech kwartałach.  Po podbiciu Polski Niemcy uznali, że pojęcie „polski jeniec wojenny” nie istnieje. Fajno, ale co miał z sobą po wyjściu zrobić? Drogę powrotną do Lwowa barykadowały już słupy graniczne ustawione przez sowietów na Sanie. Pojechał więc do żony przebywającej wtedy w Sanoku.  Dostał pracę w miejscowym Urzędzie Gospodarki Wodnej. Tu w sierpniu 1944 zastało go wyzwolenie. 

 

Jesienią 1945 roku BFC został służbowo przeniesiony z Sanoka do Mielca. Tam wykonywał prace geodezyjne przy parcelacjach majątków wsi Czermin, Ziempniów i innych. Robota do komfortowych nie należała. Zgodnie z ideą ówczesnych władz polskich niszczenia wszelkiej "własności burżuazyjnej", majątki rolne powyżej 100 hektarów były przymusowo dzielone i po kawałku nadawane chłopstwu bez- lub małorolnemu. To jednak nie wszystkim się podobało. Podziemie podkreślało instrumentalny charakter dekretu o reformie rolnej. Za słowami szły czyny. Zdarzyło się, że latem podczas pomiarów koło Czermina jego ekipa geodezyjna została ostrzelana z broni automatycznej. Na szczęście, lekko tylko raniony został któryś z tyczkarzy. Sprawcy znikli w łanach zboża.

 

W tym miejscu mała dygresja. -  W całej pierwszej połowie ubiegłego wieku, na wsi galicyjskiej obserwowano fatalną dysproporcję własności ziemi. Ograniczone reformy z lat dwudziestych nie dały oczekiwanych rezultatów. Wiedzieli o tym politycy a także geodeci. Prawie cała grupa zawodowa geodetów należała do zwolenników głębszej parcelacji latyfundiów. Za reformą rolną opowiadali się tak przed II wojną światową jak i po jej zakończeniu. Taka postawa musiała kiedyś sprowadzić na geodetów niebezpieczeństwo. Bywało, że wielcy posiadacze ziemscy dość chytrze inspirowali sprzeciw wobec realizatorów parcelacji. Po wojnie, plany władz, wprawdzie z innych pobudek niż latyfundyści, próbowali też pokrzyżować członkowie niektórych struktur zbrojnego podziemia. O komplikacjach a nawet wynikłych na tym tle tragediach można poczytać w artykule z cyklu „Byłem przy tym” opublikowanym 26 czerwca 1984 na łamach „Rzeczpospolitej”. W przytoczonej wypowiedzi BFC wyraża pogląd, iż parcelacja była potrzebna zarówno z uwagi na uzdrowienie struktury własnościowej na wsi, jak też z uwagi na potrzebę przyśpieszenia postępu agrarnego. 

 

W Mielcu pracował do 1953 roku. Ale już od sierpnia 1950 Bohdan Forowicz jest mierniczym w zasobach kadrowych WRN Rzeszów.  W październiku 1950 dopełnił obowiązku zarządzonej przez Warszawę akcji nazywanej oficjalnie "rejestracją inżynierów i  techników". Potwierdzono jego zdobyte we Lwowie kwalifikacje. 7 grudnia 1950 roku Państwowa Komisja  Weryfikacyjno-Egzaminacyjna przy Politechnice Warszawskiej, w miejsce zniesionego tytułu zawodowego „mierniczy przysięgły”, nadała mu tytuł inżyniera geodety. Z Mielca został przeniesiony do Rzeszowa. Awansował na stanowisko dyrektorskie w służbie geodezyjnej i urządzeń rolnych Urzędu Wojewódzkiego. Współpracował z przyjacielem z dawnych lat, dyr. Zygmuntem Wierzyńskim, posłem Stronnictwa Demokratycznego na Sejm.

 

W środowisku zawodowym ojciec - jak wspomniałem - cieszył się dużym uznaniem. Godne to podkreślenia, ponieważ był bezpartyjny. W realiach polski powojennej bezpartyjnych uważano za „mniej godnych obdarzania zaufaniem władzy". W przypadku Bohdana było trochę inaczej. Szanowano jego wiedzę fachową i ścisłe dotrzymywanie zasad etycznych.

 

 

Poza zajęciami wynikającymi z obowiązków dyrektorskich, jeśli dobrze pamiętam z domu rodzinnego, jeździł do Technikum Geodezyjnym w Jarosławiu gdzie prawdopodobnie wchodził w skład komisji egzaminacyjnej dla absolwentów tej szkoły. Później z wieloma wychowankami współpracował na polu zawodowym. Podczas ich wizyt u BFC  lub w trakcie wyjazdów na kontrole funkcjonowania grup pomiarowych w terenie (syn zabierany „bo było wolne miejsce w aucie”), miałem wiele okazji by obserwować, z jakim szacunkiem się do niego odnosili. Jednym z wychowanków był geodeta Stanisław Słyszyński opisany w „Rzeczpospolitej” 4 października 1984 w artykule „Rzecznicy scalenia”. Niedawno (2012 rok) sympatyczną służbową znajomość z BFC przypomniał mi w korespondencji pan geodeta  Zenon Paszkowski, nb. autor ciekawego hasła Wikipedii   „Mierniczy przysięgły”  i  nie mniej cennego wykazu „Lista mierniczych przysięgłych w Polsce”, na której – dodam - nazwisko Bohdan Forowicz istnieje.

 

Od  września 1953 współpracuje z Sądem Wojewódzkim w Rzeszowie jako biegły w zakresie geodezji i kartografii.  W lutym 1963 prezes Sądu Wojewódzkiego przedłuża o trzy lata ustanowienie w tej roli. W grudniu 1966 kolejne przedłużenie do końca 1968 roku. 1 maja 1956 Ministerstwo Rolnictwa nadało tytuł Przodownika Pracy.

 

Pole tekstowe: Rok 1965 lub 1966, na Krokwi w Zakopanem, BFC podaje fotogra-fowi warunki naświetlenia.   Fot. Jan eF

 

 

 

 

BFC na Krokwi.jpg 

Wiele razy jeździł do Warszawy m.in. na jakieś narady organizowane w gmachu Sejmu. Dysponował najpierw dwudrzwiowym samochodem służbowym marki skoda, który dzisiaj nazwano by małolitrażowym. Później dostał służbową warszawę. Powoził  kierowca z WRN pan Miecio. Podróżując z Rzeszowa do stolicy przez Radom mieli zwyczaj zatrzymywać się na posiłek w Jedlińsku, w jeszcze nie upaństwowionej, prywatnej restauracji, gdzie gości dość dobrze karmiono. Pan Miecio woził ojca w różne miejsca. Podczas wakacji, dzięki tym wyjazdom służbowym taty  otrzymywałem niekiedy propozycję darmowej wycieczki.

Jedną z najdłużej pamiętanych była podróż w Bieszczady, gdzie tato mierzył grunty pod Zalew Soliński. Fotografował też panoramę zbiornika przed pierwszym spiętrzeniem wód. Mnie na miejscu bardziej niż czynności geodezyjne interesowały maszyny. Imponował montowany dopiero angielski dźwig linowy do obsługi budowy tamy; dzisiaj zostały po nim zaledwie ślady jednego z przyczółków. Innym razem skoda powiozła nas na pomiary w okolicach Baligrodu. Nocleg przypadło spędzić w czyjejś stodole na sianie.

 

W 1959 roku coś się w Warszawie pozmieniało, poluzowano jakieś śruby i do łask dopuszczona została, jak się wtedy mówiło „prywatna inicjatywa”  a dzisiaj powiedzielibyśmy chyba „firmy jednoosobowe”. Widocznie władze dokonały wielkiego odkrycia, że prywaciarze nie muszą być wrogami ludu. Ojciec uzyskał pozwolenie na dorabianie do pensji  wykonywaniem robót geodezyjnych na własny rachunek.

 

Tato miał jeszcze jedną cechę, o której warto napisać. Nie dopuszczał do siebie żadnych flejtuchów, krętaczy i łapowników. Pamiętam takie wydarzenie. – Najpierw dwa słowa wstępu o charakterze ogólnym: podczas prac parcelacyjnych geodeta operował na majątku. To we wsi mogło rodzić różne pokusy. Geodeci wiedzą, że pół wieku temu, chłop w nadziei na łaskawość "jenzyniera" - osoby urzędowej, próbował czasem podarować kurę albo gęś. - Razu pewnego chyba w 1950 roku, taki właśnie przybysz z którejś z parcelowanych wsi przyjechał do naszego mieszkania w Mielcu zapytać kiedy będą plany ale jakoś tak  przy okazji przywiózł "pani jenzynierowej" kurkę na rosół. W tym momencie, w domu była tylko matka i ja.  Przybysz przyjmowany był w przedpokoju. Pod nieobecność ojca mama przyjęła ten prezent. Gdy tato wrócił z pomiarów i dowiedział się... Nie, nie będę opisywał. - Krótko  mówiąc, wynikła kosmiczna awantura. Tato krzyczał: "coś o łamaniu zasad". Zapamiętałem wielokrotnie powtarzane, kierowane do zapłakanej mamy napomnienie: "Wiejski cwaniak pomyśli, że skoro geodeta nie odrzuca prezentu, to pewnie jest też mniej rygorystyczny w pracy. Od interesanta nigdy nie wolno przyjąć. To by go ośmielało. Będzie oczekiwał rewanżu. Niedopuszczalne. W co ty mnie wpakowałaś?"  Na parę dni w domu zapanowała grobowa cisza. Nie wiem czy tato ustalił osobę ofiarodawcy i czy przy pierwszym najbliższym spotkaniu nie rozszarpał go na kawałki. Los tamtej kurki rosołowej marny – dobrze chociaż, że nie poszła na śmietnik; trafiła do kogoś z sąsiadów, przypuszczam że do miłej pani Chudzikównej z Teatru im.W.Siemaszkowej .

 

Gdy władze pozwoliły dorabiać do pensji, w naszym domu zrobiło się nieco bardziej ciasno. Pół jednego z pokoi zajmował warsztat kameralnych prac geodety czyli rajzbret i komódka z szufladami  na rysunki. Zarazem poznaliśmy jak smakuje dostatek. Pojawił się nawet telewizor „Belweder”, z chyba 12-calowym ekranem. Tato dostał w pracy talon na to cudo. Ów „dostatek” nie na długo jednak u nas zagościł.  Wkrótce większość zgromadzonych oszczędności trzeba było wydać na leczenie mamy. Nadszedł gorszy czas. Do tego, władze wycofały się z wydawania zezwoleń zarobkowych.

 

Niestety, kolejne nawroty chorób mamy, chyba nietrafna diagnoza i wynikająca z tego nieskuteczność terapii kończą się śmiercią 51 letniej, wysportowanej kobiety. Odeszła w styczniu 1960. Zaczęły się też wyczerpywać siły Bohdana. Tato, generalnie krzepki pan, góral, w Rzeszowie najpierw zaraził się żółtaczką. Trafił do Szpitala Zakaźnego w Łańcucie. Później, okazało się, że ma także cukrzycę. Musiał wstrzykiwać sobie insulinę. Od rodzeństwa z USA, Sławci albo Kostka dostał w tym celu specjalną strzykawkę półautomatyczną. Ułatwiała kłucie. Bardzo ją sobie chwalił.

 

Od czasów lwowskich, hobby BFC stanowiło fotografowanie. Nie polegało to na takim sobie pstrykaniu zdjęć. Tato interesował się procesami chemicznymi, korzystał z poradników aby samemu komponować wywoływacze o odpowiedniej charakterystyce, miał nie tylko aparat ale także powiększalnik, badał jakość klisz i błon fotograficznych. Już we Lwowie testował powierzane mu materiały fotograficzne fabryki AGFA w Bydgoszczy. Posługiwał się  sprzętem produkcji niemieckiej. Mieszkowym Voiglanderem, Praktiflex-em, Prakticą aż wreszcie, już mieszkając w Rzeszowie kupił „rols-royce” wśród fotoaparatów, czyli Paktisixa. Praca nad powiększeniami w świetle czerwonej lampy to był rytuał. Tato na cały wieczór zajmował łazienkę. Od BFC przy tych powiększalnikach i kuwetach nauczyłem się wiele. Pozostawił trochę ładnych fotogramów, ale dużo z tego przepadło podczas przeprowadzek. Kilka jednak zachowałem. Wszystko to robił technika tradycyjną. Epoki lustrzanek cyfrowych nie dożył.

 

Ciekawa rzecz, że ilekroć na wakacje pojechał w swoje ukochane Bieszczady, nie potrzebował insuliny. Najczęściej wraz z żoną wynajmowali pokój u mającej włoskie korzenie rodziny p. Majnardi, niedaleko centrum Cisnej, przy drodze w kierunku na Żubracze.  Może kiedyś Cisna w większej skali wykorzysta swe uzdrawiające tradycje i stanie się mekką wielu innych cukrzycowców marzących o zerwaniu z insuliną?

 

BFC bardzo życzliwie traktował moje obydwie żony i ich rodziców. Teresę lubił. W Elblągu u Kazimierza i Stanisławy Widotów goszczony był trzykrotnie. Poza ściśle rodzinnymi, różnych innych tematów do rozmowy nie brakowało. Przecież obaj teściowie studiowali we Lwowie, tam poznali swoje żony, stamtąd szli na wojnę. W Warszawie bawił kilkakroć i świetnie sobie gawędzili z moim teściem Stanisławem Radziwonem, osobą wielkiej zacności. Dziadek Forowicz dobrze się też z swoimi trzema wnukami bawił. Niestety, krótko to trwało.

 

BFC, jako geodeta wykazywał się nieprzeciętną fachowością. Był czymś więcej niż mierniczym. Za swoich patronów wykonywanego zawodu uważał profesorów Weigla i Bartla. Znakomity w matematyce. Cechowała go m.in. biegła znajomość rachunku różniczkowego i całkowego. Nie są to czcze opinie - przechwałki. Swobodnie posługiwał się też starymi austrowęgierskimi i współczesnymi skalami. Sporządzane przez niego mapy geodezyjne były szczytem kreślarskiej precyzji. Każdy fachowiec potwierdzi to ujrzawszy nawet mały fragment rysowanych przez niego planów. Plany z jego podpisem służą zapewne do dzisiaj.  Dawniej, w geodezji mapy trzeba było wykonywać własnoręcznie. Jedną z cenionych umiejętności było wtedy precyzyjne kreślenie linii cienkich jak pajęczyna. Rysowało się wówczas i "wyciągało w tuszu" podczas tzw. prac kameralnych, w okresach gdy zimowa pogoda nie sprzyjała pomiarom w terenie zaśnieżając znaki.

 

Póki mógł kreślić plany, robił to. Rozkładanie rysownicy w domu to był rytuał. Zza szafy ojciec wyjmował rolkę kalki i z namaszczeniem rozpinał odpowiedni format. Ustawiał sobie oświetlenie, to znaczy jakąś lampkę stołową bo wtedy pantografowych  jeszcze nie było. Towarzyszyły temu biurowe zapachy, trudno  je nazwać, takie do dzisiaj zachowały się chyba w  pudełku z żółtymi ołówkami "Kohinora". Zanim rozpoczął kreślenie, z podziwu godną cierpliwością szlifował ostrza grafionów i rozcierał w wodzie suchy tusz chiński. Nie był to kaprys geodety. Tam w terenie, od precyzji map zależały – w konsekwencji - określone stosunki własności. W starszym wieku ręka nie jest już tak sprawna. Samodzielne kreślenie planów musiał zarzucić. Kontynuował jakieś prace obliczeniowe, do czego oprócz suwaka logarytmicznego służyła mu maszyna licząca arytmometr.

 

Ostatnie lata BFC spędzał na wolnych obrotach. Co wtedy porabiał? W rzeszowskim NOT społecznie udzielał porad z zakresu prawa wynalazczego.  Działał trochę w Stowarzyszeniu Geodetów Polskich. Mówił coś o bezskutecznej próbie zwołania w Rzeszowie zjazdu koleżeńskiego absolwentów uczelni lwowskich. Prowadził kronikę fotograficzną postępów budowy rzeszowskiego gmachu NOT. Domowe laboratorium fotograficzne urządzał sobie już coraz rzadziej.                 

 

 

Pisał: Jan Forowicz, Warszawa, sierpień 2006, uzupełnienie w 2012

    

 

 

Prof. Tadeusz Forowicz

Tadeusz z psem- Wrocławianin z lwowską duszą

 

 

 

 

Jest osobą godną wyróżnienia omówieniem dużo szerszym niż to, które mogę tu zaprezentować.  Prof.Tadeusz Forowicz jest artystą plastykiem. Wychował zastęp absolwentów PWSSP i obecnie ASP – Wrocław. Przez wiele lat był też tej uczelni rektorem.  Jego imię i nazwisko spotykasz w kronikach szkolnictwa artystycznego, wykazach osiągnięć wzornictwa przemysłowego, historii wydawnictw, w różnych informacjach internetowych, na kartach Encyklopedii Dolnośląskiej i innych. Wśród bliższych znajomych ceniony nie tylko dzięki niebagatelnemu dorobkowi artystycznemu, ale także w uznaniu wielokrotnie demonstrowanej odwadze cywilnej a równocześnie - skromności i bardzo przyjaznego stosunku do ludzi napotkanych. Po tym poznasz Lwowiaka.

Na szczęście, oprócz tej mojej notki jest wiele śladów działalności Tadeusza a wśród nich najważniejszy; Tadeusz Forowicz sam spisał swoje wspomnienia w książce – „Etapy Życia, Lwów – Wrocław” (ISBN 978-83-926046-1-7).

 

 

inauguracja r ak 1978-79 tadeusz f podpis.jpg

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

- Jest Tadeusz Forowicz dumą naszą. – Przede wszystkim ze względu na zasługi wojenne oddane Ojczyźnie w polskim Lwowie, niepoddawanie się niewoli moskiewskiej a potem – podczas odbudowywania Wrocławia ze zniszczeń wojennych i tworzenia w nim środowiska artystycznego. Dusza niespokojna. We Lwowie mieszkał na Gródku, przy ul.Kętrzyńskiego blisko placu Unii Brzeskiej. Uczył się w XI Gimnazjum im.J.J.Śniadeckich. Uprawiał sport i doskonalił dyscypliny harcerskie w  tym przygotowanie do obrony cywilnej wobec zbliżającej się napaści i okupacji Ojczyzny. Mając osiemnaście lat, na początku II wojny światowej był już współzałożycielem antyniemieckiego Rewolucyjnego Związku Wyzwolenia Polski. Przyjął konspiracyjny pseudonim „Kornel Machorkowy”.

W lutym 1940 roku podczas pierwszej okupacji Lwowa przez sowietów, Tadeusz został aresztowany przez NKWD i osadzony w więzieniu śledczym przy ul.Zamarstynowskiej.  Później, w sfingowanym procesie skazany na 8 lat łagru, został przeniesiony  do innego więzienia (przy ul.Jachowicza). Tam oczekiwał na transport w głąb Rosji. Ponieważ zachorował na zapalenie ucha wewnętrznego, odstawiono go do szpitala więziennego na Brygitkach przy ul.Kazimierza Wielkiego. Uniknął mordów na Polakach dokonywanych we Lwowie podczas wycofywania się Armii Czerwonej pod naporem Niemieckim. W czerwcu 1940, korzystając z zamieszania powstałego po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, uciekł ze szpitala. W okresie hitlerowskiej okupacji Lwowa został żołnierzem Armii Krajowej.  Kierował komórką legalizacji kontrwywiadu Komendy Obszaru. Latem 1944 roku aresztowany przez sowietów podczas dyżuru w Kwaterze AK przy ul.Kochanowskiego 27.  Wraz z innymi pojmanymi oficerami i żołnierzami lwowskiej AK został przewieziony do obozu internowanych w Charkowie, następnie osadzony w Riazaniu-Diagilewie i na końcu – w Usti-Szorze k.Kazania. Z obozu zwolniony w związku z rozpoczęciem pierwszej fali repatriacji Polaków z b.ZSRR.

 

 

jelonek 1960 proj tadeusz f z podpisem.jpg

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podczas przetrzymywania w obozach  używał imienia i nazwiska Zbigniew Kornet przyjętego wcześniej w konspiracji. Z takimi też podrobionymi papierami przyjechał do Polski. Teraz sam śmieje się, gdy opowiada o perypetiach podczas zabiegów o powrót do faktycznego nazwiska. Sposób anulowania dokumentów Korneta i argumentacja decyzji o przyznaniu Forowiczowi papierów Forowicza zasługiwałyby na przedstawienie piórem dobrego satyryka.

 

Po powrocie do Polski w jej nowych granicach, zamieszkał najpierw w Milanówku k.Warszawy gdzie pracował przy przygotowywaniu znakomitego elementarza "Nauka czytania i pisania" Mariana Falskiego. Potem mieszka w Katowicach aż 1.I.1948 roku osiadł we Wrocławiu. W stolicy Dolnego Śląska odbył studia artystyczne w ówczesnej Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Tam też koncentrowała się jego działalność twórcza i dydaktyczna. Jest autorem projektów różnych  wnętrz, mebli i imprez wystawowych. Był redaktorem naczelnym barwnego miesięcznika wzorniczego „Mój dom”. Ale – jak sam mówi – stworzył mniej niż by chciał a to dlatego, że dane mu było pełnić absorbującą czasowo i emocjonalnie funkcję rektora szkoły wyższej.

 

 

jelonek 1960 proj tadeusz f z podpisem.jpg

 

 

Okres kierowania Akademią Sztuk Pięknych opisał we wspomnianej już książce „Etapy Życia, Lwów – Wrocław”. Młodszy kolega Tadeusza, artysta malarz wykształcony we Wrocławiu a później rektor krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych Stanisław Rodziński, przekazał mi dodatkowo interesujące świadectwo ówczesnych zachowań Jego Magnificencji T.Forowicza. Zdaniem prof.Rodzińskiego, Tadeusz dał świadectwo odwagi w sytuacji, która wskutek jakiegoś nieostrożnego ruchu mogła się bardzo źle skończyć dla uczelni i dla niego osobiście. Działo się to w najczarniejszym okresie prowadzonej w Polsce polityki antysolidarnościowej. Tadeusz jako rektor umiał wykorzystać swoje talenty negocjacyjne. Jak dobry brydżysta wyimpasował wysłanników wrocławskich władz partyjnych.  A było to tak:

- Pewnego poranka wysłannicy zwrócili się do rektora Forowicza komunikując zamiar egzekutywy Komitetu Wojewódzkiego PZPR, rozpędzenia środowiska  ASP Wrocław na cztery wiatry ponieważ, zdaniem ówczesnej „przewodniej siły narodu”, studenci i duża część kadry dydaktycznej sprzyja opozycji demokratycznej. Na czym to sprzyjanie polegało? – Wystarczy wspomnieć przykład sławnych w latach 1980-81 happeningów „Pomarańczowej Alternatywy” ośmieszających ówczesne władze. Ani partia ani milicja nie miały wtedy sposobu na niepokornych artystów. Rozwiązaniem problemu a zarazem aktem represji wobec środowisk uczelnianych miało się więc stać rozwiązanie ASP. Zakalec decyzyjny godny kanclerskich łbów. Partyjny plan przewidywał powołanie w miejsce wrocławskiej ASP jakiegoś technikum zawodowego.

Podczas spotkania Tadeusz Forowicz najpierw słuchał a następnie grzecznie im to wyperswadował. Skutecznym argumentem okazała się przywołana analogia historyczna. Przypomniał  im fakt z przeszłości instytucji mieszczącej się w tym gmachu. Tak się bowiem składa, objaśnił, że w latach trzydziestych Niemcy zgłosili i zrealizowali identyczny zamiar likwidacji wyższej uczelni plastycznej oraz obniżenia jej rangi. Spełnili go dla ukarania wrocławskiego środowiska artystycznego za głosy krytykujące politykę Hitlera.

-Czy chcecie to powtórzyć? - spytał.

Wysłannikom partii komunistycznej mowę odjęło. Wobec takiej argumentacji tylko pokiwali głowami i wynieśli się. Do pomysłu rozwiązania Akademii nigdy już nie wrócono. Akcja Tadeusza Forowicza zachowała się być może w pamięci innych Wrocławian; prof.Rodziński opowiadał mi o tym w swoim gabinecie rektora Akademii, wiosną 1998. 

Tadeusz Forowicz ożenił się z koleżanką ze studiów Teresą d.d.Kopyciak pochodzącą z Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego. Po zakończeniu II wojny światowej wróciła z Niemiec, gdzie  wywieziono ją do pracy przymusowej.  Po powrocie do Polski Teresa zamieszkała u rodziny w Zabrzu i rozpoczęła studia  na Wydziale Grafiki ASP w Katowicach. W 1948 roku przeniosła się do Wrocławia, na Wydział Ceramiki ASP, tam ukończyła studia i w 1952 roku obroniła pracę dyplomową. Wkrótce potem zdobyła renomę jako artystka i projektantka wzornictwa przemysłowego. Najbardziej znane są jej projekty lalek, które wprowadzono do produkcji przemysłowej. Były często eksponowane na targach i wystawach oraz – co najważniejsze, chętnie kupowane. Reprodukcje jej projektów i modeli lalek stanowiły ilustrację w wielu kalendarzach ściennych adresowanych do odbiorcy krajowego i zagranicznego.

Studia Plastyczne ukończyła również ich córka Magdalena, urodzona w 1958 roku. Pracę dyplomową  obroniła w 1983 roku.  Wyszła za mąż za o rok od siebie starszego Janusza Bochajczuka zajmującego się fotografią profesjonalną na potrzeby różnych firm i autora kilku albumów. Urodziła trzech synów. Mieszkają we Wrocławiu. Magdalena ostatnio zajmowała się projektowaniem wyrobów ceramiki dekoracyjnej i dekoracji wnętrz. Posiada też „Bajogrodek” czyli niemałą sforę miniaturowych piesków rasy gryfonik i chihuahua.

Na materiały dotyczące Tadeusza Forowicza można było trafić m.in.:

ü  w archiwum telewizyjnego „Pegaza” (stworzenie przez wrocławską ASP środowiska twórczego plastyków), 

ü  w miesięczniku polskim „Lwowskie Spotkania” (artykuł  Epilog „Burzy” we Lwowie), ten sam temat - w "Tygodniku Powszechnym" nr 41 z 4.X.1988, w miesięczniku „Mój Dom” (nowoczesne wzornictwo)

ü  we wspomnieniach wychowanków, zamieszczonych w internecie np. na stronie pracowni artystycznej przy urzędzie miasta Bolesławiec.

Mnie udało się zanotować tylko małą część wspomnień Tadeusza Forowicza. Podczas któregoś z naszych spotkań, widząc że pasjonującego materiału może być więcej, latem 2006 podsunąłem Tadeuszowi dyktafon zachęcając do poszerzenia opowieści i – następnie – przeniesienia tego z taśmy na papier. Tak  zainicjowana została książka „Etapy Życia, Lwów – Wrocław”.

 

Pisał: Jan Forowicz, 10 grudnia 2010

 

 

 

 

 

image045.jpg

 

inż. geodeta 

Włodzimierz Eustachy Buraczyński

 

- krzepki Lwowiak i jego żona Żydówka

 

Pan Bóg jako wszechwiedzący, mając na uwadze przyszłe potrzeby bliskich Włodzimierza Buraczyńskiego powołał go do pełnienia funkcji opoki. Zarówno koledzy ze studiów, później uprawiający zawód geodety jak i rodzina zawsze mogli liczyć na daleko idącą pomoc. Dlatego był lubiany i szanowany. Najwięcej zasług oddał rodzinie. Kochali go za to. Ale jakiegoś spektakularnego rewanżu nie dane mu było doczekać. Niestety, zmarł bezpotomnie. Także rozpłynął się pozostawiony majątek nie służąc celom przez testatora zamierzonym. Ludzie szlachetni nie zawsze doświadczają należnej wdzięczności.

 

 Mój ojciec, przybysz ze Skolego Bohdan Forowicz „Czarny” (BFC) i mój ojciec chrzestny, Lwowianin Włodzimierz Buraczyński zaprzyjaźnili się podczas studiów lwowskich.  Rodzice najpierw wybrali Włodzia na swojego świadka ślubnego. Później sami byli gośćmi na ślubie Włodzimierza i Anny. Oczywiście utrzymywali też kontakty zawodowe. W czasie II wojny światowej Forowiczowie i Buraczyńscy mieszkali w różnych miastach. Na pewno podtrzymywali kontakty. Po wojnie Buraczyńscy osiedli w Bytomiu a od lat sześćdziesiątych stali się obywatelami Warszawy. Ojciec podczas wyjazdów na Zachód Polski wstępował do nich na Śląsk. Gdy wuj wyjechał do Warszawy, BFC parę razy odwiedzał ich, głównie przy okazji wyjazdów służbowych z Rzeszowa do stolicy. W Bytomiu ja też wizytowałem wujka jako student Politechniki Śląskiej. Następnie, dość często zaglądałem do wujka, gdy podczas studiów ściągany byłem na jakieś zebrania do redakcji TS „Politechnik” albo do Rady Naczelnej ZSP. Regularnie wizytowałem dom Buraczyńskich na ul.Włoskiej 1b Warszawie. po ich ukończeniu Politechniki Krakowskiej, gdy już stolicy osiadłem.

 Bliżej poznałem wuja na Śląsku. Z charakteru był optymistą, człowiekiem otwartym i przedsiębiorczym. Mimo upływu lat jego lwowskość była świeża, można rzec witalna. Da się ją zdefiniować  używając trzech słów: perfekcja, życzliwość i wierność. A czegóż innego ludzie od siebie oczekują? Właśnie te cechy uważamy za najwartościowsze. Taką atmosferę chłonie się oboma stronami płuc, zwłaszcza gdy się chce coś wiedzieć o mieście urodzenia, podówczas całkowicie przede mną zamkniętym.

Wokół wuja Włodzia, jak spinacze przy magnesie skupiała się poharatana przez wojnę rodzina i grono różnych nie spokrewnionych z nim, ale tak samo poszkodowanych rozbitków lwowskich. Jako się rzekło, na jego życiorys rzutowało kilka smutnych wojennych i powojennych okoliczności: wypędzenie z rodzinnego miasta, utrata przybranego syna, koszmarne wspomnienia okupacyjne. Wśród nich jedno szczególne:  najwyższej próby akt dochowania przysięgi wierności. Wybrankę, żonę pochodzenia żydowskiego osłaniał przed Niemcami najskuteczniej jak umiał. Po wojnie miał jeszcze tyle energii, żeby kręcić tym całym zawodowym i rodzinnym  interesem. Robił to nadal według swojego uznania, innych o zdanie pytał, ale rzadko. Nieźle zarabiał. W barku u Wuja Włodzia zawsze stało parę butelek dobrego koniaku. A o takie trunki w PRL nie było łatwo.

 Włodzio budowy był krzepkiej. Szczęka jak u boksera, tak masywna, że nikt nigdy nie znokautuje. Nie ma takiej pięści co by to uczynić zdolna była. Niski wzrostem, ale bardzo odważny. Lwowskie batiary omijali go podobno dużym łukiem. Myślę, że zawsze gdy w pobliżu była jakaś młodzieńcza bijatyka, to był tam też kilkunastoletni Włodzio. Wywodził się z rodziny masarskiej. Jego tato wyrabiał wędliny i sprzedawał we własnym sklepie.  Dzięki temu syn miał już za co studiować. Wuj przez całe życie zachwycał się radiowymi dialogami Szczepka i Tońka. Jak wielu młodzieńców uformowanych w okresie II Rzeczpospolitej za obowiązek i źródło radości uznawał uprawianie sportów. Grał w klubie futbolowym „Czarni” Lwów. Stamtąd blisko znał Kazimierza Górskiego, który kopał piłkę w którymś z konkurencyjnych klubów lwowskich.

 Po latach, byli koledzy z lwowskiego boiska spotkali się jeszcze w Warszawie. Górski był znanym trenerem, prowadził reprezentację Polski. Wuj Włodzimierz zaglądał do niego na treningi. Znajomość z Buraczyńskim Górski potwierdził też bardzo sympatycznie gdy rozmawiałem z nim w siedzibie PZPN (było to w marcu 1974 roku, podczas szykowania akcji prasowej „Tematu”; wymyśliłem sobie mianowicie, wezwać wynalazców do proponowania specjalnych konstrukcji urozmaicających piłkarski trening).

Wujek Włodzio jeździł też na nartach. Jak już je przypiął o nóg, stawał się orłem. Nie stronił od ryzykowania zdrowiem. Opowiadał, że w czasie jakiegoś szaleńczego szusowania w skolskiej części Karpat, na progu ostrego zbocza niespodziewanie wybiło go do góry, jak podczas skoków narciarskich, a w trakcie lotu jeszcze przekoziołkowało. Wykorzystał swoje warunki fizyczne. Wywinął salto i szczęśliwie lądował na obu deskach.

 Przed wojną ożenił się z Anną (ur.26.IX.1909 we Lwowie w rodzinie żydowskiej) bardzo ładną panienką zatrudnioną jako pomoc techniczna w lwowskiej kancelarii mierniczego przysięgłego Władysława Jakubowskiego (Lwów, ul.Frydrychów nr 12, dwa domy dalej od mieszkania i kancelarii BFC).  Ślub odbył się w kościele, z tego wniosek, że Ania była wychrzczona. Utrzymywali kontakt z moim ojcem, który też przez jakiś czas wykonywał prace dla tej kancelarii. Niestety, o wspólnych przedsięwzięciach Włodzia i Bohdana „Czarnego” w okresie lwowskim niczego już się nie dowiemy.

 W czasie okupacji stara przyjaźń wujka Włodka z BFC przydała się w sposób szczególny. Obaj musieli wywieźć ze Lwowa zagrożoną osobę, Anię Buraczyńską i znaleźć dla niej bezpieczne miejsce. Wuj przyjechał do nas, do domu przyjaciela w Sanoku. We Lwowie prawdopodobnie groziła jej denuncjacja i uwięzienie w szwabskim obozie koncentracyjnym. Grunt musiał im się palić pod nogami. Włodzio prosił moich rodziców o pomoc a ci poczynili jakieś techniczne przygotowania. W naszym mieszkaniu dla Ani zrobiono posłanie za kotarą, we wnęce drzwiowej, w ostatnim pokoju. Jednak na ul.Floriańskiej 15 (tak się chyba wtedy nazywała dzisiejsza ul.Daszyńskiego) na dłużej nie można jej było ukryć. Przechowywanie nie wchodziło w grę - zbyt ruchliwe miejsce, blisko centrum Sanoka a i w okna z zewnątrz nie trudno było zajrzeć. Tato i wuj nawiązali kontakt z pewną dzielną Polką, Jadwigą Werner. Przed wojną a także jakiś czas pod okupacjami była pracownicą Poczty Polskiej. Wtedy stanowiła jednoosobowy personel agendy gdzieś nad granicą z Węgrami.  I to właśnie do niej po jakimś czasie Buraczyńscy wyjechali z Sanoka. O ile wiem, Anna została szczęśliwie zadekowana u Jadwigi. 

 Najgorsze dni ciocia Ania przetrwała w schowku na rubieży okupowanej Rzeczypospolitej. Nie pamiętam niestety nazwy miejscowości w Bieszczadach Wschodnich. Prawdopodobnie chodzi o dawną polską wieś u  zbiegu granic, może właśnie tę z agencją pocztową. Szczątkowe wiadomości pochodzą jedynie z przekazu rodzinnego Forowiczów. U Buraczyńskich był to temat tabu. W późniejszych rozmowach ze mną, także w okresie po śmierci wuja Włodzia, ciocia Jadzia Werner  nigdy go nie podejmowała. Co innego podczas spotkań z moim ojcem. Chyba do tego epizodu wojennego wracali. Raz, podczas wizyty ojca w Warszawie wybrawszy się do domu Buraczyńskich słyszałem jej opowieść o wyłapywaniu Żydów, formowaniu nieszczęśników w kolumny marszowe. Byli pędzeni gdzieś traktem węgierskim w okropny sposób, niemieccy oprawcy zabijali słabszych i porzucali ich ciała w przydrożnych rowach. Jednak ani mój ojciec, sam ciężko doświadczony pobytem w niewoli niemieckiej ani ciocia zbyt długo pomocy udzielonej Ani nie rozpamiętywali. To była wojna, okrutna, ale też jedyna jaką znali. Pomoc Ani? No tak, ale to było, minęło. Myślę, że  ten gatunek Polaków ludzi Kresów cieszyło coś chowanego w głębi serca, coś co wielu słów nie wymaga, poczucie że zrobili co mogli. Ciocia Ania przeżyła. Może były jakieś inne przyczyny nie rozpamiętywania? Może unikano wkraczania na pole otoczone taśmami tabu? Zastanawiam się teraz nad zamazującym takie zasługi wpływem peerelowskich czasów, gdy nie wiadomo czemu, otwarte nawiązywanie do czyjegoś żydowskiego pochodzenia uważano za „raczej niestosowne”.

 W 1971 Anna Buraczyńska zmarła na raka. Pod koniec cierpiała okropnie. Opiekował się nią dr Traczyk. polecony przez panią Kruszyńską, lwowską znajomą cioci Wernerowej. Ania, jako kolejna lwowianka została pochowana z dala od rodzinnego miasta, jak wygnaniec, w Warszawie w obrządku rzymsko-katolickim.

 Krótko po niej nagle odszedł wuj Włodzimierz. Na zniesienie takiego bagażu kłopotów zabrakło zdrowia. Miał już wcześniej zawał serca, (podczas którego - jak sam opowiadał - doczołgawszy  się do barku wziął łyk koniaku, co zdaniem lekarza uratowało mu życie). Wuj powinien był na siebie bardziej uważać. On jednak miał inny plan. Nie chciał wegetować na tym padole, na którym tak mało doznał szczęścia. Po śmierci ukochanej żony postanowił znaleźć jakieś pocieszenie. Z osłabionym sercem wybrał się samolotem na wycieczkę do Buchary i Samarkandy. To nie wzmocniło jego zdrowia. Po powrocie z podróży był jednak Azją zachwycony. Nosiłem do wywołania diapozytywy zrobione jego kijewem. Zawierały widoki starych budowli, wzory okładzin ceramicznych itd. Niespodziewanie, w parę dni po powrocie wuja do domu, przyszedł nowy atak serca. Pomagałem załatwiać formalności pogrzebowe chrzestnego. Oboje z żoną spoczywają na Powązkach. Diapozytywy odebrałem z laboratorium Fotonu już po wszystkim.

 Wuj Buraczyński był człowiekiem honoru. Dowodów dał wiele. Jeden z nich był szczególnej rangi. W 1970 może dlatego, że przeczuwał swój koniec, sporządził testament. Wprowadził do niego zapis o przyznaniu tzw. dożywocia Jadwigi Werner. Osoby, którą do końca swego życia bardzo szanował.

Parę słów o cioci Jadwidze. - Po wojnie deportowana ze Lwowa na osiedlenie w Bytomiu stała się przyjaciółką i bywalczynią domu Buraczyńskich na Placu Grunwaldzkim. Jadwiga była samotna, miała w tym czasie pod opieką kogoś z rodziny (swoją ciocię?). Za mąż nigdy nie wyszła. Zajmowała jednak szczególne miejsce u Buraczyńskich. Gdy wuj postanowił przenieść familię do Warszawy, zaproponował Jadzi opuszczenie Bytomia i wspólne zamieszkanie w domu zbudowanym na Mokotowie przy ul.Włoskiej 1b. Miała wtedy pięćdziesiąt parę lat. Skorzystała z zaproszenia. W stolicy szybko dostała pracę w dziale kontroli paczek (władza sprawdzała wtedy zawartość każdej przesyłki, zwłaszcza nadsyłanej z USA)  na Poczcie Głównej. W otrzymaniu tej pracy pomógł jej pan Kruszyński, odszukany w Warszawie były szef poczty ze Lwowa. W wieku emerytalnym dorabiała jeszcze jako bileterka w Sali Kongresowej PKiN.

Jeśli chodzi o mnie, Jadwigę Werner kilka razy widziałem w Bytomiu a później, w Warszawie gdzie bliżej ją poznałem. Potrzebowała przyjaciół. Kazała tytułować się ciocią. Kiedy Buraczyńscy odeszli, bardzo mocno odczuwała swoje osamotnienie. Poznała ją też moja żona Jeanette. Tradycją stały się, że tak powiem z lwowska, "wizyty na dobrą herbatki".

 Domowniczką na Włoskiej 1b była też starsza siostra Ani, Wanda. Nosiła nazwisko Kowalska i w młodości - podobnie jak siostra - też musiała być ładna. W odróżnieniu od Ani miała diabła za skórą. Na szczęście, dobra była tylko w gębie. Dużo gadać, mało pracować. Do roboty - dwie lewe ręce. Ale może dobrze; dzięki temu nikomu chyba nie naszkodziła. Swe żydowskie pochodzenie lubiła podkreślać. Zawsze próbowała narzucać swoje poglądy. Typowa przodowniczka zawsze, czy tego trzeba czy nie.

 Przodownictwo uprawiała z bardzo marnym skutkiem. Po wkroczeniu Moskali do Lwowa, w 1939 roku Wanda ucieszyła się. Była sympatyczką rozwiązanej w Polsce pod koniec lat trzydziestych Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Z punktu widzenia proklamowanego stylu walki, była to partia posługująca się wywrotowymi metodami działania. Zadając się z jej aktywistami Wanda stawała więc po stronie wrogów państwa polskiego przypisując mu m.in. ucisk „czołowych sił narodu ukraińskiego”. Nieprzytomna. Wszystko w swoich spekulacjach i obliczeniach spartoliła. Ale jaka była dumna!

A wtedy, gdy Moskale weszli do Lwowa, Stalin dał dowód, że tacy jak Wanda bynajmniej go tymi swoimi wyczynami nie zachwycili. Niewdzięcznik. Dla Zachodniej Ukrainy żadnej, nawet komunistycznej „samostijności” nie przewidywał.  Nie jest wykluczone, że Wanda jakimś cudem trafiła na sławną listę Joszki Mincenmachera vel Jana A.Reguły. Pracowity agent wielu wywiadów Mincenmacher walnie przyczynił się do przetrzebienia środowisk komunizujących. Najpierw donosił moskiewskiemu Kominternowi, później warszawskiej „Dwójce”, potem Niemcom, potem NKWD, po wojnie - polskiej UB a na koniec wywiózł swą wiedzę gdzieżby? - do Izraela. Któraś z jego list mogła by więc przyczynić się do wyjaśnienia okoliczności zapuszkowania lwowskiej komunistki przez NKWD. Generalissimus Stalin nie uznał bowiem zasług gorliwej Wandy. Najpierw  niefortunną aktywistkę uwięził a następnie wysłał na Sybir. Tym razem przodownictwo Wandy okazało się było bardzo kosztowne i dla niej i - jeśli wierzyć Moskalom - także dla całego ZSRR. Władza moskiewska zawsze narzekała, że tylu więźniów karmić musi. W przypadku Wandy zbyt długo to jednak nie trwało. Ledwie zakończyły się działania wojenne, zawsze pierwsza Wanda Kowalska poprosiła o zwolnienie z obozu i repatriację do tak pochopnie wzgardzonej ojczyzny. Nie od razy się jej udało. Wróciła chyba w 1957 roku z jakimś rosyjskim mężem, o którym prawie nic nie wiedzieliśmy, zresztą szybko znikł z rodzinnego horyzontu.

Polska przyjęła ją i okazała się wyrozumiała. Pewne znaczenie odegrało wstawiennictwo byłego lwowskiego towarzysza, który miał więcej oleju w głowie. Zgrabnie wymknął się on sowietom, wcześniej przedostał ze Lwowa na tereny polskie a po wyzwoleniu zmienił nazwisko na Naszkowski i szybko awansował w strukturze władzy ludowej. Piastował urząd wiceministra spraw zagranicznych. Dotarła do niego w Warszawie Ania Buraczyńska. Pomógł Wandzie. Do Ojczyzny Wanda, jeśli dobrze to dzisiaj obliczam, wróciła więc w rezultacie drugiej fali repatriacji.  Najpierw zamieszkała u Buraczyńskich w Bytomiu a potem przeniosła się z nimi do Warszawy, gdzie wybudowali dom przy ul.Włoskiej na Dolnym Mokotowie.  Wiceminister ułatwił też nawiązanie nowych kontaktów. W Warszawie ledwie otrząsnąwszy się z syberyjskich przeżyć, już  znowu wstąpiła do partii komunistycznej. Tym razem zapisała się do PZPR.   Szczęśliwie, w stolicy na niwie politycznej, Wanda jako mocno podstarzała i schorowana członkini partii, niewiele już mogła zdziałać. Przez parę lat podczas manifestacji pierwszomajowych albo pochodów z okazji Święta Odrodzenia przypadającego 22 lipca wystawiano ją na publiczny widok; rozpoczynała defiladę maszerując w pierwszym, kombatanckim szeregu przed frontem czerwonych szturmówek.

Z uwagi na cechy charakteru Wanda była trudna we współżyciu. Musiała zażywać leki uspokajające. Na ostatnie lata trafiła do ówczesnego luksusowego schroniska dla partyjnych kombatantów przy ul.Wołoskiej, dzisiaj mieści się tam dom lekarzy-emerytów. Jej decyzję o opuszczeniu domu Buraczyńskich przyjęto z ulgą. Odetchnęła zwłaszcza ciocia Jadzia Werner.

 Wanda Kowalska opowiadała mi o Syberii. Jedno z zajęć, które jej przypadło w łagrze miało polegać na robieniu podłóg. Materiałem na podłogi miało być azjatyckie tworzywo sztuczne „kiziak”. Kiziak powstawał ze zmieszania gliny  z krowim łajnem. Wanda nie miała o tym pojęcia. Kiedy kazano jej robić kiziak spytała brygadzistę co to jest. Podobno był tym pytaniem zaskoczony, ale cierpliwie objaśnił. Na koniec instruktażu westchnął i wciąż zdziwiony zapytał: ”jak wy takich rzeczy nie znacie, to jak wy tam w tej Polsce żyli?”

 Innego rodzaju rozmowę z Wandą pamiętam z wiosny 1967 roku. Tematem były doniesienia z frontu wojny izraelsko-egipskiej na półwyspie Synaj. Egipcjanie dostawali wtedy niezłego łupnia. Wanda była z Żydów dumna. „Zawsze się uważało, że Żydzi to pejsaci tchórze, którzy stronią od walki zbrojnej. Teraz pokazali, że potrafią” – usłyszałem.

Swoim specyficznym pojmowaniem wartości pochodzenia ubawiła mnie kiedyś podczas rozmowy komentującej odwołanie Naszkowskiego z ministerialnego stanowiska. Czytając gazetę znalazła na łamach uwagę o narodowości, coś co dotyczyło jego żydowskiego rodowodu. Nie spodobało się jej. Naszkowski miałby być Żyd? Ależ to stara szlachta polska! – wymamrotała wściekła Wanda. Nie podchwyciłem tematu. Co mnie to mogło obchodzić? Jaki szlachcic? Naszkowski, jak się  tam kiedyś zwał, od lat  był dla mnie ważnym politykiem, ministrem polskiego rządu i to wystarczy. W tej chwili znowu podpadłem. Być może za takie kompletnie bezcmokierskie podejście Wanda wtedy mnie ostatecznie - jak mawiają górale - znielubiła.

Jak pisałem, po wypędzeniu ze Lwowa wuj Włodzio pracował jako geodeta w Bytomiu. Do tego miasta trafiły też rodziny jego dwóch braci. Szwagierka, żona jednego z nich była sprzedawczynią w masarni. Miała syna Tadeusza Buraczyńskiego. Był też jeszcze jeden młody członek rodziny, chyba bratanek Włodzia, niezbyt dobrze sobie w życiu dający radę, zaprzyjaźniony z bytomskim światkiem miłośników mocnych trunków. Tych jego krewnych w Bytomiu nie miałem okazji poznać, ale spotkałem po paru latach w Warszawie, po odejściu wujka.

W Bytomiu Włodzimierz Buraczyński zaopiekował się Romanem, bratankiem Ani, sierotą. Romcio był o rok młodszy ode mnie. O jego ojcu się nie mówiło, ale nie trudno było się domyślić, że mógł  zostać zamordowany w niemieckim obozie koncentracyjnym. To samo dotyczyło prawdopodobnie matki Romcia. We wczesnych latach powojennych wiele sierot wolało nie przyznawać się do utraty rodziców w niemieckich obozach. Być może obawiali się automatycznego przypisania do narodowości żydowskiej, zakładając obowiązywanie błędnego stereotypu, że mianowicie w obozach koncentracyjnych ginęli tylko Żydzi. 

 

 

inauguracja r ak 1978-79 tadeusz f podpis.jpg

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pole tekstowe: Włodzimierz Buraczyński (z lewej) przed Sej-mem, fot.BFC, lata sześćdziesiąte ub.wieku

 

 

U Buraczyńskich Roman znalazł drugi dom. Chłopak bardzo zdolny i subtelny.  Ania lubiła to akcentować. Był traktowany jak syn.  Miałem z Romciem kilka fajnych spotkań. Kiedyś, podczas pierwszego roku moich studiów, kupiłem trzy bilety na imprezę rozrywkową „Zgaduj Zgadula” odbywająca się w hali gliwickich zakładów naprawy wagonów (ZNTK). Wuj Włodzio z Romanem przyjechali do Gliwic. Zabawę prowadzili panowie Rokita i Przybylski. Do udziału w konkursach zapraszali każdego, kto chciał wyjść na estradę. Na skierowane do sali wezwanie Romcio podniósł rękę, został dostrzeżony, wziął udział w konkursie i wygrał... nagrodę rzeczową: kajak. Na estradzie dał popis inteligencji, brawo. Ale wygrywając zafundował nam problem. Trofeum trzeba było odebrać. Laureat ani myśli z kajaka korzystać. Wuj Włodzio opanował kryzys organizacyjny. Wkrótce zostałem wyłącznym właścicielem tej okazałej drewnianej jednostki pływającej. Portem macierzystym została przystań na Dzierżnie. Trochę tym kajakiem popływałem, ale po decyzji o zmianie uczelni i przeniesieniu na Politechnikę Krakowską, zostawiłem go komuś, kto na Dzierżnie tę przystań prowadził.

 Młodość Romcia skończyła się tragicznie. Ledwie co zdał egzamin maturalny. Jak co roku pojechał na wakacje do leśniczówki jakiegoś krewnego albo powinowatego ze strony Ani, w Poznańskiem. Tam w bliżej nie znanych mi okolicznościach, jednym strzałem z dubeltówki przerwał swoje ledwie rozpoczynające się życie. Nawet po latach od tamtej tragedii Włodek nic o tym nie chciał mówić. Można przypuszczać, że chłopak przechodził wtedy okres nadzwyczajnej skłonności do załamań. To się w tym wieku zdarza.

Wydarzenie było główną przyczyną decyzji wuja Buraczyńskiego o zamknięciu rozdziału bytomskiego. Przygnębiony samobójstwem przybranego syna, wujek Włodzio zabrał rodzinę do Warszawy. Tu Buraczyńscy mieli dokończyć doczesną wędrówkę. Wuj zostawił testament, w którym dziedzicem willi uczynił wspomnianego bratanka z Bytomia. Tym darem gorącego lwowskiego serca, trochę naiwnie próbował stworzyć mu warunki do zerwania z nienajlepszą przeszłością. Jadwidze Werner przypadło wspomniane już prawo dożywotniego mieszkania „w jednym wybranym sobie pokoju, ze swobodnym dostępem do łazienki i kuchni”.  Testament przewidywał też coś dla mnie; otrzymałem ciężki złoty sygnet rodowy i walizkową maszynę do pisania marki FK (przedwojenna produkcja Fabryki Karabinów, prawdopodobnie produkowała na wyposażenie sztabów naszej armii).

Bratanek spadek przyjął, ale nie czuł się z nim dobrze. Całą tę „masę spadkową” wolał zamienić na pieniądze. Sprzedał willę Tadeuszowi Buraczyńskiemu. Sam wrócił do Bytomia z workiem pieniędzy. Tam kupił samochód marki „Moskwicz”, wytwór sowiecki znany z rekordu rdzewienia. Rdzewiał tak szybko, że dziury pojawiały się zanim właściciel po raz pierwszy zdążył przekręcić kluczyk w stacyjce. Opisuję to  z wrażeniem zawodu, sprzeniewierzenia doznała ostatnia nadzieja Włodzimierza Buraczyńskiego. Nie taki miał być finał szczytnego zamiaru postawienia bratanka na nogi.

Z wujem rozmawialiśmy czasem o Lwowie. Włodek  podobnie jak ja, lubił podróże. Tak się złożyło, że uczestnicząc w studenckiej wyprawie do Rumunii, po drodze mogłem wreszcie zobaczyć troszkę Lwowa. Chyba po tych moich krótkich odwiedzinach rodzinnego miasta zgadaliśmy się.  Dzieliłem się własnymi wrażeniami. W zamiarze ich zweryfikowania uzgadniałem różne szczegóły.

 

Chętnie wyjaśniał, ale bez zbytniego przejęcia. W pewnej chwili zapytałem więc wujka wprost,

- Nie tęsknisz za swoim miastem? Dlaczego nie zafundujesz sobie odpowiedniej wycieczki. Odrzekł:

- Do Lwowa nie pojadę, bo nie chcę przeżyć przykrego rozczarowania.

Namawiałem,

- Ależ miasto jest takie jak dawniej, pojawiły się tylko inne szyldy i napisy – powiedziałem.

- Widzisz, mówi wuj, miasto to przede wszystkim ludzie, oni tworzyli nadzwyczajną atmosferę, mój zapamiętany nastrój Lwowa. Ja nie chcę poznać Lwowa, w którym atmosferę usiłuje nadawać Moskwa.

 

Ostatnią wielką miłość wujka stanowił bokser Kajtek. Psisko było rozpieszczane bez opamietania. Jak wszystkie zwierzaki tej rasy, ślinił się obficie. Najlepiej mu ciekło gdy mordę oparł komuś na kolanach. Nie wiedziałeś o tym? - Twój pech. Fakt pobrudzenia gościowi spodni nikogo z domowników nie interesował. Kajtuś za wszystko musiał być chwalony i nagradzany. Zwykle się leniwił.  Mało kto umiał go z fotela wyprosić. Na szczęście, skwapliwie reagował na wypowiedziane do niego słowo „buciu”. „Buciu” oznaczało wskazanie, że można gdzieś znaleźć pantofel. Porwanie pantofla, zwłaszcza tego nowego,  zostawionego przez gościa pod wieszakiem na parterze to frajda!

A późniejsze dość pracowite gryzienie tego przedmiotu to frajda do kwadratu. Kiedy wreszcie Kajtuś zdecydował się trofeum oddać, z bucia zostawał kapeć.

Wiele razy wyprowadzałem Kajtusia na długie spacery do nieodległego parku Morskie Oko. Młody pies był skoczny, więc stawiałem przed nim dość trudne zadania. Z biegiem lat, stopniowo dosięgał w tych skokach coraz niższych poziomów. Raz poszliśmy dużo dalej, na parokilometrowy spacer bo aż w kierunku warszawskich  Siekierek, nad Wisłę. To było jednak przedsięwzięcie zbyt męczące. Starzejące się już psisko ledwie doczłapało z powrotem. 

Wuj przed śmiercią chciał Włoską 1b trochę rozbudowywać. Przybył piękny pokój - weranda nad garażami. Kolejny właściciel, Tadzio Buraczyński kontynuował modernizację. Potem wynajął część domu na biura. Wynajmowano też jeden z  garaży. Korzystał z niego wielce sympatyczny inż. Janusz Czamarski, długoletni sekretarz generalny Naczelnej Organizacji Technicznej, którego miałem przyjemność poznać z racji pracy zawodowej, ale za życzliwym pośrednictwem wuja Widoty z Bydgoszczy. Ze starych rozwiązań pozostało tylko „dożywocie” Jadwigi Werner.

Tadzio Buraczyński też się tym domem długo nie cieszył. Wkrótce z całą rodziną wyjechał do Francji. Osiadł w jakiejś farmie owczej w górach w rejonie Roquesteron. Zdaje się, że prowadzi tam gospodarstwo agroturystyczne.

Z całego towarzystwa Buraczyńskich,  najdłużej w domu na Włoskiej 1b przebywała Jadwiga Werner. Dopiero wtedy, w takim siedlisku bez twórcy, widać było jak smakuje brak bliskich. Starałem się ją często odwiedzać. Robili to także zacni państwo Kruszyńscy. Starszą panią nadal interesował się dr.Traczyk.

Jak wspomniałem, podczas odwiedzin na Włoskiej zawsze dostawało się herbatkę, często jakieś ciasteczka i dużą porcję ciekawych, choć chwilami selekcjonowanych wspomnień. Nie wszystko chciała mówić, omijała na przykład temat Ani. Jadwiga Werner urodziła się za czasów rozbiorowych, na pograniczu Austrowęgier i carskiej Rosji, 21 sierpnia 1908 roku w Płotyczach k.Tarnopola. Po I wojnie światowej, jak chyba wszyscy z rubieży Rzeczypospolitej, wykazała się bezgraniczną lojalnością wobec odzyskanego państwa polskiego. Opowiadała mi, na przykład, jak to na kresowej poczcie w którejś z tzw. karpackich pipidówek mogła dość wcześnie zorientować się, że antypolsko nastawieni nacjonaliści galicyjscy szykują ruchawkę. Ci naiwniacy do spiskowania przeciwko państwu wykorzystywali usługi szacownej Poczty Polskiej. Wydawało im się, że Polak honorowy urzędnik, osoba zawsze starająca się przestrzegać cywilizowanych manier, będzie na tyle nieroztropny, żeby nie zwrócić uwagi na widokówki o powtarzalnym brzmieniu, w zawoalowanej formie informujące o jakiejś dacie albo miejscu zbiórki. Lojalny  pocztowiec II RP dostrzegał i nie miał żadnych wątpliwości: legalne władze suwerennego państwa należy natychmiast poinformować o prawdopodobieństwie wywrotowej ruchawki.

- Po prostu  nagle wzrastała liczba nadchodzących na wieś korespondentek z jakimiś „dziwnymi” hasłami. Urzędnicy pocztowi nie wahali się raportować naczelnikowi. Inna rzecz, że za okupacji sowieckiej NKWD dużo lepiej inwigilowała; otwierała listy, a czytanie wszystkich "odkrytek" to była norma - wspominała ciocia Jadzia.

Za drugiej okupacji sowieckiej Lwowa z placówki ją odwołano. Trudno się dziwić. Pracownica poczty była „polską panią” czyli wrogiem. I słusznie, bo o NKWD nie mogła spokojnie mówić. Na szczęście dla Jadzi, na tym odwołaniu z placówki się skończyło. Było też coś dobrego. Wróciła do Lwowa. Wśród upowców nie powinna była zostać. Gdyby zwiedzieli się o wykryciu ich zamiarów, mogli ją przecież skrócić o głowę. Zrobiliby to sami albo rękoma hitlerowców. Donoszenie na Polaków Niemcom było przecież ulubioną praktyką tych obłędnych „bojowików”. We Lwowie, jako pozbawiona pracy, pozostawała oczywiście bez środków do życia.  Pani Zofia Kruszyńska, córka wspomnianego pocztowca lwowskiego wspomina, że zapobiegliwa Jadwiga radziła sobie sprzedając na ulicy upieczone własnoręcznie bułeczki.

Jadwiga Werner przeżyła Buraczyńskich. Po nagłej śmierci wuja Włodzimierza dopilnowała jeszcze wyrycia napisu na płycie grobowej. Codzienność komplikowały jej dolegliwości trzustki. Żywota dokonała w warszawskim Szpitalu Czerniakowskim. Gasnącą wizytowaliśmy jeszcze z Żanetą na ul. Stępińskiej. Zmarła 19 marca 1992 roku. Ciocia Jadzia pochowana została na cmentarzu w Pyrach k.Warszawy, sektor „C”, rząd 27, grób 3. O różne sprawy organizacyjne związane z pochówkiem zadbał Jan Kruszyński, wnuk jej naczelnika ze Lwowa.

Na długo przed odejściem z tego świata ciocia Jadzia postanowiła uporządkować swoje papiery w dość specyficzny sposób. W szufladzie na wierzchu ułożyła dokumenty potrzebne do załatwiania formalności pogrzebowych. Dodam przy tym, że wcześniej wykupiła miejsce na cmentarzu. Starsi ludzie tak się szykują. Pod tymi dokumentami pochówkowymi żadnych innych nie było. Nie wiadomo co ją podkusiło żeby robiąc porządki niszczyć wszystkie zachowane w domu papiery i fotografie Buraczyńskich. Czemu to zrobiłaś? - zapytałem.

- A komu to może być jeszcze potrzebne? lepiej, żeby się obcym pod nogami nie przewracało - odpowiedziała.

Bardzo lubiłem ciocię, ale za to wyjaśnienie nie mogłem pochwalić. Miałem wrażenie, że po raz drugi odbierała życie tym postaciom. Stało się. Przepadły także fotki, które sam im robiłem. Niestety, negatywy też zaginęły. Teraz wizerunek wuja Włodzia mogę sobie odtworzyć na podstawie tylko dwóch czy trzech maleńkich zdjęć z przedwojennego ojcowskiego albumu. Zatarły się wszystkie zapisane aparatem fotograficznym ślady po pięknej Ani. Nie ma też czym wspomóc pamięci, by dokładniej odtworzyła sylwetkę nieszczęśliwego Romcia. Fotografii osób bliskich nie niszcz! Jeśli myślisz, że one nigdy nikogo nie zainteresują, to się mylisz.

 

Pisał:  Jan Forowicz, Warszawa, lipiec 2007     

 

 

 

Włodzia i Piotr w Krynicy

 

 

Piotr Kaliczak

 (1904-1957)

 

 

 

 

Urodzony 11 listopada 1904 w Skolem, z ojca Teodora i matki Katarzyny d.d.Sawicka. Chłopisko wzrostu 2,05 m był osobą o gołębiej duszy. W miasteczku, a właściwie w osiedlu skolskim Demnia, był kierownikiem samochodowi. Wchodziła ona w skład dużego przedsiębiorstwa pozysku drewna, będącego własnością węgierskiego barona Gredla. Z moją ciocią Włodzią, sostrą taty Bohdana „Czarnego”, pobrali się 21 stycznia 1931 roku, według reguł obrządku łacińskiego. Do 1939 roku żyło im się w Skolem całkiem dostatnio. Podczas II wojny światowej musieli wyjechać ze stron rodzinnych i osiedli w Bytomiu.

 

 

 

 

Pole tekstowe: Włodzimiera i Piotr Kaliczakowie na spacerze po Krynicy Górskiej 1953

 

 

Piotr tworzył z Włodzią małżeństwo nieco oryginalne. W domu powinien był mieć coś do gadania, a nie miał. Jego dochody stanowiły solidne podwaliny prowadzenia gospodarstwa domowego. Cieszył się wielkim uznaniem środowiska zawodowego. Równocześnie, w domu chyba dość namiętnie ciosano mu kołki na głowie. Ponieważ był bardzo duży, przewaga fizyczna żony wykluczona. Pozory mylą. Czego on się od niej nasłuchał! Za mojej pamięci, już na Śląsku był silnie podejrzewany o niewierność małżeńską. Ciocia wykrzykiwała zaciągając po lwowsku: on znalazł sobi jakąś flamy w Katowicach!  Bogu ducha winien wujcio Piotr znosił wszystko cierpliwie, zarzutów nie podejmował i tylko od czasu do czasu nieśmiało apelował do cioci: „no duszko, ta daj już pokój”.

Trzeba jednak powiedzieć, że dom urządziła mu na medal. Ciocia należała do pedantek. Natychmiast starła z mebla najdrobniejszy dostrzeżony pyłek. Jest taki typ kobiet, które ściereczki się nie wstydzą. Ciocia doskonale warzyła. Wiem coś o tym ja i jej liczni goście, których poznałem w latach późniejszych. Kto przyszedł, zawsze coś małego do zjedzenia dostał. 

Patrząc na tę parę powiedziałbyś, że w Skolem Włodzia zawładnęła sercem Piotra wielkoluda ale też stanowiła dla niego poważne wyzwanie. Akurat w okresie ich narzeczeństwa, przez dom rodzinny kandydatki na żonę, przewalało się tyle nieszczęść, że wszelkie wspólne plany na przyszłość łatwo mogły się rozpaść. Miał przed sobą fertyczną czarnulkę umiejącą się ubrać, bawić, pracowitą. Ale dziewczyna była dość biedna i posagiem przywabiać nie mogła.  Piotr podjął to wyzwanie. Pobrali się, gdy Włodzia została całkowitą sierotą. Wielkolud, zgodnie z brzmieniem swego imienia został opoką. Drobna przy nim żonka miała na czym budować kaliczakowe małżeństwo, które – dzisiaj można to powiedzieć - stanowiło manufakturę wytwarzającą samo dobro. Obojgu w końcu się to udało.

 

 

image027.jpg

 

 

 

Pole tekstowe: Gredlowska drezyna gotowa do odjazdu, Piotr Kaliczak na fotelu z przodu

 

 

 

   Były to jednak bardziej wesołe niż smutne czasy. Chociaż są co do tego pewne różnice zdań (wuj Lubomir uważał Włodzię za lekko pesymistyczną) ciocia należała do osób wielce pozytywnie do świata usposobionych. Miała fantazję. Lubiła przyjmować gości, a przybywający chyba dobrze się u nich czuli. W Skolem wuj miewał różnych znajomych, wśród nich także bardzo w tym środowisku ważnych ludzi. – Chcieli się zaprzyjaźniać. Ten mechanik mógł na przykład usunąć defekt  motocykla od niedawna przez taką osobę posiadanego. Ułatwiał przeżycie górskiej przygody. Jako kierownik gredlowskiej samochodowni miał odpowiednie pełnomocnictwa żeby zabrać eleganckie towarzystwo na wycieczkę wygodną drezyną motorową. Te wycieczki były jedną z większych atrakcji turystów i pensjonariuszy ze Skolego. Miasteczko pretendowało w latach trzydziestych do roli konkurenta Krynicy Górskiej. Do Kaliczaków zaglądali oficerowie Wojska Polskiego, a raczej z tutejszego garnizonu macierzystego Batalionu Korpusu Ochrony Pogranicza „Skole”. W każdym razie, w tamtych latach ciocia i wuj nie mogli się nudzić. Gości, jak już mówiłem, lubili.

 

Ponieważ skolscy Forowiczowie wcześnie osierocili swoje dzieci (Jan zmarł w 1923, Anna w 1929 roku) Włodzia zaczęła rodzeństwu matkować. Starszy brat Bohdan skończył studia, przeszedł przeszkolenie wojskowe i już na siebie zarabiał. Nie całkiem samodzielna była jeszcze siostra Sławcia i bliźniaczy brat Włodzi Miron. Bardzo duży problem stanowiło wychowanie kilkunastoletniego Lubomira i Konstantego w chwili śmierci matki liczącego siedem lat. Każdy może sobie tę sytuację wyobrazić.  Mówiąc w skrócie, dzięki istnieniu Piotra zasługi rodziny Kaliczaków dla Forowiczów trudno byłoby zliczyć. Dzięki ich pomocy, Miron i Lubomir pokończyli studia. Kostek też chyba mógłby się wykształcić, ale - pamiętajmy - gdy miał 17 lat, Niemcy zgotowali nam II wojnę światową. Moskwa zadała Polsce cios w plecy. Trudno powstać. Rozsypały się plany młodych Forowiczów, jak wielu młodych ludzi na przyszłość.

 

Kaliczakowie bywali bezradni. Zmarło ledwie urodzone dziecko Piotra i Włodzimiery. Pani Helena Dobosiewicz, ich znajoma ze Skolego, twierdzi, że był jeszcze jeden poród i również nieszczęśliwie zakończony krótki żywot maleństwa. Później swoich dzieci nie mieli.

 

 

Pole tekstowe: Żona mechanika może sobie pojeź-dzić. Włodzimiera, Skole ok.1930

 

 

 

 

Włodzia w jajku

 

 

Pod koniec wojny, na Kresach zaczynało być jeszcze bardziej niebezpiecznie niż na jej początku. Mój ojciec komentował to krótko: u źródeł Sanu Dniestru i Stryja zeszło się trzech szatanów. Niemiec odszedł, ale zostało jeszcze dwóch złych. W 1944 nacjonaliści ukraińscy zamordowali krewnego wujka Piotra. W końcu maja 1945 Kaliczakowie praktycznie wygnani ze Skolego (karta ewakuacyjna z 14 maja 1945)  nawiali na zachód, do Słowacji, nie wiadomo przed czym bardziej się chroniąc, czy przed UPA czy NKWD. Na krótko zatrzymali się we Vsetinie. Zaprzyjaźnili się ze Słowakami u których mieszkali. Tam nastąpiła zmiana kierunku ucieczki. Pojechali na północ w kierunku Katowic a następnie zamieszkali w Bytomiu.  Od  sierpnia 1945 Urząd Repatriacyjny wynalazł wujowi Piotrowi pracę. Został szefem w bazie samochodowej zjednoczenia budowlanego mieszczącego się przy ul.Górniczej 19 w Katowicach na tyłach ul.Warszawskiej.

Wyganiając ze Skolego NKWD wystawiło im dokumenty podróżne. Wynika z nich, ile stamtąd wywieźli koni, krów, kur, pługów, siewników, żniwiarek i worków zboża. Wysoki słupek rubryk. W rubrykach jakiś moskiewski urzędas (rajonnyj upołnoważenyj) kolejno wpisywał „nic”. Sowieci zarekwirowali wujkowi jego półciężarówkę, więc małżeństwo podróżowało z trzema walizkami w ręku. Mieli potrzebne dokumenty. Z nimi mogli uniknąć najgorszego.

 

Jak zawsze tak i tu smutkowi towarzyszyły chwile wesołości. Tamte dokumenty po latach ciocia pokazywała rodzinie. Każdy moskalski czynownik miał tę swoją ukochaną „pieczatku” - opisywała - ale władze nie zaopatrzyły go ani w maszynę do pisania ani nawet w skrawek papieru, na którym mógłby ją przystawić i posłannictwo urzędowe zrealizować. Ciocia zachowała odręcznie sporządzoną „Sprawkę” z maja 1945. Ważny papier. Wydany w imieniu jakiejś Skolskiej Rady Związku Radzieckiego. Pismo bardzo ładne, trochę nieczytelne. Atrament w charakterystycznym moskalskim fiolecie. Chyba cztery podpisy. To wszystko sporządzone na odwrocie pozostawionego przez Polaków formularza sądowego. Ten druczek formularza powstał w 1936 roku i był używany przez przedwojennych sędziów do zlecania komornikom egzekucji grzywny nałożonej na skazanego. Widocznie w Skolem nie było wiele takich zleceń. Nadmiar druków zastali sowieci. No więc przyszedł moskal i – resztę znasz. Egzekucja tylko że całkiem inna.

 

Kaliczakowie  mieszkali w Bytomiu na ul. Katowickiej 39. Poniemiecki dom był teraz zasiedlony przybyszami wygnanymi z Kresów. Wujowi przypadł lokal dwuizbowy; przedpokój, duża kuchnia i bardzo duży pokój na drugim piętrze. Przez wiele miesięcy w tym samym lokalu przydziałowym mieszkał z nimi niedołężny Niemiec. Na wojnie stracił rodzinę, inni uciekli przed Armią Czerwoną. Został i sam już nie miał sił zabrać się na pociąg „do Rajchu”. W całym domu panował śląski porządek. Każdy ma swój klucz do bramy wejściowej i skrupulatnie go używa. Nie wolno śmiecić. Posadzki i schody malowane czerwona farbą olejną. Mycie schodów co tydzień według grafika dyżurów lokatorskich, od parteru do strychu. We własnym mieszkaniu ciocia dodała do tych rygorów swoją prywatną wojnę z wszechobecną bytomską sadzą. Wtedy miała jeszcze sporo sił. Gdyby żyła dzisiaj, przynajmniej nie miałaby tego jednego kłopotu.

 

 

Pole tekstowe: Przygotowania do przemarszu 1-Majowego. Miny dziewcząt oddają panujący w kolumnie nastrój. Piotr Kaliczak - z lewej. Katowice (podówczas Stalinogród) 1953-5 rok.

 

 

 

 

 

manifestacja

 

 

 

 

 

 

Przyjazd na Śląsk dał im trochę spokoju. Wprawdzie władze z impetem instalowały w Polsce „zręby socjalizmu”, policja polityczna szalała, aktywiści partyjni organizowali coraz to nowsze imprezy poparcia dla Stalina. Przybyszów wygnanych z Kresów szczególnie nie gnębili. Byli na tym terenie potrzebni. Kaliczakom powodziło się nienajgorzej. Z pracy wujka Piotra mieli trochę grosza i na to także, żeby nabywać od górników bony uprawniające do zakupów w specjalnych sklepach. Tam zaś można było się było stać właścicielem tak luksusowego radia jak wschodnioniemiecki „Beethoven”, miękkich rękawiczek bułgarskich czy innych towarów zwykłemu mieszkańcowi Bytomia niedostępnych.

 

Jak przypadło na wielkoluda, wujek Piotr był człowiekiem o gołębim sercu. Swego bratanka, tak mnie nazywał, dopuszczał do wszystkiego, co szczeniaków interesuje. Gdy z matką przyjeżdżaliśmy w odwiedziny na Śląsk, ważne były dla mnie trzy rzeczy: lody na bytomskim placu koło kina Gloria, baza samochodowa w Katowicach i wspomniane kąpielisko. Wuj proponuje: - niech Jasio na cały dzień pojedzie do mojej pracy. A co on tam u ciebie będzie robił? – zaciekawiły się kobiety. Duszko! Ta ty wiesz, że u mnie się nudził nie będzie. Pokażę mu nasze samochody – odpowiedział. Wczesnym ranem z Bytomia do Katowic jechaliśmy tramwajem numer 6.  W bazie wuj pozwolił wsiadać do kabin różnych wozów. W stacyjce potężnej ciężarówki amerykańskiej Mack tkwił kluczyk. Oczywiście, Mackiem pokierowałem na dystansie stu metrów. Dobrze, że hamowanie nastąpiło przed ogrodzeniem. Z wysokości Macka widzę, że z placu do wujowego kantorku idzie zdenerwowany wicemajster. Podejrzewałem, że mechanicy nerwowo moich wyczynów nie wytrzymywali. Wujcio podchodzi do mnie i powiada: - Teraz wymyśliłem dla ciebie coś nowego. Na wiele godzin dostałem motocykl Java-250 do samodzielnego jeżdżenia po okolicznych wertepach. Biegi zmienia się tu, sprzęgło trzeba puszczać powoli – pouczył. Czy ten wujek nie był cudowny?

 

Jaka była pozycja Wujka w zawodzie? Niewątpliwie cieszył się uznaniem jako szef sporej jednostki. Podstawę jej załogi stanowili kierowcy i mechanicy, część z nich, podobnie jak Piotr przyjechała z Kresów Wschodnich. Kierowcy to ludzie, którzy lubią jasne sytuacje. Doskonale funkcjonowała powierzona mu w Katowicach baza transportowa budownictwa.

 

Kaliczakowie przyjeżdżali też do nas do Mielca i Rzeszowa. Rodzina demonstrowała w ten sposób zwartość, co było o tyle łatwe, że wszyscy oni najzwyczajniej w świecie lubili się, lubili przebywać w swoim towarzystwie, wspominać Skole i Lwów. Kobiety dodawały do tego swoje babskie problemy. Mama próbowała na przykład wykorzystać spotkanie z bratową do sondowania opinii; jak uważamy, która z pań jest trochę zanadto puszysta. Inny temat sporów to: która z pań będzie dzisiaj miała prawo szykowania obiadu. A obie doskonale warzyły.

 

Piotr Kaliczak zmarł nagle w styczniu 1958. Pochowano go w Katowicach na cmentarzu przy ul. Mariackiej. Na uroczystość pożegnania przyszły tłumy przyjaciół, grała orkiestra instrumentów dętych. Dzisiaj jego grób nie istnieje. Po latach, na tym samym miejscu, za zgodą cioci Włodzi pogrzebano wielce zacnego pana Stecha, sąsiada z kamienicy na ul. Katowickiej w Bytomiu, kresowiaka.

 

Pisał:  Jan Forowicz, Warszawa, lipiec 2007      

 

 

 

 

 

 

Julian Forowicz.jpgJulian i Borys Forowiczowie

 

Julian s.Michała i Anny, był wujem Bohdana „Czarnego” (BFC).  Urodził się w Bolechowie w 1888 roku, na dwanaście lat przed końcem XIX wieku. Jako młody człowiek opuścił rodzinne strony i stał się Jugosłowianinem. Jak wyjaśnić jego wyjazd z Karpat i obranie okolic Sarajewa na miejsce osiedlenia? - Przed I wojną światową Bośnia, kraj bałkański wchodzący, podobnie jak Galicja i Lodomeria w skład monarchii Austrowęgierskiej, poddany został akcji osadniczej rządu. Angażowani byli do tego także Polacy, a wśród nich młody Julian Forowicz z Bolechowa. Na osiedlenie w Bośni namówiono go prawdopodobnie pod  koniec służby wojskowej w armii Austrowęgierskiej.

 

 

Z przesłanej do Włodzimiery fotografii wynika, że Julian był panem niewysokiego wzrostu. Ubrany po miejsku. Nie mamy danych na temat tego, czym się zajmował. Pisownia nazwiska z klepsydry: Julijan Forović. Widoczny na jednej z fotografii mundur wskazuje na funkcję celnika. Ze sposobu pisania listu można wnioskować, że otrzymał nienajgorsze wykształcenie. Lubomir pisze, że jego wuj miał za sobą szkołę rzeźby, prawdopodobnie na poziomie rzemieślniczym. Julian ożenił się w Bośni z Antoniną i miał syna Borysa. Julian w Visoko.jpgPierwsza żona opuściła go, więc wybrał drugą towarzyszkę życia, także Antoninę (mieszkała w Sarajewie na ul. Dona Jankovića 55). Na emeryturze Julian pracował jako kasjer. Zmarł 20 lipca 1958 roku.

Chcąc trochę więcej dowiedzieć o  okolicznościach wyjazdu Juliana, przesłałem w końcu 2012 roku

list z kilkoma pytaniami na ręce pana Franciszka Kwaśniaka, znakomitego znawcy losów  naszej emigracji bośnieńskiej, autora książek m.in. ,,Dzieje Polaków w Bośni (1895-1946)”. Wyjaśnił on, że jeśli Julian miał 18 lat w 1906, to do wojska został powołany w 1906-1907 r. Koniec służby wojskowej przypadłby na 1908-1909 r. Wtedy jest prawdziwe stwierdzenie, że przed I Wojną Światową mógł trafić do Bośni. Takich – zaznaczył F.Kwaśniak - przypadków w Bośni było wiele i ja się do tej wersji skłaniam. Dodał też, że angażowanie polskiej inteligencji na osadnictwo w Bośni miało miejsce w latach 1880 do około 1895 r. Innych grupy zawodowych, w tym rolników - do 1905 r. Objęcie stanowisk urzędniczych w latach późniejszych odbywało się na własną rękę i z własnej inicjatywy. Z uprzejmej odpowiedzi pana Kwaśniaka wynika więc także to, że Julian chciał jechać do Bośni.

Z przesłanej do Włodzimiery fotografii patrzy na nas Julian, pan niewysokiego wzrostu. Ubrany po miejsku. Nie mamy danych na temat tego, czym się zajmował. Pisownia nazwiska z klepsydry: Julijan Forović. Widoczny na jednej z fotografii mundur wskazuje na - prawdopodobnie - funkcję celnika. Ze sposobu pisania listu można wnioskować, że otrzymał nienajgorsze wykształcenie. Lubomir pisze, że jego wuj miał za sobą szkołę rzeźby, prawdopodobnie na poziomie rzemieślniczym. Julian ożenił się w Bośni z Antoniną i miał syna Borysa. Pierwsza żona opuściła go, więc miał drugą towarzyszkę życia, także Antoninę (mieszkała w Sarajewie na ul. Dona Jankovića 55). Na emeryturze Julian pracował jako kasjer. Zmarł 20 lipca 1958 roku. W chwili wybuchu II wojny światowej syn Borys rozpoczął studia medyczne. W 1942 roku, po maturze był wpisany na listę uczelnianą. Ale w jakiś miesiąc po inauguracji roku akademickiego musiał zbiec do lasu. Wstąpił do partyzantki o nazwie Wojska Narodowo-wyzwoleńcze dowodzonej przez Józefa Broz Tito. Nie potwierdza się domysł jakoby należał do istniejącego tam polskiego oddziału WN. Niestety Borys zginął od kul czetników, członków formacji współpracującej z okupantem hitlerowskim. Śmierć dosięgła go na polu walki w 1943 roku.

mały Borys.jpg

W papierach pozostawionych przez ciocię Włodzię (siostrę BFC i bratanicę Juliana) znalazłem list Juliana skierowany do bliżej nieznanej mi osoby na Śląsku. Wysłany został z b. Federacyjnej Republiki Jugosławii w listopadzie 1955 roku. Na odwrocie koperty przystawione zostały pieczęcie przedsiębiorstwa handlu produktami rolniczymi. List pisany był po polsku.

 

 

Pole tekstowe: Miasto Visoko położone u ujścia rzeki Fojnicy do rzeki Bosnia. Liczy 17 tys. mieszkańców.   W latach siedemdziesiątych ub. wieku  nabrało popularności  w związku z przypuszczeniami co do istnienia w okolicznych górach tzw. Piramidy Słońca.                                                                                fot.Wikipedia

 

 

 

 

VisokoPanorama.jpg

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pisał Jan Forowicz 

Bytom 1984, uzupełnione w 2012

 

 

 

 

Powrót na stronę główną / Back