Wspomnienia
o interesujących postaciach
z kręgu rodzinnego
Bohdan Forowicz "Czarny"
(1905-1983)
Bohdan
„Czarny”, w skrócie BFC urodził się 21 grudnia 1905 w miasteczku Skole, powiat Stryj w Karpatach, w rodzinie kowala. Był
najstarszym z sześciorga dzieci. W Skolem ukończył podstawówkę.
W latach 1916-23 uczył się w szkołach średnich w Stryju a następnie we Lwowie.
Rodzice nie mogli go wydatnie wspierać finansowo. Ojciec Jan popadł w choroby i
zmarł, gdy Bohdan był w szkole średniej. Mówiąc o tym okresie nauki Bohdan
wspominał o niedostatku. Nawet na świeczkę brakowało. Przygotowując się do
egzaminów, całe rozdziały skryptów czytał z podręczników, przy pełni, do
światła księżycowego. Aby zarobić trochę pieniędzy dawał korepetycje. W
takim opisie lat szkolnych można by się doszukiwać akcentów smutku. Nie dajmy
się zwieść pierwszemu wrażeniu. Tamta, faktycznie trudna rzeczywistość
kontrastuje z trwale ukształtowanym charakterem osoby. - Ojciec był człowiekiem
pogodnym. Posiadł też najwyższą umiejętność, dar pożartowania z samego siebie.
Nawet z tego wczesnego, młodzieńczego okresu.
Nie brakło wspomnień, budzących w słuchaczu uśmiech
rozbawienia. Oto próbka.
- Studenci
mieszkający na tej samej, wspólnej stancji, w celu poprawy możliwości
garderobianych każdego z osobna, założyli swoistą spółdzielnię. Jej celem było zdobycie jednego
porządnego garnituru. Składkowych pieniędzy starczyło by kupić u Żyda za Operą
Lwowską. Później ubranie wypożyczano temu, który akurat potrzebował. Ponieważ
koledzy różnili się wymiarami, wkładana pod garnitur spółdzielcza koszula miała
rękawy ruchome; z troczkami do regulowania długości mankietów.
Jak w tych warunkach zdołał zdobyć gruntowne
wykształcenie techniczne i klasyczne. - Myśl kieruje się ku polskiemu
międzywojennemu systemowi edukacyjnemu, który należał do najbardziej
postępowych na świecie. Nawet gdybyś był najbiedniejszy, dawał ci szansę
kontynuacji nauki. Najjaśniejsza Rzeczpospolita potrzebowała inteligentów.
Średnia szkoła o profilu klasycznym uformowała
inżyniera z o szerokich horyzontach. Kochał
i operę i matematykę. Zawsze dużo czytał. Najczęściej Arkadego Fidlera i
Henryka Sienkiewicza. Ulubionym poetą był nie uznawany przez peerelowską
cenzurę Kazimierz Wierzyński. Ojciec władał poza polskim, językiem ukraińskim,
niemieckim, łaciną i greką. Czasem, w rozmowach cytował dewizę Peryklesa
„Teraz trzeba być bardzo mężnym a męstwo - wynika z ducha”.
A więc w 1928 roku ukończył Państwową Szkołę Mierniczą
we Lwowie z wynikiem bardzo dobrym. W październiku 1934 roku zdał
egzamin na mierniczych przysięgłych uzyskując prawo posługiwania się osobistą
pieczęcią okrągłą z godłem państwowym. Odpowiedni dekret wojewody hr.Belina-Prażmowskiego wydany został 8 lutego 1935 roku.
Własną kancelarię prowadził we Lwowie na ul.Frydrychów
12 od 1935 do 1938 roku. Przez rok tuż przed wybuchem wojny pracował w lwowskim
Urzędzie Wojewódzkim.
Jedną pamiątek tamtych czasów była zwilżana fioletowym
tuszem pieczęć z napisem „Mierniczy Przysięgły Bohdan Forowicz,
Lwów”. Usiłowałem zrobić z niej odbitkę. Niestety, po pół wieku guma dosłownie
popłynęła, wizerunek orła w koronie rozmył się.
BFC ożenił się 9 stycznia 1936 roku z Janiną d.d.Szurgot. Miejscem zaślubin była położona nad Sanem wieś
Dobra Szlachecka koło Sanoka. Wesele organizowała Olga Szurgot, zatrudniona w
tej miejscowości jako nauczycielka, siostra Janiny. Jednym ze świadków na
ślubie był Włodzimierz Buraczyński, geodeta, kolega ojca ze studiów.
W Polsce przedwojennej BFC sporządzał plany ulic
i działek budowlanych we Lwowie. Robił pomiary miasta Andrychowa.
Zapewniał obsługę geodezyjną parcelacji wielkich majątków w powiecie Drohobycz
i nad rzeką Seret koło Tarnopola. Wykonywał zdjęcia geodezyjne pasów drogowych
na odcinku Lwów – Żółkiew, zdjęcia odgraniczeniowe
obszarów leśnych koło Bolechowa oraz prowadził scalenia w Kraczkowej koło
Łańcuta. Współpracował z inż. Leopoldem Grzybem, adiunktem prof. Kaspra Wejgla
(imię tego profesora nosi obecnie Katedra Geodezji na Politechnice w
Rzeszowie). BFC zarabiał wtedy nieźle, stać go było na zakup nowoczesnego radia
lampowego (Telefunken Lord) a nawet motocykla. Takie nabytki w tamtych czasach,
to już coś mówiło zarówno o statusie materialnym jak i o zamiłowaniach. We
wrześniu 1939 wszystko to zeszło jednak na dalszy plan.
Zachował się brudnopis napisanego przez
Bohdana sprawozdania z całej praktyki mierniczej. Kto weźmie ten dokument
w rękę, zwróci uwagę nie tylko na treść ale także na piękny charakter pisma.
Grafolog dodałby zapewne: tak piszą osobnicy z charakterem, będący wyznawcami
poglądu o potrzebie respektowania trwałych zasad. Za życia Bohdana tego rodzaju
konstatacje się nie pojawiały; czytelność i elegancję pisma odręcznego uważano
za wymóg elementarny, tak oczywisty, że aż banalny.
W przeddzień wybuchu II wojny światowej Bohdan
„Czarny” jako oficer rezerwy
został zmobilizowany. A w powojennych latach mało mówił na temat swego
stopnia wojskowego ani służby żołnierskiej. Czasem wspominał jedynie o jakichś
poligonach na Pomorzu, pobycie w Grudziądzu oraz o zaostrzanej przez środowiska
niemieckie atmosferze, czy nawet o antypolskich wybrykach w Bydgoszczy.
Jak mu się w przedwojennej armii powodziło? Jeśli
wierzyć wyższym oficerom, w ciągu siedmiu lat związków z wojskiem przeszedł
poważną ewolucję. – Wystartował nienajlepiej. Chyba któremuś z oficerów podpadł. Wystawiona w maju
1929 ( przypomnę – przeszkolenie odbywało się w roku śmierci matki Bohdana) w Cieszynie opinia
Baonu Podchorążych Rezerwy Piechoty 5a mówi o plutonowym tak:
"inteligencja przeciętna, orientacja powolna, prezencja zadowalniająca" (pisownia oryginału). Jednak coś
tam z wiedzy tajemnej musiał pojmować, bo otrzymuje od dowódców Baonu postęp
ogólny "zadowalniający". Później było dużo
lepiej. We wrześniu 1932 komisja kwalifikacyjna 61 Pułku Piechoty
Wielkopolskiej orzeka, że praktycznie i teoretycznie opanował dowodzenie
plutonem. Opisuje Bohdana takimi określeniami jak: indywidualność bardzo duża,
bardzo zdolny, sprytny, specjalne zamiłowanie do broni maszynowej, osiągnięte
wyniki bardzo dobre.
W połowie
września 1939 jego oddział operował nad Bzurą pod dowództwem generała Tadeusza
Kutrzeby. BFC, podporucznik rezerwy, był wtedy dowódcą plutonu ckm. Pluton taki
dysponował czterema ciężkimi karabinami maszynowymi. Prawdopodobnie była to
broń typu „polski Browning”.
Zamierzeniem polskiej akcji wojskowej nad Bzurą było
przynajmniej opóźnienie marszu Wehrmachtu na Warszawę. Stolica dostał parę dni więcej na
przygotowanie obrony. 17 września 1939 Niemcy ujęli BFC do niewoli w miejscowości
Konary koło Chodakowa. Wiadomo, że najpierw osadzili w jakimś obozie na terenie
Wielkopolski a później w Oflagu II A Prenzlau na
północny-wschód od Berlina i w końcu, w Oflagu III A w miejscowości Lueckenwalde, około 50 km na południe od Berlina. W
dokumentach niemieckich figurował jako Leutnant 61 Inf.Reg. nr
jeńca 2012. Okresu tego też nie lubił
wspominać. W końcu, niewola to dla żołnierza nie honor. W PRL nie chciał
zapisać się do ZBOWiD. Dopiero kwerenda w
Centralnym Archiwum Wojskowym ustala, że w 1932 ukończył Szkołę Podchorążych
Rezerwy Piechoty w Cieszynie i odbył służbę czynną w 61 Pułku Piechoty
Wielkopolskiej w Bydgoszczy. Z 1936 roku pochodzi dokument Korpusu Oficerów, w
którym figuruje jako podporucznik.
W całym okresie PRL a nawet później, aż do 2005 roku
ukrywano rozmiary wysiłku zbrojnego poniesionego przez nasz naród podczas
kampanii wrześniowej. Próbowano wyśmiewać jakieś rzekome szarże konne na
czołgi. Takich nie było; nikt przecież nie nacierał na czołgi machając szablą.
A przecież Wojsko Polskie tanio skóry nie oddało. Dopiero ostatnio ujawnione
zostały pewne bardzo wymowne dane na ten temat. Na przykład, atakując Polskę
Niemcy musieli wystrzelić dwa razy więcej pocisków niż kilka miesięcy później
podczas podbijania „mocarstwa światowego” - Francji. We wrześniu 1939 polski
żołnierz zestrzelił 25 procent ówczesnego stanu niemieckich samolotów i
unieszkodliwił jedną trzecią wszystkich posiadanych przez wroga czołgów. Wojsko
Polskie stało naprzeciw agresora potężniej wyposażonego. Przegrali, ale honoru
Polaka na szwank nie narazili.
Po latach, w 1970 albo 1971 roku, gdy odwiedził
Warszawę, BFC namówił mnie na wycieczkę w okolice Sochaczewa. To była jego
podróż sentymentalna. Pojechaliśmy jak należało, to znaczy jak wielcy
panowie moim pierwszym autem, VW-garbusem. Ojciec wskazywał
drogę, wstąpiliśmy do Teresina, gdzie odbywał się jakichś kurs geodezji rolnej.
Następnie trasą sochaczewską poprowadził
nad Bzurę k.Chodakowa. Raz jeden powiedział więcej co
myśli o wrogu. "Niemiec zawsze grabież miał we
krwi" - podkreślił. Pokazywał nadrzeczne łąki, na których jednostki Wojska
Polskiego zmuszano do poddania. W tamtej wojnie szwaby zbyt łatwo nas pokonali,
narzekał.
Z
niewoli wypuszczony został po trzech kwartałach. Po podbiciu Polski Niemcy uznali, że pojęcie
„polski jeniec wojenny” nie istnieje. Fajno, ale co miał z sobą po wyjściu zrobić?
Drogę powrotną do Lwowa barykadowały już słupy graniczne ustawione przez sowietów
na Sanie. Pojechał więc do żony przebywającej wtedy w Sanoku. Dostał
pracę w miejscowym Urzędzie Gospodarki Wodnej. Tu w sierpniu 1944 zastało go
wyzwolenie.
Jesienią 1945 roku BFC został służbowo przeniesiony z
Sanoka do Mielca. Tam wykonywał prace geodezyjne przy parcelacjach majątków wsi
Czermin, Ziempniów i innych. Robota do komfortowych nie należała. Zgodnie z
ideą ówczesnych władz polskich niszczenia wszelkiej "własności
burżuazyjnej", majątki rolne powyżej 100 hektarów były przymusowo dzielone
i po kawałku nadawane chłopstwu bez- lub małorolnemu. To jednak nie wszystkim
się podobało. Podziemie podkreślało instrumentalny charakter dekretu o reformie
rolnej. Za słowami szły czyny. Zdarzyło się, że latem podczas pomiarów koło
Czermina jego ekipa geodezyjna została ostrzelana z broni automatycznej. Na
szczęście, lekko tylko raniony został któryś z tyczkarzy. Sprawcy znikli w
łanach zboża.
W tym miejscu mała dygresja. - W całej pierwszej połowie ubiegłego wieku, na
wsi galicyjskiej obserwowano fatalną dysproporcję własności ziemi. Ograniczone
reformy z lat dwudziestych nie dały oczekiwanych rezultatów. Wiedzieli o tym
politycy a także geodeci. Prawie cała grupa zawodowa geodetów należała do
zwolenników głębszej parcelacji latyfundiów. Za reformą rolną opowiadali się
tak przed II wojną światową jak i po jej zakończeniu. Taka postawa musiała
kiedyś sprowadzić na geodetów niebezpieczeństwo. Bywało, że wielcy posiadacze
ziemscy dość chytrze inspirowali sprzeciw wobec realizatorów parcelacji. Po
wojnie, plany władz, wprawdzie z innych pobudek niż latyfundyści, próbowali też
pokrzyżować członkowie niektórych struktur zbrojnego podziemia. O komplikacjach
a nawet wynikłych na tym tle tragediach można poczytać w artykule z cyklu
„Byłem przy tym” opublikowanym 26 czerwca 1984 na łamach „Rzeczpospolitej”. W
przytoczonej wypowiedzi BFC wyraża pogląd, iż parcelacja była potrzebna zarówno
z uwagi na uzdrowienie struktury własnościowej na wsi, jak też z uwagi na
potrzebę przyśpieszenia postępu agrarnego.
W Mielcu pracował do 1953 roku. Ale już od sierpnia
1950 Bohdan Forowicz jest mierniczym w zasobach
kadrowych WRN Rzeszów. W październiku 1950 dopełnił obowiązku zarządzonej
przez Warszawę akcji nazywanej oficjalnie "rejestracją inżynierów i
techników". Potwierdzono jego zdobyte we Lwowie kwalifikacje. 7 grudnia
1950 roku Państwowa Komisja Weryfikacyjno-Egzaminacyjna przy Politechnice
Warszawskiej, w miejsce zniesionego tytułu zawodowego „mierniczy przysięgły”,
nadała mu tytuł inżyniera geodety. Z Mielca został przeniesiony do Rzeszowa.
Awansował na stanowisko dyrektorskie w służbie geodezyjnej i urządzeń rolnych
Urzędu Wojewódzkiego. Współpracował z przyjacielem z dawnych lat, dyr.
Zygmuntem Wierzyńskim, posłem Stronnictwa Demokratycznego na Sejm.
W środowisku zawodowym ojciec - jak wspomniałem -
cieszył się dużym uznaniem. Godne to podkreślenia, ponieważ był bezpartyjny. W
realiach polski powojennej bezpartyjnych uważano za „mniej godnych obdarzania
zaufaniem władzy". W przypadku Bohdana było trochę inaczej. Szanowano jego
wiedzę fachową i ścisłe dotrzymywanie zasad etycznych.
Poza zajęciami wynikającymi z obowiązków
dyrektorskich, jeśli dobrze pamiętam z domu rodzinnego, jeździł do Technikum
Geodezyjnym w Jarosławiu gdzie prawdopodobnie wchodził w skład komisji
egzaminacyjnej dla absolwentów tej szkoły. Później z wieloma wychowankami
współpracował na polu zawodowym. Podczas
ich wizyt u BFC lub w trakcie wyjazdów
na kontrole funkcjonowania grup pomiarowych w terenie (syn zabierany „bo było
wolne miejsce w aucie”), miałem wiele okazji by obserwować, z jakim szacunkiem
się do niego odnosili. Jednym z wychowanków był geodeta Stanisław Słyszyński opisany w „Rzeczpospolitej” 4 października 1984
w artykule „Rzecznicy scalenia”. Niedawno (2012 rok) sympatyczną służbową
znajomość z BFC przypomniał mi w korespondencji pan geodeta Zenon Paszkowski, nb. autor ciekawego hasła Wikipedii
„Mierniczy przysięgły” i nie mniej cennego wykazu „Lista
mierniczych przysięgłych w Polsce”, na której – dodam - nazwisko Bohdan Forowicz istnieje.
Od września 1953 współpracuje z Sądem
Wojewódzkim w Rzeszowie jako biegły w zakresie geodezji i kartografii. W
lutym 1963 prezes Sądu Wojewódzkiego przedłuża o trzy lata ustanowienie w tej
roli. W grudniu 1966 kolejne przedłużenie do końca 1968 roku. 1 maja 1956
Ministerstwo Rolnictwa nadało tytuł Przodownika Pracy.
Wiele razy jeździł do Warszawy m.in. na jakieś narady
organizowane w gmachu Sejmu. Dysponował najpierw dwudrzwiowym samochodem
służbowym marki skoda, który dzisiaj nazwano by małolitrażowym. Później dostał
służbową warszawę. Powoził kierowca z WRN pan Miecio. Podróżując z
Rzeszowa do stolicy przez Radom mieli zwyczaj zatrzymywać się na posiłek w
Jedlińsku, w jeszcze nie upaństwowionej, prywatnej restauracji, gdzie gości
dość dobrze karmiono. Pan Miecio woził ojca w różne miejsca. Podczas wakacji,
dzięki tym wyjazdom służbowym taty
otrzymywałem niekiedy propozycję darmowej wycieczki.
Jedną z najdłużej pamiętanych była podróż w
Bieszczady, gdzie tato mierzył grunty pod Zalew Soliński. Fotografował też
panoramę zbiornika przed pierwszym spiętrzeniem wód. Mnie na miejscu bardziej
niż czynności geodezyjne interesowały maszyny. Imponował montowany dopiero
angielski dźwig linowy do obsługi budowy tamy; dzisiaj zostały po nim zaledwie
ślady jednego z przyczółków. Innym razem skoda powiozła nas na pomiary w
okolicach Baligrodu. Nocleg przypadło spędzić w czyjejś stodole na sianie.
W 1959 roku coś się w Warszawie pozmieniało,
poluzowano jakieś śruby i do łask dopuszczona została, jak się wtedy mówiło
„prywatna inicjatywa” a dzisiaj powiedzielibyśmy chyba „firmy
jednoosobowe”. Widocznie władze dokonały wielkiego odkrycia, że prywaciarze nie
muszą być wrogami ludu. Ojciec uzyskał pozwolenie na dorabianie do pensji
wykonywaniem robót geodezyjnych na własny rachunek.
Tato miał jeszcze jedną cechę, o której warto napisać.
Nie dopuszczał do siebie żadnych flejtuchów, krętaczy i łapowników. Pamiętam
takie wydarzenie. – Najpierw dwa słowa wstępu o charakterze ogólnym: podczas
prac parcelacyjnych geodeta operował na majątku. To we wsi mogło rodzić różne
pokusy. Geodeci wiedzą, że pół wieku temu, chłop w nadziei na łaskawość "jenzyniera" - osoby urzędowej, próbował czasem
podarować kurę albo gęś. - Razu pewnego chyba w 1950 roku, taki właśnie
przybysz z którejś z parcelowanych wsi przyjechał do naszego mieszkania w
Mielcu zapytać kiedy będą plany ale jakoś tak
przy okazji przywiózł "pani jenzynierowej"
kurkę na rosół. W tym momencie, w domu była tylko matka i ja.
Przybysz przyjmowany był w przedpokoju. Pod nieobecność ojca mama przyjęła
ten prezent. Gdy tato wrócił z pomiarów i dowiedział się... Nie, nie będę
opisywał. - Krótko mówiąc, wynikła kosmiczna awantura. Tato krzyczał:
"coś o łamaniu zasad". Zapamiętałem wielokrotnie powtarzane,
kierowane do zapłakanej mamy napomnienie: "Wiejski cwaniak pomyśli, że
skoro geodeta nie odrzuca prezentu, to pewnie jest też mniej rygorystyczny w
pracy. Od interesanta nigdy nie wolno przyjąć. To by go ośmielało. Będzie
oczekiwał rewanżu. Niedopuszczalne. W co ty mnie wpakowałaś?" Na
parę dni w domu zapanowała grobowa cisza. Nie wiem czy tato ustalił osobę
ofiarodawcy i czy przy pierwszym najbliższym spotkaniu nie rozszarpał go na
kawałki. Los tamtej kurki rosołowej marny – dobrze chociaż, że nie poszła na
śmietnik; trafiła do kogoś z sąsiadów, przypuszczam że do miłej pani Chudzikównej z Teatru im.W.Siemaszkowej
.
Gdy władze pozwoliły dorabiać do pensji, w naszym domu
zrobiło się nieco bardziej ciasno. Pół jednego z pokoi zajmował warsztat
kameralnych prac geodety czyli rajzbret i komódka z szufladami na rysunki. Zarazem poznaliśmy jak smakuje
dostatek. Pojawił się nawet telewizor „Belweder”, z chyba 12-calowym ekranem.
Tato dostał w pracy talon na to cudo. Ów „dostatek” nie na długo jednak u nas
zagościł. Wkrótce większość
zgromadzonych oszczędności trzeba było wydać na leczenie mamy. Nadszedł gorszy
czas. Do tego, władze wycofały się z wydawania zezwoleń zarobkowych.
Niestety, kolejne nawroty chorób mamy, chyba nietrafna
diagnoza i wynikająca z tego nieskuteczność terapii kończą się śmiercią 51
letniej, wysportowanej kobiety. Odeszła w styczniu 1960. Zaczęły się też
wyczerpywać siły Bohdana. Tato, generalnie krzepki pan, góral, w Rzeszowie
najpierw zaraził się żółtaczką. Trafił do Szpitala Zakaźnego w Łańcucie.
Później, okazało się, że ma także cukrzycę. Musiał wstrzykiwać sobie insulinę.
Od rodzeństwa z USA, Sławci albo Kostka dostał w tym
celu specjalną strzykawkę półautomatyczną. Ułatwiała kłucie. Bardzo ją sobie
chwalił.
Od czasów lwowskich, hobby BFC stanowiło
fotografowanie. Nie polegało to na takim sobie pstrykaniu zdjęć. Tato
interesował się procesami chemicznymi, korzystał z poradników aby samemu
komponować wywoływacze o odpowiedniej charakterystyce, miał nie tylko aparat
ale także powiększalnik, badał jakość klisz i błon fotograficznych. Już we
Lwowie testował powierzane mu materiały fotograficzne fabryki AGFA w
Bydgoszczy. Posługiwał się sprzętem
produkcji niemieckiej. Mieszkowym Voiglanderem, Praktiflex-em, Prakticą aż
wreszcie, już mieszkając w Rzeszowie kupił „rols-royce”
wśród fotoaparatów, czyli Paktisixa. Praca nad
powiększeniami w świetle czerwonej lampy to był rytuał. Tato na cały wieczór
zajmował łazienkę. Od BFC przy tych powiększalnikach i kuwetach nauczyłem się
wiele. Pozostawił trochę ładnych fotogramów, ale dużo z tego przepadło podczas
przeprowadzek. Kilka jednak zachowałem. Wszystko to robił technika tradycyjną.
Epoki lustrzanek cyfrowych nie dożył.
Ciekawa rzecz, że ilekroć na wakacje pojechał w swoje
ukochane Bieszczady, nie potrzebował insuliny. Najczęściej wraz z żoną
wynajmowali pokój u mającej włoskie korzenie rodziny p. Majnardi,
niedaleko centrum Cisnej, przy drodze w kierunku na
Żubracze. Może kiedyś Cisna w większej
skali wykorzysta swe uzdrawiające tradycje i stanie się mekką wielu innych cukrzycowców marzących o zerwaniu z insuliną?
BFC bardzo życzliwie traktował moje obydwie żony i ich
rodziców. Teresę lubił. W Elblągu u Kazimierza i Stanisławy Widotów
goszczony był trzykrotnie. Poza ściśle rodzinnymi, różnych innych tematów do
rozmowy nie brakowało. Przecież obaj teściowie studiowali we Lwowie, tam
poznali swoje żony, stamtąd szli na wojnę. W Warszawie bawił kilkakroć i
świetnie sobie gawędzili z moim teściem Stanisławem Radziwonem, osobą wielkiej
zacności. Dziadek Forowicz dobrze się też z swoimi
trzema wnukami bawił. Niestety, krótko to trwało.
BFC, jako geodeta wykazywał się nieprzeciętną
fachowością. Był czymś więcej niż mierniczym. Za swoich patronów wykonywanego
zawodu uważał profesorów Weigla i Bartla. Znakomity w matematyce. Cechowała go
m.in. biegła znajomość rachunku różniczkowego i całkowego. Nie są to czcze
opinie - przechwałki. Swobodnie posługiwał się też starymi austrowęgierskimi i
współczesnymi skalami. Sporządzane przez niego mapy geodezyjne były szczytem
kreślarskiej precyzji. Każdy fachowiec potwierdzi to ujrzawszy nawet mały
fragment rysowanych przez niego planów. Plany z jego podpisem służą zapewne do
dzisiaj. Dawniej, w geodezji mapy trzeba było wykonywać własnoręcznie.
Jedną z cenionych umiejętności było wtedy precyzyjne kreślenie linii cienkich
jak pajęczyna. Rysowało się wówczas i "wyciągało w tuszu" podczas
tzw. prac kameralnych, w okresach gdy zimowa pogoda nie sprzyjała pomiarom w
terenie zaśnieżając znaki.
Póki mógł kreślić plany, robił to. Rozkładanie
rysownicy w domu to był rytuał. Zza szafy ojciec wyjmował rolkę kalki i z
namaszczeniem rozpinał odpowiedni format. Ustawiał sobie oświetlenie, to
znaczy jakąś lampkę stołową bo wtedy pantografowych jeszcze nie było.
Towarzyszyły temu biurowe zapachy, trudno je nazwać, takie do dzisiaj
zachowały się chyba w pudełku z żółtymi
ołówkami "Kohinora". Zanim rozpoczął
kreślenie, z podziwu godną cierpliwością szlifował ostrza grafionów i rozcierał
w wodzie suchy tusz chiński. Nie był to kaprys geodety. Tam w terenie, od precyzji
map zależały – w konsekwencji - określone stosunki własności. W starszym wieku
ręka nie jest już tak sprawna. Samodzielne kreślenie planów musiał zarzucić.
Kontynuował jakieś prace obliczeniowe, do czego oprócz suwaka logarytmicznego
służyła mu maszyna licząca arytmometr.
Ostatnie lata BFC spędzał na wolnych obrotach. Co
wtedy porabiał? W rzeszowskim NOT społecznie udzielał porad z zakresu prawa
wynalazczego. Działał trochę w Stowarzyszeniu Geodetów Polskich. Mówił
coś o bezskutecznej próbie zwołania w Rzeszowie zjazdu koleżeńskiego
absolwentów uczelni lwowskich. Prowadził kronikę fotograficzną postępów budowy
rzeszowskiego gmachu NOT. Domowe laboratorium fotograficzne urządzał sobie już
coraz rzadziej.
Pisał: Jan Forowicz, Warszawa, sierpień 2006, uzupełnienie w 2012
Prof. Tadeusz Forowicz
- Wrocławianin z
lwowską duszą
Jest osobą godną wyróżnienia omówieniem
dużo szerszym niż to, które mogę tu zaprezentować. Prof.Tadeusz Forowicz jest artystą plastykiem. Wychował zastęp
absolwentów PWSSP i obecnie ASP – Wrocław. Przez wiele lat był też tej uczelni
rektorem. Jego imię i nazwisko spotykasz
w kronikach szkolnictwa artystycznego, wykazach osiągnięć wzornictwa przemysłowego,
historii wydawnictw, w różnych informacjach internetowych, na kartach Encyklopedii
Dolnośląskiej i innych. Wśród bliższych znajomych ceniony nie tylko dzięki
niebagatelnemu dorobkowi artystycznemu, ale także w uznaniu wielokrotnie
demonstrowanej odwadze cywilnej a równocześnie - skromności i bardzo
przyjaznego stosunku do ludzi napotkanych. Po tym poznasz Lwowiaka.
Na szczęście, oprócz tej mojej notki jest
wiele śladów działalności Tadeusza a wśród nich najważniejszy; Tadeusz Forowicz sam spisał swoje wspomnienia w książce – „Etapy
Życia, Lwów – Wrocław” (ISBN 978-83-926046-1-7).
- Jest Tadeusz Forowicz
dumą naszą. – Przede wszystkim ze względu na zasługi wojenne oddane Ojczyźnie w
polskim Lwowie, niepoddawanie się niewoli moskiewskiej a potem – podczas
odbudowywania Wrocławia ze zniszczeń wojennych i tworzenia w nim środowiska
artystycznego. Dusza niespokojna. We Lwowie mieszkał na Gródku, przy ul.Kętrzyńskiego blisko placu Unii Brzeskiej. Uczył się w
XI Gimnazjum im.J.J.Śniadeckich. Uprawiał sport i doskonalił
dyscypliny harcerskie w tym
przygotowanie do obrony cywilnej wobec zbliżającej się napaści i okupacji
Ojczyzny. Mając osiemnaście lat, na początku II wojny światowej był już
współzałożycielem antyniemieckiego Rewolucyjnego Związku Wyzwolenia Polski.
Przyjął konspiracyjny pseudonim „Kornel Machorkowy”.
W lutym 1940 roku podczas pierwszej
okupacji Lwowa przez sowietów, Tadeusz został aresztowany przez NKWD i osadzony
w więzieniu śledczym przy ul.Zamarstynowskiej. Później, w sfingowanym procesie skazany na 8
lat łagru, został przeniesiony do innego więzienia (przy ul.Jachowicza). Tam oczekiwał na transport w głąb Rosji.
Ponieważ zachorował na zapalenie ucha wewnętrznego, odstawiono go do szpitala
więziennego na Brygitkach przy ul.Kazimierza
Wielkiego. Uniknął mordów na Polakach dokonywanych we Lwowie podczas
wycofywania się Armii Czerwonej pod naporem Niemieckim. W czerwcu 1940,
korzystając z zamieszania powstałego po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej,
uciekł ze szpitala. W okresie hitlerowskiej okupacji Lwowa został żołnierzem
Armii Krajowej. Kierował komórką legalizacji kontrwywiadu Komendy Obszaru.
Latem 1944 roku aresztowany przez sowietów podczas dyżuru w Kwaterze AK przy ul.Kochanowskiego 27.
Wraz z innymi pojmanymi oficerami i żołnierzami lwowskiej AK został
przewieziony do obozu internowanych w Charkowie, następnie osadzony w
Riazaniu-Diagilewie i na końcu – w Usti-Szorze k.Kazania. Z obozu zwolniony w związku z rozpoczęciem
pierwszej fali repatriacji Polaków z b.ZSRR.
Podczas przetrzymywania w obozach
używał imienia i nazwiska Zbigniew Kornet przyjętego wcześniej w konspiracji. Z
takimi też podrobionymi papierami przyjechał do Polski. Teraz sam śmieje się,
gdy opowiada o perypetiach podczas zabiegów o powrót do faktycznego nazwiska.
Sposób anulowania dokumentów Korneta i argumentacja
decyzji o przyznaniu Forowiczowi papierów Forowicza zasługiwałyby na przedstawienie piórem dobrego
satyryka.
Po powrocie do Polski w jej nowych
granicach, zamieszkał najpierw w Milanówku k.Warszawy
gdzie pracował przy przygotowywaniu znakomitego elementarza "Nauka
czytania i pisania" Mariana Falskiego. Potem mieszka w Katowicach aż
1.I.1948 roku osiadł we Wrocławiu. W stolicy Dolnego Śląska odbył studia
artystyczne w ówczesnej Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Tam też
koncentrowała się jego działalność twórcza i dydaktyczna. Jest autorem
projektów różnych wnętrz, mebli i imprez wystawowych. Był redaktorem
naczelnym barwnego miesięcznika wzorniczego „Mój dom”. Ale – jak sam mówi –
stworzył mniej niż by chciał a to dlatego, że dane mu było pełnić absorbującą
czasowo i emocjonalnie funkcję rektora szkoły wyższej.
Okres
kierowania Akademią Sztuk Pięknych opisał we wspomnianej już książce „Etapy Życia,
Lwów – Wrocław”. Młodszy kolega
Tadeusza, artysta malarz wykształcony we Wrocławiu a później rektor krakowskiej
Akademii Sztuk Pięknych Stanisław Rodziński, przekazał mi dodatkowo
interesujące świadectwo ówczesnych zachowań Jego Magnificencji T.Forowicza. Zdaniem prof.Rodzińskiego,
Tadeusz dał świadectwo odwagi w sytuacji, która wskutek jakiegoś nieostrożnego
ruchu mogła się bardzo źle skończyć dla uczelni i dla niego osobiście. Działo
się to w najczarniejszym okresie prowadzonej w Polsce polityki antysolidarnościowej. Tadeusz jako rektor umiał wykorzystać
swoje talenty negocjacyjne. Jak dobry brydżysta wyimpasował wysłanników
wrocławskich władz partyjnych. A było to
tak:
- Pewnego
poranka wysłannicy zwrócili się do rektora Forowicza
komunikując zamiar egzekutywy Komitetu Wojewódzkiego PZPR, rozpędzenia
środowiska ASP Wrocław na cztery wiatry
ponieważ, zdaniem ówczesnej „przewodniej siły narodu”, studenci i duża część
kadry dydaktycznej sprzyja opozycji demokratycznej. Na czym to sprzyjanie
polegało? – Wystarczy wspomnieć przykład sławnych w latach 1980-81 happeningów
„Pomarańczowej Alternatywy” ośmieszających ówczesne władze. Ani partia ani
milicja nie miały wtedy sposobu na niepokornych artystów. Rozwiązaniem problemu
a zarazem aktem represji wobec środowisk uczelnianych miało się więc stać rozwiązanie
ASP. Zakalec decyzyjny godny kanclerskich łbów. Partyjny plan przewidywał
powołanie w miejsce wrocławskiej ASP jakiegoś technikum zawodowego.
Podczas
spotkania Tadeusz Forowicz najpierw słuchał a
następnie grzecznie im to wyperswadował. Skutecznym argumentem okazała się
przywołana analogia historyczna. Przypomniał
im fakt z przeszłości instytucji mieszczącej się w tym gmachu. Tak się
bowiem składa, objaśnił, że w latach trzydziestych Niemcy zgłosili i
zrealizowali identyczny zamiar likwidacji wyższej uczelni plastycznej oraz
obniżenia jej rangi. Spełnili go dla ukarania wrocławskiego środowiska
artystycznego za głosy krytykujące politykę Hitlera.
-Czy chcecie
to powtórzyć? - spytał.
Wysłannikom
partii komunistycznej mowę odjęło. Wobec takiej argumentacji tylko pokiwali
głowami i wynieśli się. Do pomysłu rozwiązania Akademii nigdy już nie wrócono.
Akcja Tadeusza Forowicza zachowała się być może w
pamięci innych Wrocławian; prof.Rodziński opowiadał
mi o tym w swoim gabinecie rektora Akademii, wiosną 1998.
Tadeusz Forowicz
ożenił się z koleżanką ze studiów Teresą d.d.Kopyciak
pochodzącą z Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego. Po zakończeniu II wojny światowej
wróciła z Niemiec, gdzie wywieziono ją do pracy przymusowej. Po
powrocie do Polski Teresa zamieszkała u rodziny w Zabrzu i rozpoczęła
studia na Wydziale Grafiki ASP w Katowicach. W 1948 roku przeniosła się
do Wrocławia, na Wydział Ceramiki ASP, tam ukończyła studia i w 1952 roku
obroniła pracę dyplomową. Wkrótce potem zdobyła renomę jako artystka i
projektantka wzornictwa przemysłowego. Najbardziej znane są jej projekty lalek,
które wprowadzono do produkcji przemysłowej. Były często eksponowane na targach
i wystawach oraz – co najważniejsze, chętnie kupowane. Reprodukcje jej
projektów i modeli lalek stanowiły ilustrację w wielu kalendarzach ściennych
adresowanych do odbiorcy krajowego i zagranicznego.
Studia Plastyczne ukończyła również ich
córka Magdalena, urodzona w 1958 roku. Pracę dyplomową obroniła w 1983
roku. Wyszła za mąż za o rok od siebie starszego Janusza Bochajczuka zajmującego się fotografią profesjonalną na
potrzeby różnych firm i autora kilku albumów. Urodziła trzech synów. Mieszkają
we Wrocławiu. Magdalena ostatnio zajmowała się projektowaniem wyrobów ceramiki
dekoracyjnej i dekoracji wnętrz. Posiada też „Bajogrodek”
czyli niemałą sforę miniaturowych piesków rasy gryfonik
i chihuahua.
Na materiały dotyczące Tadeusza Forowicza można było trafić m.in.:
ü w archiwum
telewizyjnego „Pegaza” (stworzenie przez wrocławską ASP środowiska twórczego
plastyków),
ü w miesięczniku
polskim „Lwowskie Spotkania” (artykuł
Epilog „Burzy” we Lwowie), ten sam temat - w "Tygodniku
Powszechnym" nr 41 z 4.X.1988, w miesięczniku „Mój Dom” (nowoczesne
wzornictwo)
ü we wspomnieniach
wychowanków, zamieszczonych w internecie np. na
stronie pracowni artystycznej przy urzędzie miasta Bolesławiec.
Mnie udało się zanotować tylko małą
część wspomnień Tadeusza Forowicza. Podczas któregoś
z naszych spotkań, widząc że pasjonującego materiału może być więcej, latem
2006 podsunąłem Tadeuszowi dyktafon zachęcając do poszerzenia opowieści i –
następnie – przeniesienia tego z taśmy na papier. Tak zainicjowana została książka „Etapy Życia,
Lwów – Wrocław”.
Pisał:
Jan Forowicz, 10 grudnia 2010
inż. geodeta
Włodzimierz Eustachy Buraczyński
-
krzepki Lwowiak i jego żona Żydówka
Pan Bóg jako
wszechwiedzący, mając na uwadze przyszłe potrzeby bliskich Włodzimierza
Buraczyńskiego powołał go do pełnienia funkcji opoki. Zarówno koledzy ze
studiów, później uprawiający zawód geodety jak i rodzina zawsze mogli liczyć na
daleko idącą pomoc. Dlatego był lubiany i szanowany. Najwięcej zasług oddał
rodzinie. Kochali go za to. Ale jakiegoś spektakularnego rewanżu nie dane mu
było doczekać. Niestety, zmarł bezpotomnie. Także rozpłynął się pozostawiony
majątek nie służąc celom przez testatora zamierzonym. Ludzie szlachetni nie
zawsze doświadczają należnej wdzięczności.
Mój
ojciec, przybysz ze Skolego Bohdan Forowicz „Czarny” (BFC) i mój ojciec chrzestny, Lwowianin
Włodzimierz Buraczyński zaprzyjaźnili się podczas studiów lwowskich.
Rodzice najpierw wybrali Włodzia na swojego świadka ślubnego. Później sami byli
gośćmi na ślubie Włodzimierza i Anny. Oczywiście utrzymywali też kontakty
zawodowe. W czasie II wojny światowej Forowiczowie i
Buraczyńscy mieszkali w różnych miastach. Na pewno podtrzymywali kontakty. Po
wojnie Buraczyńscy osiedli w Bytomiu a od lat sześćdziesiątych stali się
obywatelami Warszawy. Ojciec podczas wyjazdów na Zachód Polski wstępował do
nich na Śląsk. Gdy wuj wyjechał do Warszawy, BFC parę razy odwiedzał ich,
głównie przy okazji wyjazdów służbowych z Rzeszowa do stolicy. W Bytomiu ja też
wizytowałem wujka jako student Politechniki Śląskiej. Następnie, dość często
zaglądałem do wujka, gdy podczas studiów ściągany byłem na jakieś zebrania do
redakcji TS „Politechnik” albo do Rady Naczelnej ZSP. Regularnie wizytowałem
dom Buraczyńskich na ul.Włoskiej 1b Warszawie. po ich
ukończeniu Politechniki Krakowskiej, gdy już stolicy osiadłem.
Bliżej
poznałem wuja na Śląsku. Z charakteru był optymistą, człowiekiem otwartym i
przedsiębiorczym. Mimo upływu lat jego lwowskość była świeża, można rzec
witalna. Da się ją zdefiniować używając trzech słów: perfekcja,
życzliwość i wierność. A czegóż innego ludzie od siebie oczekują? Właśnie te
cechy uważamy za najwartościowsze. Taką atmosferę chłonie się oboma stronami
płuc, zwłaszcza gdy się chce coś wiedzieć o mieście urodzenia, podówczas
całkowicie przede mną zamkniętym.
Wokół wuja
Włodzia, jak spinacze przy magnesie skupiała się poharatana przez wojnę rodzina
i grono różnych nie spokrewnionych z nim, ale tak samo poszkodowanych rozbitków
lwowskich. Jako się rzekło, na jego życiorys rzutowało kilka smutnych wojennych
i powojennych okoliczności: wypędzenie z rodzinnego miasta, utrata przybranego
syna, koszmarne wspomnienia okupacyjne. Wśród nich jedno szczególne:
najwyższej próby akt dochowania przysięgi wierności. Wybrankę, żonę
pochodzenia żydowskiego osłaniał przed Niemcami najskuteczniej jak umiał. Po
wojnie miał jeszcze tyle energii, żeby kręcić tym całym zawodowym i
rodzinnym interesem. Robił to nadal
według swojego uznania, innych o zdanie pytał, ale rzadko. Nieźle zarabiał. W
barku u Wuja Włodzia zawsze stało parę butelek dobrego koniaku. A o takie
trunki w PRL nie było łatwo.
Włodzio
budowy był krzepkiej. Szczęka jak u boksera, tak masywna, że nikt nigdy nie
znokautuje. Nie ma takiej pięści co by to uczynić zdolna była. Niski wzrostem,
ale bardzo odważny. Lwowskie batiary omijali go podobno dużym łukiem. Myślę, że
zawsze gdy w pobliżu była jakaś młodzieńcza bijatyka, to był tam też
kilkunastoletni Włodzio. Wywodził się z rodziny masarskiej. Jego tato wyrabiał
wędliny i sprzedawał we własnym sklepie. Dzięki temu syn miał już za co
studiować. Wuj przez całe życie zachwycał się radiowymi dialogami Szczepka i
Tońka. Jak wielu młodzieńców uformowanych w okresie II Rzeczpospolitej za
obowiązek i źródło radości uznawał uprawianie sportów. Grał w klubie futbolowym
„Czarni” Lwów. Stamtąd blisko znał Kazimierza Górskiego, który kopał
piłkę w którymś z konkurencyjnych klubów lwowskich.
Po
latach, byli koledzy z lwowskiego boiska spotkali się jeszcze w Warszawie.
Górski był znanym trenerem, prowadził reprezentację Polski. Wuj Włodzimierz
zaglądał do niego na treningi. Znajomość z Buraczyńskim Górski potwierdził też
bardzo sympatycznie gdy rozmawiałem z nim w siedzibie PZPN (było to w marcu
1974 roku, podczas szykowania akcji prasowej „Tematu”; wymyśliłem sobie
mianowicie, wezwać wynalazców do proponowania specjalnych konstrukcji
urozmaicających piłkarski trening).
Wujek Włodzio jeździł też na nartach. Jak już je przypiął o nóg, stawał się orłem. Nie stronił od ryzykowania zdrowiem. Opowiadał, że w czasie jakiegoś szaleńczego szusowania w skolskiej części Karpat, na progu ostrego zbocza niespodziewanie wybiło go do góry, jak podczas skoków narciarskich, a w trakcie lotu jeszcze przekoziołkowało. Wykorzystał swoje warunki fizyczne. Wywinął salto i szczęśliwie lądował na obu deskach.
Przed
wojną ożenił się z Anną (ur.26.IX.1909 we Lwowie w rodzinie żydowskiej) bardzo
ładną panienką zatrudnioną jako pomoc techniczna w lwowskiej kancelarii
mierniczego przysięgłego Władysława Jakubowskiego (Lwów, ul.Frydrychów nr 12, dwa domy dalej od mieszkania i
kancelarii BFC). Ślub odbył się w kościele, z tego wniosek, że Ania była
wychrzczona. Utrzymywali kontakt z moim ojcem, który też przez jakiś czas
wykonywał prace dla tej kancelarii. Niestety, o wspólnych przedsięwzięciach
Włodzia i Bohdana „Czarnego” w okresie lwowskim niczego już się nie dowiemy.
W czasie
okupacji stara przyjaźń wujka Włodka z BFC przydała się w sposób szczególny.
Obaj musieli wywieźć ze Lwowa zagrożoną osobę, Anię Buraczyńską i znaleźć dla
niej bezpieczne miejsce. Wuj przyjechał do nas, do domu przyjaciela w Sanoku.
We Lwowie prawdopodobnie groziła jej denuncjacja i uwięzienie w szwabskim
obozie koncentracyjnym. Grunt musiał im się palić pod nogami. Włodzio prosił
moich rodziców o pomoc a ci poczynili jakieś techniczne przygotowania. W naszym
mieszkaniu dla Ani zrobiono posłanie za kotarą, we wnęce drzwiowej, w ostatnim
pokoju. Jednak na ul.Floriańskiej 15 (tak się chyba
wtedy nazywała dzisiejsza ul.Daszyńskiego) na dłużej
nie można jej było ukryć. Przechowywanie nie wchodziło w grę - zbyt
ruchliwe miejsce, blisko centrum Sanoka a i w okna z zewnątrz nie trudno było zajrzeć.
Tato i wuj nawiązali kontakt z pewną dzielną Polką, Jadwigą Werner.
Przed wojną a także jakiś czas pod okupacjami była pracownicą Poczty Polskiej.
Wtedy stanowiła jednoosobowy personel agendy gdzieś nad granicą z
Węgrami. I to właśnie do niej po jakimś czasie Buraczyńscy wyjechali z
Sanoka. O ile wiem, Anna została szczęśliwie zadekowana u Jadwigi.
Najgorsze
dni ciocia Ania przetrwała w schowku na rubieży okupowanej Rzeczypospolitej.
Nie pamiętam niestety nazwy miejscowości w Bieszczadach Wschodnich.
Prawdopodobnie chodzi o dawną polską wieś u zbiegu granic, może właśnie
tę z agencją pocztową. Szczątkowe wiadomości pochodzą jedynie z przekazu
rodzinnego Forowiczów. U Buraczyńskich był to temat
tabu. W późniejszych rozmowach ze mną, także w okresie po śmierci wuja Włodzia,
ciocia Jadzia Werner nigdy go nie
podejmowała. Co innego podczas spotkań z moim ojcem. Chyba do tego epizodu
wojennego wracali. Raz, podczas wizyty ojca w Warszawie wybrawszy się do domu
Buraczyńskich słyszałem jej opowieść o wyłapywaniu Żydów, formowaniu
nieszczęśników w kolumny marszowe. Byli pędzeni gdzieś traktem węgierskim w
okropny sposób, niemieccy oprawcy zabijali słabszych i porzucali ich ciała w
przydrożnych rowach. Jednak ani mój ojciec, sam ciężko doświadczony pobytem w
niewoli niemieckiej ani ciocia zbyt długo pomocy udzielonej Ani nie
rozpamiętywali. To była wojna, okrutna, ale też jedyna jaką znali. Pomoc Ani?
No tak, ale to było, minęło. Myślę, że ten gatunek Polaków ludzi Kresów
cieszyło coś chowanego w głębi serca, coś co wielu słów nie wymaga, poczucie że
zrobili co mogli. Ciocia Ania przeżyła. Może były jakieś inne przyczyny nie
rozpamiętywania? Może unikano wkraczania na pole otoczone taśmami tabu?
Zastanawiam się teraz nad zamazującym takie zasługi wpływem peerelowskich
czasów, gdy nie wiadomo czemu, otwarte nawiązywanie do czyjegoś żydowskiego
pochodzenia uważano za „raczej niestosowne”.
W 1971 Anna
Buraczyńska zmarła na raka. Pod koniec cierpiała okropnie. Opiekował się
nią dr Traczyk. polecony przez panią Kruszyńską, lwowską znajomą
cioci Wernerowej. Ania, jako kolejna lwowianka została pochowana z dala od
rodzinnego miasta, jak wygnaniec, w Warszawie w obrządku rzymsko-katolickim.
Krótko
po niej nagle odszedł wuj Włodzimierz. Na zniesienie takiego bagażu kłopotów
zabrakło zdrowia. Miał już wcześniej zawał serca, (podczas którego - jak sam
opowiadał - doczołgawszy się do barku wziął łyk koniaku, co zdaniem
lekarza uratowało mu życie). Wuj powinien był na siebie bardziej uważać. On
jednak miał inny plan. Nie chciał wegetować na tym padole, na którym tak mało
doznał szczęścia. Po śmierci ukochanej żony postanowił znaleźć jakieś
pocieszenie. Z osłabionym sercem wybrał się samolotem na wycieczkę do Buchary i
Samarkandy. To nie wzmocniło jego zdrowia. Po powrocie z podróży był jednak
Azją zachwycony. Nosiłem do wywołania diapozytywy zrobione jego kijewem. Zawierały widoki starych budowli, wzory okładzin
ceramicznych itd. Niespodziewanie, w parę dni po powrocie wuja do domu,
przyszedł nowy atak serca. Pomagałem załatwiać formalności pogrzebowe chrzestnego.
Oboje z żoną spoczywają na Powązkach. Diapozytywy odebrałem z laboratorium
Fotonu już po wszystkim.
Wuj
Buraczyński był człowiekiem honoru. Dowodów dał wiele. Jeden z nich był
szczególnej rangi. W 1970 może dlatego, że przeczuwał swój koniec, sporządził
testament. Wprowadził do niego zapis o przyznaniu tzw. dożywocia Jadwigi
Werner. Osoby, którą do końca swego życia bardzo szanował.
Parę słów o
cioci Jadwidze. - Po wojnie deportowana ze Lwowa na osiedlenie w Bytomiu stała
się przyjaciółką i bywalczynią domu Buraczyńskich na Placu Grunwaldzkim.
Jadwiga była samotna, miała w tym czasie pod opieką kogoś z rodziny (swoją
ciocię?). Za mąż nigdy nie wyszła. Zajmowała jednak szczególne miejsce u
Buraczyńskich. Gdy wuj postanowił przenieść familię do Warszawy, zaproponował
Jadzi opuszczenie Bytomia i wspólne zamieszkanie w domu zbudowanym na Mokotowie
przy ul.Włoskiej 1b. Miała wtedy pięćdziesiąt parę
lat. Skorzystała z zaproszenia. W stolicy szybko dostała pracę w dziale
kontroli paczek (władza sprawdzała wtedy zawartość każdej przesyłki, zwłaszcza
nadsyłanej z USA) na Poczcie Głównej. W otrzymaniu tej pracy pomógł jej
pan Kruszyński, odszukany w Warszawie były szef poczty ze Lwowa. W wieku
emerytalnym dorabiała jeszcze jako bileterka w Sali Kongresowej PKiN.
Jeśli chodzi o
mnie, Jadwigę Werner kilka razy widziałem w Bytomiu a później, w Warszawie
gdzie bliżej ją poznałem. Potrzebowała przyjaciół. Kazała tytułować się ciocią.
Kiedy Buraczyńscy odeszli, bardzo mocno odczuwała swoje osamotnienie. Poznała
ją też moja żona Jeanette. Tradycją stały się, że tak
powiem z lwowska, "wizyty na dobrą herbatki".
Domowniczką
na Włoskiej 1b była też starsza siostra Ani, Wanda. Nosiła nazwisko Kowalska i
w młodości - podobnie jak siostra - też musiała być ładna. W odróżnieniu od Ani
miała diabła za skórą. Na szczęście, dobra była tylko w gębie. Dużo gadać, mało
pracować. Do roboty - dwie lewe ręce. Ale może dobrze; dzięki temu nikomu chyba
nie naszkodziła. Swe żydowskie pochodzenie lubiła podkreślać. Zawsze próbowała
narzucać swoje poglądy. Typowa przodowniczka zawsze, czy tego trzeba czy nie.
Przodownictwo
uprawiała z bardzo marnym skutkiem. Po wkroczeniu Moskali do Lwowa, w 1939 roku
Wanda ucieszyła się. Była sympatyczką rozwiązanej w Polsce pod koniec lat trzydziestych
Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Z punktu widzenia proklamowanego
stylu walki, była to partia posługująca się wywrotowymi metodami działania.
Zadając się z jej aktywistami Wanda stawała więc po stronie wrogów państwa
polskiego przypisując mu m.in. ucisk „czołowych sił narodu ukraińskiego”.
Nieprzytomna. Wszystko w swoich spekulacjach i obliczeniach spartoliła. Ale
jaka była dumna!
A wtedy, gdy
Moskale weszli do Lwowa, Stalin dał dowód, że tacy jak Wanda bynajmniej go tymi
swoimi wyczynami nie zachwycili. Niewdzięcznik. Dla Zachodniej Ukrainy żadnej,
nawet komunistycznej „samostijności” nie przewidywał.
Nie jest wykluczone, że Wanda jakimś cudem trafiła na sławną listę Joszki
Mincenmachera vel Jana A.Reguły.
Pracowity agent wielu wywiadów Mincenmacher walnie
przyczynił się do przetrzebienia środowisk komunizujących. Najpierw donosił
moskiewskiemu Kominternowi, później warszawskiej „Dwójce”, potem Niemcom, potem
NKWD, po wojnie - polskiej UB a na koniec wywiózł swą wiedzę gdzieżby? - do
Izraela. Któraś z jego list mogła by więc przyczynić się do wyjaśnienia okoliczności
zapuszkowania lwowskiej komunistki przez NKWD. Generalissimus Stalin nie uznał
bowiem zasług gorliwej Wandy. Najpierw niefortunną aktywistkę uwięził a
następnie wysłał na Sybir. Tym razem przodownictwo Wandy okazało się było
bardzo kosztowne i dla niej i - jeśli wierzyć Moskalom - także dla całego ZSRR.
Władza moskiewska zawsze narzekała, że tylu więźniów karmić musi. W przypadku
Wandy zbyt długo to jednak nie trwało. Ledwie zakończyły się działania wojenne,
zawsze pierwsza Wanda Kowalska poprosiła o zwolnienie z obozu i repatriację do
tak pochopnie wzgardzonej ojczyzny. Nie od razy się jej udało. Wróciła chyba w
1957 roku z jakimś rosyjskim mężem, o którym prawie nic nie wiedzieliśmy,
zresztą szybko znikł z rodzinnego horyzontu.
Polska
przyjęła ją i okazała się wyrozumiała. Pewne znaczenie odegrało wstawiennictwo
byłego lwowskiego towarzysza, który miał więcej oleju w głowie. Zgrabnie
wymknął się on sowietom, wcześniej przedostał ze Lwowa na tereny polskie a po
wyzwoleniu zmienił nazwisko na Naszkowski i szybko awansował w strukturze
władzy ludowej. Piastował urząd wiceministra spraw zagranicznych. Dotarła do
niego w Warszawie Ania Buraczyńska. Pomógł Wandzie. Do Ojczyzny Wanda, jeśli
dobrze to dzisiaj obliczam, wróciła więc w rezultacie drugiej fali
repatriacji. Najpierw zamieszkała u
Buraczyńskich w Bytomiu a potem przeniosła się z nimi do Warszawy, gdzie
wybudowali dom przy ul.Włoskiej na Dolnym
Mokotowie. Wiceminister ułatwił też nawiązanie nowych kontaktów. W Warszawie
ledwie otrząsnąwszy się z syberyjskich przeżyć, już znowu wstąpiła do
partii komunistycznej. Tym razem zapisała się do PZPR. Szczęśliwie, w stolicy na niwie politycznej,
Wanda jako mocno podstarzała i schorowana członkini partii, niewiele już mogła
zdziałać. Przez parę lat podczas manifestacji pierwszomajowych albo pochodów z
okazji Święta Odrodzenia przypadającego 22 lipca wystawiano ją na publiczny widok;
rozpoczynała defiladę maszerując w pierwszym, kombatanckim szeregu przed
frontem czerwonych szturmówek.
Z uwagi na
cechy charakteru Wanda była trudna we współżyciu. Musiała zażywać leki
uspokajające. Na ostatnie lata trafiła do ówczesnego luksusowego schroniska dla
partyjnych kombatantów przy ul.Wołoskiej, dzisiaj
mieści się tam dom lekarzy-emerytów. Jej decyzję o opuszczeniu domu
Buraczyńskich przyjęto z ulgą. Odetchnęła zwłaszcza ciocia Jadzia Werner.
Wanda
Kowalska opowiadała mi o Syberii. Jedno z zajęć, które jej przypadło w
łagrze miało polegać na robieniu podłóg. Materiałem na podłogi miało być
azjatyckie tworzywo sztuczne „kiziak”. Kiziak powstawał ze zmieszania gliny z krowim łajnem.
Wanda nie miała o tym pojęcia. Kiedy kazano jej robić kiziak
spytała brygadzistę co to jest. Podobno był tym pytaniem zaskoczony, ale
cierpliwie objaśnił. Na koniec instruktażu westchnął i wciąż zdziwiony zapytał:
”jak wy takich rzeczy nie znacie, to jak wy tam w tej Polsce żyli?”
Innego
rodzaju rozmowę z Wandą pamiętam z wiosny 1967 roku. Tematem były doniesienia z
frontu wojny izraelsko-egipskiej na półwyspie Synaj. Egipcjanie dostawali wtedy
niezłego łupnia. Wanda była z Żydów dumna. „Zawsze się uważało, że Żydzi to
pejsaci tchórze, którzy stronią od walki zbrojnej. Teraz pokazali, że potrafią”
– usłyszałem.
Swoim
specyficznym pojmowaniem wartości pochodzenia ubawiła mnie kiedyś podczas
rozmowy komentującej odwołanie Naszkowskiego z ministerialnego stanowiska.
Czytając gazetę znalazła na łamach uwagę o narodowości, coś co dotyczyło jego
żydowskiego rodowodu. Nie spodobało się jej. Naszkowski miałby być Żyd? Ależ to
stara szlachta polska! – wymamrotała wściekła Wanda. Nie podchwyciłem tematu.
Co mnie to mogło obchodzić? Jaki szlachcic? Naszkowski, jak się tam kiedyś
zwał, od lat był dla mnie ważnym politykiem, ministrem polskiego rządu i
to wystarczy. W tej chwili znowu podpadłem. Być może za takie kompletnie bezcmokierskie podejście Wanda wtedy mnie ostatecznie - jak
mawiają górale - znielubiła.
Jak pisałem, po
wypędzeniu ze Lwowa wuj Włodzio pracował jako geodeta w Bytomiu. Do tego miasta
trafiły też rodziny jego dwóch braci. Szwagierka, żona jednego z nich była sprzedawczynią
w masarni. Miała syna Tadeusza Buraczyńskiego. Był też jeszcze jeden młody
członek rodziny, chyba bratanek Włodzia, niezbyt dobrze sobie w życiu dający
radę, zaprzyjaźniony z bytomskim światkiem miłośników mocnych trunków. Tych
jego krewnych w Bytomiu nie miałem okazji poznać, ale spotkałem po paru latach
w Warszawie, po odejściu wujka.
W Bytomiu
Włodzimierz Buraczyński zaopiekował się Romanem, bratankiem Ani, sierotą.
Romcio był o rok młodszy ode mnie. O jego ojcu się nie mówiło, ale nie trudno
było się domyślić, że mógł zostać zamordowany w niemieckim obozie
koncentracyjnym. To samo dotyczyło prawdopodobnie matki Romcia. We wczesnych
latach powojennych wiele sierot wolało nie przyznawać się do utraty rodziców w
niemieckich obozach. Być może obawiali się automatycznego przypisania do
narodowości żydowskiej, zakładając obowiązywanie błędnego stereotypu, że mianowicie
w obozach koncentracyjnych ginęli tylko Żydzi.
U
Buraczyńskich Roman znalazł drugi dom. Chłopak bardzo zdolny i subtelny.
Ania lubiła to akcentować. Był traktowany jak syn. Miałem z Romciem kilka
fajnych spotkań. Kiedyś, podczas pierwszego roku moich studiów, kupiłem trzy
bilety na imprezę rozrywkową „Zgaduj Zgadula” odbywająca się w hali gliwickich
zakładów naprawy wagonów (ZNTK). Wuj Włodzio z Romanem przyjechali do Gliwic.
Zabawę prowadzili panowie Rokita i Przybylski. Do udziału w konkursach
zapraszali każdego, kto chciał wyjść na estradę. Na skierowane do sali wezwanie
Romcio podniósł rękę, został dostrzeżony, wziął udział w konkursie i wygrał...
nagrodę rzeczową: kajak. Na estradzie dał popis inteligencji, brawo. Ale
wygrywając zafundował nam problem. Trofeum trzeba było odebrać. Laureat ani
myśli z kajaka korzystać. Wuj Włodzio opanował kryzys organizacyjny. Wkrótce
zostałem wyłącznym właścicielem tej okazałej drewnianej jednostki pływającej.
Portem macierzystym została przystań na Dzierżnie. Trochę tym kajakiem
popływałem, ale po decyzji o zmianie uczelni i przeniesieniu na Politechnikę
Krakowską, zostawiłem go komuś, kto na Dzierżnie tę przystań prowadził.
Młodość
Romcia skończyła się tragicznie. Ledwie co zdał egzamin maturalny. Jak co roku
pojechał na wakacje do leśniczówki jakiegoś krewnego albo powinowatego ze
strony Ani, w Poznańskiem. Tam w bliżej nie znanych mi okolicznościach, jednym
strzałem z dubeltówki przerwał swoje ledwie rozpoczynające się życie. Nawet po
latach od tamtej tragedii Włodek nic o tym nie chciał mówić. Można
przypuszczać, że chłopak przechodził wtedy okres nadzwyczajnej skłonności do
załamań. To się w tym wieku zdarza.
Wydarzenie
było główną przyczyną decyzji wuja Buraczyńskiego o zamknięciu rozdziału
bytomskiego. Przygnębiony samobójstwem przybranego syna, wujek Włodzio zabrał
rodzinę do Warszawy. Tu Buraczyńscy mieli dokończyć doczesną wędrówkę. Wuj
zostawił testament, w którym dziedzicem willi uczynił wspomnianego bratanka z
Bytomia. Tym darem gorącego lwowskiego serca, trochę naiwnie próbował stworzyć
mu warunki do zerwania z nienajlepszą przeszłością. Jadwidze Werner przypadło
wspomniane już prawo dożywotniego mieszkania „w jednym wybranym sobie pokoju,
ze swobodnym dostępem do łazienki i kuchni”. Testament przewidywał też
coś dla mnie; otrzymałem ciężki złoty sygnet rodowy i walizkową maszynę do
pisania marki FK (przedwojenna produkcja Fabryki Karabinów, prawdopodobnie
produkowała na wyposażenie sztabów naszej armii).
Bratanek
spadek przyjął, ale nie czuł się z nim dobrze. Całą tę „masę spadkową” wolał
zamienić na pieniądze. Sprzedał willę Tadeuszowi Buraczyńskiemu. Sam wrócił do
Bytomia z workiem pieniędzy. Tam kupił samochód marki „Moskwicz”, wytwór
sowiecki znany z rekordu rdzewienia. Rdzewiał tak szybko, że dziury pojawiały
się zanim właściciel po raz pierwszy zdążył przekręcić kluczyk w stacyjce.
Opisuję to z wrażeniem zawodu, sprzeniewierzenia doznała ostatnia
nadzieja Włodzimierza Buraczyńskiego. Nie taki miał być finał szczytnego zamiaru
postawienia bratanka na nogi.
Z wujem rozmawialiśmy czasem o Lwowie.
Włodek podobnie jak ja, lubił podróże.
Tak się złożyło, że uczestnicząc w studenckiej wyprawie do Rumunii, po drodze
mogłem wreszcie zobaczyć troszkę Lwowa. Chyba po tych moich krótkich
odwiedzinach rodzinnego miasta zgadaliśmy się. Dzieliłem się własnymi
wrażeniami. W zamiarze ich zweryfikowania uzgadniałem różne szczegóły.
Chętnie wyjaśniał, ale bez zbytniego
przejęcia. W pewnej chwili zapytałem więc wujka wprost,
- Nie tęsknisz za swoim miastem? Dlaczego nie
zafundujesz sobie odpowiedniej wycieczki. Odrzekł:
- Do Lwowa nie pojadę, bo nie chcę przeżyć
przykrego rozczarowania.
Namawiałem,
- Ależ miasto jest takie jak dawniej,
pojawiły się tylko inne szyldy i napisy – powiedziałem.
- Widzisz, mówi wuj, miasto to przede
wszystkim ludzie, oni tworzyli nadzwyczajną atmosferę, mój zapamiętany nastrój
Lwowa. Ja nie chcę poznać Lwowa, w którym atmosferę usiłuje nadawać Moskwa.
Ostatnią wielką miłość wujka stanowił bokser
Kajtek. Psisko było rozpieszczane bez opamietania.
Jak wszystkie zwierzaki tej rasy, ślinił się obficie. Najlepiej mu ciekło gdy
mordę oparł komuś na kolanach. Nie wiedziałeś o tym? - Twój pech. Fakt
pobrudzenia gościowi spodni nikogo z domowników nie interesował. Kajtuś za wszystko musiał być chwalony i nagradzany. Zwykle
się leniwił. Mało kto umiał go z fotela wyprosić. Na szczęście,
skwapliwie reagował na wypowiedziane do niego słowo „buciu”.
„Buciu” oznaczało wskazanie, że można gdzieś znaleźć
pantofel. Porwanie pantofla, zwłaszcza tego nowego, zostawionego przez gościa pod wieszakiem na
parterze to frajda!
A późniejsze dość pracowite gryzienie tego
przedmiotu to frajda do kwadratu. Kiedy wreszcie Kajtuś
zdecydował się trofeum oddać, z bucia zostawał kapeć.
Wiele razy wyprowadzałem Kajtusia
na długie spacery do nieodległego parku Morskie Oko. Młody pies był skoczny,
więc stawiałem przed nim dość trudne zadania. Z biegiem lat, stopniowo dosięgał
w tych skokach coraz niższych poziomów. Raz poszliśmy dużo dalej, na
parokilometrowy spacer bo aż w kierunku warszawskich Siekierek, nad Wisłę. To było jednak przedsięwzięcie
zbyt męczące. Starzejące się już psisko ledwie doczłapało z powrotem.
Wuj przed
śmiercią chciał Włoską 1b trochę rozbudowywać. Przybył piękny pokój - weranda
nad garażami. Kolejny właściciel, Tadzio Buraczyński kontynuował modernizację.
Potem wynajął część domu na biura. Wynajmowano też jeden z garaży.
Korzystał z niego wielce sympatyczny inż. Janusz Czamarski,
długoletni sekretarz generalny Naczelnej Organizacji Technicznej, którego
miałem przyjemność poznać z racji pracy zawodowej, ale za życzliwym
pośrednictwem wuja Widoty z Bydgoszczy. Ze starych
rozwiązań pozostało tylko „dożywocie” Jadwigi Werner.
Tadzio
Buraczyński też się tym domem długo nie cieszył. Wkrótce z całą rodziną
wyjechał do Francji. Osiadł w jakiejś farmie owczej w górach w rejonie Roquesteron. Zdaje się, że prowadzi tam gospodarstwo
agroturystyczne.
Z całego
towarzystwa Buraczyńskich, najdłużej w domu na Włoskiej 1b przebywała
Jadwiga Werner. Dopiero wtedy, w takim siedlisku bez twórcy, widać było jak
smakuje brak bliskich. Starałem się ją często odwiedzać. Robili to także zacni
państwo Kruszyńscy. Starszą panią nadal interesował się dr.Traczyk.
Jak
wspomniałem, podczas odwiedzin na Włoskiej zawsze dostawało się herbatkę,
często jakieś ciasteczka i dużą porcję ciekawych, choć chwilami
selekcjonowanych wspomnień. Nie wszystko chciała mówić, omijała na przykład
temat Ani. Jadwiga Werner urodziła się za czasów rozbiorowych, na pograniczu Austrowęgier i carskiej Rosji, 21 sierpnia 1908 roku w Płotyczach k.Tarnopola. Po I
wojnie światowej, jak chyba wszyscy z rubieży Rzeczypospolitej, wykazała się
bezgraniczną lojalnością wobec odzyskanego państwa polskiego. Opowiadała mi, na
przykład, jak to na kresowej poczcie w którejś z tzw. karpackich pipidówek
mogła dość wcześnie zorientować się, że antypolsko nastawieni nacjonaliści
galicyjscy szykują ruchawkę. Ci naiwniacy do spiskowania przeciwko państwu
wykorzystywali usługi szacownej Poczty Polskiej. Wydawało im się, że Polak
honorowy urzędnik, osoba zawsze starająca się przestrzegać cywilizowanych
manier, będzie na tyle nieroztropny, żeby nie zwrócić uwagi na widokówki o
powtarzalnym brzmieniu, w zawoalowanej formie informujące o jakiejś dacie albo
miejscu zbiórki. Lojalny pocztowiec II RP dostrzegał i nie miał żadnych
wątpliwości: legalne władze suwerennego państwa należy natychmiast poinformować
o prawdopodobieństwie wywrotowej ruchawki.
- Po
prostu nagle wzrastała liczba nadchodzących na wieś korespondentek z
jakimiś „dziwnymi” hasłami. Urzędnicy pocztowi nie wahali się raportować
naczelnikowi. Inna rzecz, że za okupacji sowieckiej NKWD dużo lepiej inwigilowała;
otwierała listy, a czytanie wszystkich "odkrytek"
to była norma - wspominała ciocia Jadzia.
Za drugiej
okupacji sowieckiej Lwowa z placówki ją odwołano. Trudno się dziwić. Pracownica
poczty była „polską panią” czyli wrogiem. I słusznie, bo o NKWD nie mogła
spokojnie mówić. Na szczęście dla Jadzi, na tym odwołaniu z placówki się
skończyło. Było też coś dobrego. Wróciła do Lwowa. Wśród upowców
nie powinna była zostać. Gdyby zwiedzieli się o wykryciu ich zamiarów, mogli ją
przecież skrócić o głowę. Zrobiliby to sami albo rękoma hitlerowców. Donoszenie
na Polaków Niemcom było przecież ulubioną praktyką tych obłędnych „bojowików”. We Lwowie, jako pozbawiona pracy, pozostawała
oczywiście bez środków do życia. Pani Zofia Kruszyńska, córka
wspomnianego pocztowca lwowskiego wspomina, że zapobiegliwa Jadwiga radziła
sobie sprzedając na ulicy upieczone własnoręcznie bułeczki.
Jadwiga Werner
przeżyła Buraczyńskich. Po nagłej śmierci wuja Włodzimierza dopilnowała jeszcze
wyrycia napisu na płycie grobowej. Codzienność komplikowały jej dolegliwości
trzustki. Żywota dokonała w warszawskim Szpitalu Czerniakowskim. Gasnącą
wizytowaliśmy jeszcze z Żanetą na ul. Stępińskiej. Zmarła 19 marca 1992 roku.
Ciocia Jadzia pochowana została na cmentarzu w Pyrach k.Warszawy,
sektor „C”, rząd 27, grób 3. O różne sprawy organizacyjne związane z pochówkiem
zadbał Jan Kruszyński, wnuk jej naczelnika ze Lwowa.
Na długo przed
odejściem z tego świata ciocia Jadzia postanowiła uporządkować swoje papiery w
dość specyficzny sposób. W szufladzie na wierzchu ułożyła dokumenty potrzebne
do załatwiania formalności pogrzebowych. Dodam przy tym, że wcześniej wykupiła
miejsce na cmentarzu. Starsi ludzie tak się szykują. Pod tymi dokumentami pochówkowymi
żadnych innych nie było. Nie wiadomo co ją podkusiło żeby robiąc porządki
niszczyć wszystkie zachowane w domu papiery i fotografie Buraczyńskich. Czemu
to zrobiłaś? - zapytałem.
- A komu to
może być jeszcze potrzebne? lepiej, żeby się obcym pod nogami nie przewracało -
odpowiedziała.
Bardzo lubiłem
ciocię, ale za to wyjaśnienie nie mogłem pochwalić. Miałem wrażenie, że po raz
drugi odbierała życie tym postaciom. Stało się. Przepadły także fotki, które
sam im robiłem. Niestety, negatywy też zaginęły. Teraz wizerunek wuja Włodzia
mogę sobie odtworzyć na podstawie tylko dwóch czy trzech maleńkich zdjęć z
przedwojennego ojcowskiego albumu. Zatarły się wszystkie zapisane aparatem
fotograficznym ślady po pięknej Ani. Nie ma też czym wspomóc pamięci, by
dokładniej odtworzyła sylwetkę nieszczęśliwego Romcia. Fotografii osób bliskich
nie niszcz! Jeśli myślisz, że one nigdy nikogo nie zainteresują, to się mylisz.
Pisał: Jan Forowicz,
Warszawa, lipiec 2007
Piotr Kaliczak
(1904-1957)
Urodzony
11 listopada 1904 w Skolem, z ojca Teodora i matki
Katarzyny d.d.Sawicka. Chłopisko wzrostu 2,05 m był
osobą o gołębiej duszy. W miasteczku, a właściwie w osiedlu skolskim
Demnia, był kierownikiem samochodowi. Wchodziła ona w
skład dużego przedsiębiorstwa pozysku drewna,
będącego własnością węgierskiego barona Gredla. Z
moją ciocią Włodzią, sostrą
taty Bohdana „Czarnego”, pobrali się 21 stycznia 1931 roku, według reguł
obrządku łacińskiego. Do 1939 roku żyło im się w Skolem
całkiem dostatnio. Podczas II wojny światowej musieli wyjechać ze stron
rodzinnych i osiedli w Bytomiu.
Piotr
tworzył z Włodzią małżeństwo nieco oryginalne. W domu
powinien był mieć coś do gadania, a nie miał. Jego dochody stanowiły solidne
podwaliny prowadzenia gospodarstwa domowego. Cieszył się wielkim uznaniem środowiska
zawodowego. Równocześnie, w domu chyba dość namiętnie ciosano mu kołki na
głowie. Ponieważ był bardzo duży, przewaga fizyczna żony wykluczona. Pozory
mylą. Czego on się od niej nasłuchał! Za mojej pamięci, już na Śląsku był
silnie podejrzewany o niewierność małżeńską. Ciocia wykrzykiwała zaciągając po lwowsku: on znalazł sobi jakąś
flamy w Katowicach! Bogu ducha winien wujcio Piotr znosił
wszystko cierpliwie, zarzutów nie podejmował i tylko od czasu do czasu
nieśmiało apelował do cioci: „no duszko, ta daj już pokój”.
Trzeba
jednak powiedzieć, że dom urządziła mu na medal. Ciocia należała do pedantek.
Natychmiast starła z mebla najdrobniejszy dostrzeżony pyłek. Jest taki typ
kobiet, które ściereczki się nie wstydzą. Ciocia doskonale warzyła. Wiem coś o
tym ja i jej liczni goście, których poznałem w latach późniejszych. Kto
przyszedł, zawsze coś małego do zjedzenia dostał.
Patrząc
na tę parę powiedziałbyś, że w Skolem Włodzia
zawładnęła sercem Piotra wielkoluda ale też stanowiła dla niego poważne
wyzwanie. Akurat w okresie ich narzeczeństwa, przez dom rodzinny kandydatki na
żonę, przewalało się tyle nieszczęść, że wszelkie wspólne plany na przyszłość
łatwo mogły się rozpaść. Miał przed sobą fertyczną czarnulkę umiejącą się
ubrać, bawić, pracowitą. Ale dziewczyna była dość biedna i posagiem przywabiać
nie mogła. Piotr podjął to wyzwanie.
Pobrali się, gdy Włodzia została całkowitą sierotą. Wielkolud, zgodnie z
brzmieniem swego imienia został opoką. Drobna przy nim żonka miała na czym
budować kaliczakowe małżeństwo, które – dzisiaj można
to powiedzieć - stanowiło manufakturę wytwarzającą samo dobro. Obojgu w końcu
się to udało.
Były to jednak bardziej wesołe niż smutne
czasy. Chociaż są co do tego pewne różnice zdań (wuj Lubomir uważał Włodzię za lekko pesymistyczną) ciocia należała do osób
wielce pozytywnie do świata usposobionych. Miała fantazję. Lubiła przyjmować
gości, a przybywający chyba dobrze się u nich czuli. W Skolem
wuj miewał różnych znajomych, wśród nich także bardzo w tym środowisku ważnych
ludzi. – Chcieli się zaprzyjaźniać. Ten mechanik mógł na przykład usunąć
defekt motocykla od niedawna przez taką
osobę posiadanego. Ułatwiał przeżycie górskiej przygody. Jako kierownik gredlowskiej samochodowni miał
odpowiednie pełnomocnictwa żeby zabrać eleganckie towarzystwo na wycieczkę
wygodną drezyną motorową. Te wycieczki były jedną z większych atrakcji turystów
i pensjonariuszy ze Skolego. Miasteczko pretendowało
w latach trzydziestych do roli konkurenta Krynicy Górskiej. Do Kaliczaków zaglądali oficerowie Wojska Polskiego, a raczej
z tutejszego garnizonu macierzystego Batalionu Korpusu Ochrony Pogranicza „Skole”. W każdym razie, w tamtych latach ciocia i wuj nie
mogli się nudzić. Gości, jak już mówiłem, lubili.
Ponieważ
skolscy Forowiczowie
wcześnie osierocili swoje dzieci (Jan zmarł w 1923, Anna w 1929 roku) Włodzia
zaczęła rodzeństwu matkować. Starszy brat Bohdan skończył studia, przeszedł
przeszkolenie wojskowe i już na siebie zarabiał. Nie całkiem samodzielna była
jeszcze siostra Sławcia i bliźniaczy brat Włodzi Miron. Bardzo duży problem stanowiło wychowanie
kilkunastoletniego Lubomira i Konstantego w chwili śmierci matki liczącego
siedem lat. Każdy może sobie tę sytuację wyobrazić. Mówiąc w skrócie, dzięki istnieniu Piotra
zasługi rodziny Kaliczaków dla Forowiczów
trudno byłoby zliczyć. Dzięki ich pomocy, Miron i Lubomir pokończyli studia.
Kostek też chyba mógłby się wykształcić, ale - pamiętajmy - gdy miał 17 lat, Niemcy
zgotowali nam II wojnę światową. Moskwa zadała Polsce cios w plecy. Trudno
powstać. Rozsypały się plany młodych Forowiczów, jak
wielu młodych ludzi na przyszłość.
Kaliczakowie bywali
bezradni. Zmarło ledwie urodzone dziecko Piotra i Włodzimiery. Pani Helena Dobosiewicz, ich znajoma ze Skolego,
twierdzi, że był jeszcze jeden poród i również nieszczęśliwie zakończony krótki
żywot maleństwa. Później swoich dzieci nie mieli.
Pod
koniec wojny, na Kresach zaczynało być jeszcze bardziej niebezpiecznie niż na
jej początku. Mój ojciec komentował to krótko: u źródeł Sanu Dniestru i Stryja
zeszło się trzech szatanów. Niemiec odszedł, ale zostało jeszcze dwóch złych. W
1944 nacjonaliści ukraińscy zamordowali krewnego wujka Piotra. W końcu maja
1945 Kaliczakowie praktycznie wygnani ze Skolego (karta ewakuacyjna z 14 maja 1945) nawiali na zachód, do Słowacji, nie wiadomo
przed czym bardziej się chroniąc, czy przed UPA czy NKWD. Na krótko zatrzymali
się we Vsetinie. Zaprzyjaźnili się ze Słowakami u których mieszkali. Tam
nastąpiła zmiana kierunku ucieczki. Pojechali na północ w kierunku Katowic a
następnie zamieszkali w Bytomiu. Od sierpnia 1945 Urząd Repatriacyjny wynalazł
wujowi Piotrowi pracę. Został szefem w bazie samochodowej zjednoczenia
budowlanego mieszczącego się przy ul.Górniczej 19 w
Katowicach na tyłach ul.Warszawskiej.
Wyganiając
ze Skolego NKWD wystawiło im dokumenty podróżne.
Wynika z nich, ile stamtąd wywieźli koni, krów, kur, pługów, siewników,
żniwiarek i worków zboża. Wysoki słupek rubryk. W rubrykach jakiś moskiewski
urzędas (rajonnyj upołnoważenyj)
kolejno wpisywał „nic”. Sowieci
zarekwirowali wujkowi jego półciężarówkę, więc małżeństwo podróżowało z trzema
walizkami w ręku. Mieli potrzebne dokumenty. Z nimi mogli uniknąć najgorszego.
Jak
zawsze tak i tu smutkowi towarzyszyły chwile wesołości. Tamte dokumenty po
latach ciocia pokazywała rodzinie. Każdy moskalski czynownik miał tę swoją
ukochaną „pieczatku” - opisywała - ale władze nie
zaopatrzyły go ani w maszynę do pisania ani nawet w skrawek papieru, na którym
mógłby ją przystawić i posłannictwo urzędowe zrealizować. Ciocia zachowała
odręcznie sporządzoną „Sprawkę” z maja 1945. Ważny papier. Wydany w imieniu jakiejś
Skolskiej Rady Związku Radzieckiego. Pismo bardzo
ładne, trochę nieczytelne. Atrament w charakterystycznym moskalskim fiolecie.
Chyba cztery podpisy. To wszystko sporządzone na odwrocie pozostawionego przez
Polaków formularza sądowego. Ten druczek formularza powstał w 1936 roku i był
używany przez przedwojennych sędziów do zlecania komornikom egzekucji grzywny
nałożonej na skazanego. Widocznie w Skolem nie było
wiele takich zleceń. Nadmiar druków zastali sowieci. No więc przyszedł moskal i
– resztę znasz. Egzekucja tylko że całkiem inna.
Kaliczakowie mieszkali w Bytomiu na ul. Katowickiej 39.
Poniemiecki dom był teraz zasiedlony przybyszami wygnanymi z Kresów. Wujowi
przypadł lokal dwuizbowy; przedpokój, duża kuchnia i bardzo duży pokój na
drugim piętrze. Przez wiele miesięcy w tym samym lokalu przydziałowym mieszkał
z nimi niedołężny Niemiec. Na wojnie stracił rodzinę, inni uciekli przed Armią
Czerwoną. Został i sam już nie miał sił zabrać się na pociąg „do Rajchu”. W
całym domu panował śląski porządek. Każdy ma swój klucz do bramy wejściowej i
skrupulatnie go używa. Nie wolno śmiecić. Posadzki i schody malowane czerwona
farbą olejną. Mycie schodów co tydzień według grafika dyżurów lokatorskich, od
parteru do strychu. We własnym mieszkaniu ciocia dodała do tych rygorów swoją
prywatną wojnę z wszechobecną bytomską sadzą. Wtedy miała jeszcze sporo sił.
Gdyby żyła dzisiaj, przynajmniej nie miałaby tego jednego kłopotu.
Przyjazd
na Śląsk dał im trochę spokoju. Wprawdzie władze z impetem instalowały w Polsce
„zręby socjalizmu”, policja polityczna szalała, aktywiści partyjni organizowali
coraz to nowsze imprezy poparcia dla Stalina. Przybyszów wygnanych z Kresów
szczególnie nie gnębili. Byli na tym terenie potrzebni. Kaliczakom
powodziło się nienajgorzej. Z pracy wujka Piotra mieli trochę grosza i na to
także, żeby nabywać od górników bony uprawniające do zakupów w specjalnych
sklepach. Tam zaś można było się było stać właścicielem tak luksusowego radia
jak wschodnioniemiecki „Beethoven”, miękkich rękawiczek bułgarskich czy innych
towarów zwykłemu mieszkańcowi Bytomia niedostępnych.
Jak
przypadło na wielkoluda, wujek Piotr był człowiekiem o gołębim sercu. Swego
bratanka, tak mnie nazywał, dopuszczał do wszystkiego, co szczeniaków interesuje.
Gdy z matką przyjeżdżaliśmy w odwiedziny na Śląsk, ważne były dla mnie trzy
rzeczy: lody na bytomskim placu koło kina Gloria, baza samochodowa w Katowicach
i wspomniane kąpielisko. Wuj proponuje: - niech Jasio na cały dzień pojedzie do
mojej pracy. A co on tam u ciebie będzie robił? – zaciekawiły się kobiety.
Duszko! Ta ty wiesz, że u mnie się nudził nie będzie. Pokażę mu nasze samochody
– odpowiedział. Wczesnym ranem z Bytomia do Katowic jechaliśmy tramwajem numer
6. W bazie wuj pozwolił wsiadać do kabin
różnych wozów. W stacyjce potężnej ciężarówki amerykańskiej Mack
tkwił kluczyk. Oczywiście, Mackiem pokierowałem na
dystansie stu metrów. Dobrze, że hamowanie nastąpiło przed ogrodzeniem. Z
wysokości Macka widzę, że z placu do wujowego kantorku idzie zdenerwowany wicemajster. Podejrzewałem, że mechanicy nerwowo moich
wyczynów nie wytrzymywali. Wujcio podchodzi do mnie i powiada: - Teraz
wymyśliłem dla ciebie coś nowego. Na wiele godzin dostałem motocykl Java-250 do
samodzielnego jeżdżenia po okolicznych wertepach. Biegi zmienia się tu,
sprzęgło trzeba puszczać powoli – pouczył. Czy ten wujek nie był cudowny?
Jaka
była pozycja Wujka w zawodzie? Niewątpliwie cieszył się uznaniem jako szef
sporej jednostki. Podstawę jej załogi stanowili kierowcy i mechanicy, część z
nich, podobnie jak Piotr przyjechała z Kresów Wschodnich. Kierowcy to ludzie,
którzy lubią jasne sytuacje. Doskonale funkcjonowała powierzona mu w Katowicach
baza transportowa budownictwa.
Kaliczakowie przyjeżdżali
też do nas do Mielca i Rzeszowa. Rodzina demonstrowała w ten sposób zwartość,
co było o tyle łatwe, że wszyscy oni najzwyczajniej w świecie lubili się,
lubili przebywać w swoim towarzystwie, wspominać Skole
i Lwów. Kobiety dodawały do tego swoje babskie problemy. Mama próbowała na
przykład wykorzystać spotkanie z bratową do sondowania opinii; jak uważamy,
która z pań jest trochę zanadto puszysta. Inny temat sporów to: która z pań
będzie dzisiaj miała prawo szykowania obiadu. A obie doskonale warzyły.
Piotr
Kaliczak zmarł nagle w styczniu 1958. Pochowano go w
Katowicach na cmentarzu przy ul. Mariackiej. Na uroczystość pożegnania przyszły
tłumy przyjaciół, grała orkiestra instrumentów dętych. Dzisiaj jego grób nie
istnieje. Po latach, na tym samym miejscu, za zgodą cioci Włodzi
pogrzebano wielce zacnego pana Stecha, sąsiada z
kamienicy na ul. Katowickiej w Bytomiu, kresowiaka.
Pisał: Jan Forowicz,
Warszawa, lipiec 2007
Julian
s.Michała i Anny, był wujem Bohdana „Czarnego”
(BFC). Urodził się w Bolechowie w 1888
roku, na dwanaście lat przed końcem XIX wieku. Jako młody człowiek opuścił
rodzinne strony i stał się Jugosłowianinem. Jak wyjaśnić jego wyjazd z Karpat i
obranie okolic Sarajewa na miejsce osiedlenia? - Przed I wojną światową Bośnia,
kraj bałkański wchodzący, podobnie jak Galicja i Lodomeria w skład monarchii
Austrowęgierskiej, poddany został akcji osadniczej rządu. Angażowani byli do
tego także Polacy, a wśród nich młody Julian Forowicz
z Bolechowa. Na osiedlenie w Bośni namówiono go prawdopodobnie pod koniec służby wojskowej w armii
Austrowęgierskiej.
Z
przesłanej do Włodzimiery fotografii wynika, że Julian był panem niewysokiego
wzrostu. Ubrany po miejsku. Nie mamy danych na temat tego, czym się zajmował. Pisownia
nazwiska z klepsydry: Julijan Forović.
Widoczny na jednej z fotografii mundur wskazuje na funkcję celnika. Ze sposobu
pisania listu można wnioskować, że otrzymał nienajgorsze wykształcenie. Lubomir
pisze, że jego wuj miał za sobą szkołę rzeźby, prawdopodobnie na poziomie
rzemieślniczym. Julian ożenił się w Bośni z Antoniną i miał syna Borysa. Pierwsza żona opuściła go, więc
wybrał drugą towarzyszkę życia, także Antoninę (mieszkała w Sarajewie na ul. Dona Jankovića
55). Na emeryturze Julian
pracował jako kasjer. Zmarł 20 lipca 1958 roku.
Chcąc trochę
więcej dowiedzieć o okolicznościach
wyjazdu Juliana, przesłałem w końcu 2012 roku
list z kilkoma
pytaniami na ręce pana Franciszka Kwaśniaka, znakomitego znawcy losów naszej emigracji bośnieńskiej,
autora książek m.in. ,,Dzieje Polaków w Bośni (1895-1946)”. Wyjaśnił
on, że jeśli Julian miał 18 lat w 1906, to do wojska został powołany w
1906-1907 r. Koniec służby wojskowej przypadłby na 1908-1909 r. Wtedy jest
prawdziwe stwierdzenie, że przed I Wojną Światową mógł trafić do Bośni. Takich
– zaznaczył F.Kwaśniak - przypadków w Bośni było
wiele i ja się do tej wersji skłaniam. Dodał też, że angażowanie polskiej
inteligencji na osadnictwo w Bośni miało miejsce w latach 1880 do około 1895 r.
Innych grupy zawodowych, w tym rolników - do 1905 r. Objęcie stanowisk
urzędniczych w latach późniejszych odbywało się na własną rękę i z własnej
inicjatywy. Z uprzejmej odpowiedzi pana Kwaśniaka wynika więc także to, że
Julian chciał jechać do Bośni.
Z
przesłanej do Włodzimiery fotografii patrzy na nas Julian, pan niewysokiego
wzrostu. Ubrany po miejsku. Nie mamy danych na temat tego, czym się zajmował. Pisownia
nazwiska z klepsydry: Julijan Forović.
Widoczny na jednej z fotografii mundur wskazuje na - prawdopodobnie - funkcję
celnika. Ze sposobu pisania listu można wnioskować, że otrzymał nienajgorsze
wykształcenie. Lubomir pisze, że jego wuj miał za sobą szkołę rzeźby,
prawdopodobnie na poziomie rzemieślniczym. Julian ożenił się w Bośni z Antoniną
i miał syna Borysa. Pierwsza żona opuściła go, więc miał drugą towarzyszkę
życia, także Antoninę (mieszkała w Sarajewie na ul. Dona Jankovića
55). Na emeryturze
Julian pracował jako kasjer. Zmarł 20 lipca 1958 roku. W chwili wybuchu II
wojny światowej syn Borys rozpoczął studia medyczne. W 1942 roku, po maturze
był wpisany na listę uczelnianą. Ale w jakiś miesiąc po inauguracji roku
akademickiego musiał zbiec do lasu. Wstąpił do partyzantki o nazwie Wojska
Narodowo-wyzwoleńcze dowodzonej przez Józefa Broz Tito. Nie potwierdza się
domysł jakoby należał do istniejącego tam polskiego oddziału WN. Niestety Borys
zginął od kul czetników, członków formacji współpracującej z okupantem hitlerowskim.
Śmierć dosięgła go na polu walki w 1943 roku.
W
papierach pozostawionych przez ciocię Włodzię
(siostrę BFC i bratanicę Juliana) znalazłem list Juliana skierowany do bliżej
nieznanej mi osoby na Śląsku. Wysłany został z b. Federacyjnej Republiki
Jugosławii w listopadzie 1955 roku. Na odwrocie koperty przystawione zostały
pieczęcie przedsiębiorstwa handlu produktami rolniczymi. List pisany był po
polsku.
Pisał
Jan Forowicz
Bytom
1984, uzupełnione w 2012