Jan Forowicz zapiski ucznia z lat 1947-1953 Mielec
Po delegowaniu[1]/ służbowym taty z Sanoka do Mielca, zwierzchnicy domyślili się, że trzeba wynaleźć kwaterę nie tylko dla samego geodety, ale także dla jego rodziny. Wypadło ulokować go w domku murowanym na przedmieściu, praktycznie – na wsi. Zamieszkaliśmy u gospodarnego rolnika pana Występka, na Wojsławiu, ówczesny numer domu 271. Była to wtedy odrębna od Mielca miejscowość, przed wiekami założona przez zakon Benedyktynów. Niewiele z tej fundacji przetrwało; przez środek ulicówki wiedzie na sześć metrów szeroka droga bita, po której paręnaście razy na dzień przejedzie jakaś wyeksploatowana ciężarówka z demobilu. Wzdłuż drogi rowy. W poprzek traktu, tuż przy posesji Występków biegnie nieźle przez meliorantów zaprojektowany kanał ze śluzami. Kanał ułatwia odprowadzanie nadmiaru wód opadowych do rzeki Wisłoka a śluzy utrudniają ewentualną cofkę powodziową. Dla naszej rodziny Wojsław miał wszakże wielką zaletę – izolował nieco od realiów przeżytego we w Sanoku, koszmaru okupacyjnego, dawał wytchnienie od wczesno powojennego bandytyzmu. W nostalgię wprawiała Forowiczów płaskość podmieleckich równin. Dość mało było w Wojsławiu drzew i krzewów. Sosnowy las gdzieś tam – za torami kolejowymi. Ludzie z gór trafili na klasyczną
„flachę”. W oczach mojej mamy, osoby urodzonej na przedpolu wysokich Karpat, każdy taki poziomiasty krajobraz kojarzył się z mazowiecczyzną. Równinny Mielec takoż. Te monotonne piaski i sosny kontrastowały z zachowanym w pamięci obrazem Gór Słonnych wokół Sanoka czy bukowych stoków nad Oporem w Skolem. Wojsław był przyjazny, to prawda. Ale tutejszy spokój… od niego skrzydła nie rosły. Podmielecka wioska marne tło dawała wspomnieniom o spacerach po lwowskich parkach albo dla zachwytów nad obejrzanymi kiedyś pozycjami repertuaru Opery Lwowskiej. Czy można się dziwić się tęsknym westchnieniom kobiet za wielkim światem? Dziesięcioletni chłopak patrzył na to wszystko inaczej. Lwów w pamięci małolata gubi się jak wieża kościelna w jesiennej mgle. Cały jego świat to była szkoła podstawowa w Mielcu i ciekawe dla smarkaczy miejsca na Wojsławiu. - Wierz mi, te okolice dla mnie i młodych chłopaków wiejskich są całą krainą atrakcji. Tam, w oddali, od wschodniej strony, za torami kolejowymi prowadzącymi z Mielca do Dębicy rośnie las sosnowy. Pomiędzy lasem a polami pana Występka rozciąga się piaszczysty obszar ramp przeładunkowych, miejscowi mówią: sztreka. II Wojna Światowa się skończyła, ale przy torach, dla nas szczeniaków zostało mnóstwo znalezisk. Czasem robimy tam wyprawy. Na piasku znajdujemy gilzy ze strzelaniny sprzed dwóch czy trzech lat. Kilka metrów od toru – leżą jakieś pordzewiałe albo popalone części wagonów towarowych. A to jeszcze nie wszystko! Ze strony zachodniej, kilkaset metrów od domu płynie rzeka. Od strony pólnocnej - centrum miasta, jakieś dwadzieścia minut drogi piechotą. Tam na ul. Adama Mickiewicza jest cukiernia z ciastkami i słodkimi lodami. W pobliżu przejazdu kolejowego, przy poszerzonej dzisiaj Al.Niepodległości łączącej stary Mielec z nowym, czyli Osiedlem WSK, za szczelnym, drewnianym ogrodzeniem było boisko sportowe, wprawdzie bez trybun, ale to „stadion”. Ileż tam wszędzie atrakcji! U dumnego rolnika Dorośli jak zawsze rozmawiali o obowiązkach. Niektórzy sąsiedzi - o swoich zajęciach zawodowych w fabryce. Mielec usytuowany w geograficznym centrum COP, był miastem przemysłowym potrzebującym rąk do pracy. Poszukujący jej mieli zawsze otwarte drzwi działu kadr dużych zakła
dów lotniczych WSK. W powojennej Polsce nie dyskutowało się o celu istnienia fabryki. Podczas dwudziestolecia międzywojennego COP miał produkować na potrzeby obronności II Rzeczypospolitej. Gdy tam zamieszkaliśmy, funkcję odwrócono; fabryka zaczęła budować myśliwce Lim napędzane silnikami odrzutowymi, ale nie dla Polski. Stąd, jeszcze pokryte mokrym lakierem, kierowane były na Daleki Wschód, na wojnę koreańską. Oczywiście, Koreańczycy ani nikt inny poza jedynie Polakami nie finansował tej produkcji. Moskwa nakazała Warszawie robić „limy”, no to robiono. O sprzeciwie mowy nie ma. Opinia publiczna nie istnieje, bezpieka ją zakneblowała. Dla metalowca zatrudnionego w WSK ważne było, że jest frezerem, monterem albo, że przycina blachy duraluminiowe. Dla synów okolicznych rolników – że mają szanse na mieszkanie w blokach na przyfabrycznym osiedlu WSK. Nasi gospodarze rozmawiali tylko o tym, co było tu zawsze - o uprawie roli i pielęgnacji hodowanych zwierząt. Jeśli część sąsiadów, jak choćby nasz pan Występek z Wojsławia, nie poszli do fabryki, to był tego ważny powód. Ale nie z polityki on wynikał lecz z tradycji. - Jak przystało na statecznych rolników, zawsze żyli z gospodarowania. Wiodło się średnio. Na równinnej, piaszczystej ziemi obfitych plonów trudno było się jednak spodziewać. Najlepiej udawały się zboża i ziemniaki. Pan Występek z pewnością w fabryce by się nadał, a i parę złotych tam zarobił, wolał jednak zostać na roli. Tu ma swój dom. Pracuje na roli a do tego teraz jedno z mieszkań wynajmuje geodecie.
Grupa dzieciaków biega po polach, czasem przygląda się panu Występkowi, który na podwórku postanowił zbudować drewnianą wialnię do oczyszczania zboża po młócce. Innym razem kibicują zwózce słomy do stodół. Patrzą jak się koniom nakłada uprząż. Wszystko takie interesujące! Ten gospodarz to pracowity zdolny człowiek. Umie wiele. Sam sobie zrobił tamtą wialnię a potem jeszcze młockarnię. Kierat za stodołą miał z przedwojnia. Wkrótce kierat przestał być potrzebny. Maszyny dostały silniki elektryczne. Rozległe pszeniczne łany sto
metrów od domu i możesz sobie biegać po miedzach albo przystanąć i podsłuchać
o czym szumią. - Coś takiego! Pola uprawne oddzielały szosę dębicką od wałów
nad Wisłoką. Latem dojrzałe zboża szumiały, jak to robią wszystkie przed żniwami. Drogą gruntową
rozdzielającą areał pana Występka od innych
rolników idę sobie nad rzekę. Poszum pól kojarzy się z zasłyszaną opowieścią,
a może raczej czytanką z tygodnika „Gromada” o zdradzonej tajemnicy. Była to historyjka o
dziewczynie, której przyjaciółka chciała powierzyć jakąś sekretną wiadomość,
oczywiście, pod warunkiem zachowania tylko dla siebie! Dziewczyna
dziewczynie przyrzeknie. - Możesz być pewna, mówi do przyjaciółki, że po wsze czasy utrzymam w jak najściślejszej tajemnicy. Tylko
powiedz! Przyjaciółka szepnęła coś do ucha. Jeszcze trochę z przejęciem
pogawędziły i pożegnały się. Jednak dziewczynie na pełne dotrzymanie słowa danego
przyjaciółce nie starczyło sił. Czuła, że choć troszkę musi się tą nową
wiadomością z kimś jeszcze podzielić. Ale to nie była płocha panna. Więc aby tajemnicy nie
zdradzić, przynajmniej wobec ludzi,
poszła w pole i wszystko wygadała pszenicy. Jednak nie wszystko poszło tak,
jak dziewczyna zaplanowała. Łan pszenicy wkrótce wyszumiał wiadomość całej
wsi. Z mieszkania na Wojsławiu do wałów Wisłoki miałem kwadrans piechotą. Tam też zawsze coś się działo. Wiosną – dobiegał huk pękającej kry. Po okresach opadów atmosferycznych jesienią, rzeka lubiła wylewać. Gdy nie występowała z brzegów, jej wały można było traktować jak równię pochyłą do zjeżdżania rowerem. W 1946 roku, już poznając okolice Wojsławia, przybysz natyka się na ślady wojny. Idąc w stronę koryta rzeki, wśród pól jakieś doły po bombach. Jeden z nich bardzo duży. Lej przydał się, powrzucane zostały szczątki rozbitych samolotów, blachy aluminiowe, druty instalacji elektrycznej, resztki powłoki płóciennej. Na Wojsławiu można też było spotkać czarnego luda. Paręset metrów od domu pana Występka, w stronę Mielca, w przetwórni owoców pracował wtedy, sam Bóg wie jakim cudem sprowadzony, młody wysportowany murzyn. Być może lotnik, który w czasie wojny z Niemcami zestrzelony musiał tu wylądować na spadochronie. Jeśli był aliantem, polskie władze zobowiązane były traktować go zgodnie z konwencjami międzynarodowymi. Uśmiechał się do nas. Pomagał przy sprzedawaniu okolicznym gospodyniom całych skrzynek pociętych jabłek, odpadów przetwórczych. Potem gdzieś wyjechał. Naprzeciwko fabryczki mieszkali Stanczykiewiczowie, zapewne ziemianie albo drobni fabrykanci. Wspomniana przetwórnia, to prawdopodobnie ich własność znacjonalizowana po wojnie przez „władzę ludu”. Mieli dwie bardzo ładne córeczki. Ale co tam dziewczyny! Tylko kłopot. Tym bardziej, że zdarzało się im zadzierać nosa. Co innego Murzyn, widywany po przeciwnej stronie szosy, o - to była atrakcja. Z drugiej, wschodniej strony Wojsławia, pod lasem inne hity; na wspomnianej sztrece, grzebiąc w piasku, znowu nazbierałeś pełne kieszenie łusek po pociskach karabinowych. Na prowadzącym przez Wojsław gościńcu dyżurowały podówczas patrole do walki z podziemiem nie akceptującym władzy narzuconej przez sowietów. Polowali na patriotów, zwłaszcza z silnyh tutaj podczas wojny struktur AK Formalnie, nie ogłoszono godziny policyjnej. Ale uzbrojone patrole, wysłannicy komisariatu milicji, chodziłhy wzdłuż wsi w trójkę. Na ramieniu opaska biało-czerwona. Pewnego wieczora, drepcząc za tatą udałem się po mleko do właścicielki krów, parę chałup dalej od naszej. Niespodziewanie nadzialiśmy się na taki patrol. Utrwalacze władzy ludowej uznali za stosowne zatrzymać nas do kontroli. Na poboczu szosy raczyli zrewidować nie tylko ojca, ale też mnie, chłopaka siedmioletniego. Jakbyś się czuł pod lufą karabinu? Zacząłbyś kochać funkcjonariuszy „władzy ludowej”? Co czuł ojciec, oficer z 1939 roku, ujęty przez Niemców a teraz przeszukiwany przez rodaka lewaka na żołdzie Moskwy? Odbyła się typowa – jak to zwą sowieci - „prowierka” z oklepywaniem całego ubrania. Na gościńcu szukali osób uzbrojonych. Patrole mnożyły się zwłaszcza w czasie przygotowań do plebiscytu pod urzędową nazwą „Trzy razy TAK” ogłoszonego przez reżim w celu ostatecznej legitymizacji nowego, zaprojektowanego w Moskwie ustroju. Przypomnę; oficjalnie zakomunikowano, że w plebiscycie naród zdecydowanie powiedział im TAK. Jakby dla zaprzeczenia, mieleckie podziemie zorganizowało atak na punkt głosowania w siedzibie sądu przy ul.Kościuszki. Po akcji, w otoczeniu tego budynku walały się akta, wiatr roznosił znaczki skarbowe. Wojsław był zdrowy, nieskażony ekologicznie. Na wiosnę trawa, jak zwykle, wschodziła pierwsza, wyjątkowo soczystej barwy. Rowem pod jezdnią, przepustami irygacyjnymi zaprojektowanymi przez meliorantów w dwudziestoleciu międzywojennym, warto podziwiać ich myśl, woda z topniejących śniegów wartko spływała w stronę rzeki. Dzieci oczywiście też miały z tego jakąś korzyść. Piękną zabawę z kolegami stanowiło spławianie statków papierowych i okrętów wykonanych z puszek po konserwach. Czyściutka woda przenosiła też flotę mostkiem pod przed domem. Puściłeś swój okręt a z drugiej strony cembrowinowej dziury mogłeś go złapać, przynieść powrotem i znowu puścić. Zapewniam, taką zabawą można być pochłoniętym godzinami. Mielecki ekspert Do szkoły miałem wtedy dość daleko, jakieś trzy kilometry. Żadnej miejskiej komunikacji autobusowej nie było. Za to podczas codziennych powrotnych przemarszów ucznia ze szkoły w centrum Mielca wspomnianą ulicą Kościuszki, nie brakowało okazji do rozmów z mieszkańcami mijanych domów. Nie biegłem do Wojsławia, świat taki interesujący! Czasem wstępowałem na chwilę do Andrzeja Rzegockiego, wielce sympatycznego kolegi z klasy. Innym razem zdarzyło się odwrotnie, nie ja, lecz ode mnie ktoś czegoś chciał w czasie drogi. Czułem się potrzebny. Kiedy szczeniak czuje się potrzebny gra ważniaka. Idąc trzyma się prosto jakby kij połknął. - Pewnego dnia, zbliżanie się mojej zacnej już wtedy osoby wypatrzył z odległości inny nasz kolega, Andrzej Maziarzewski. Mieszka przy ul.Kościuszki prawie naprzeciwko Rzegockich. Akurat nudzi się i to bardzo. W oczekiwaniu, że coś się wreszcie zdarzy, miał zwyczaj sterczeć oparty o furtkę w płocie otaczającym dom. Scena jak wyjęta z „Tortilla Flat” Steinbecka. Zbliżajacy się został przez tego kolegę Maziarzewskiego grzecznie, wyszukanymi słowy poproszony o zatrzymanie i poświęcenie chwili uwagi. Widać było, że chce Andrzej nawiązać ze mną dyskusję jak najbardziej serio. Przystanąłem. - Słyszałem, mówi do mnie zza płota – że hodujesz króliki. Chciałem, żebyś mi powiedział jak… - Ja już nie hoduję królików, przerwałem koledze Maziarzewskiemu. – Teraz hoduję kury. Dumnie zadarłem nosa, poprawiłem tornister na plecach i poszedłem dalej. Na drugi raz niech się Maziarzewski przygotuje do rozmowy, nie leniwi się i zanim zada pytanie, dowie więcej o hodowcy. Rozmowę tę kilkanaście lat później przypomniał mi sam Jędrek. Z jakiegoś powodu musiała mu mocno zapaść w pamięć. Widocznie zrozumiał jak bardzo spudłował pytając o króliki. Otrzymana odpowiedź musiała wywrzeć na nim przygniatające wrażenie. Wyznał mi, że zanim mnie przy płocie zagadnął, jakoś nigdy nawet w śmiałych przypuszczeniach nie dopuścił był myśli, że mieleccy eksperci stawiają hodowlę kur ponad hodowlą królików. Niedzielne przedpołudnie w kościele W Wojsławiu JWF otrzymał sakrament pierwszej komunii świętej. Tato uwiecznił moje ubranko na tle szarego koca rozpiętego na trzepaku za domem. Po – chyba - dwóch latach przenieśliśmy się od pana Występka do samego Mielca. Z domu wiejskiego do miłego mieszkanka na pierwszym piętrze przy Mikołaja Reja nr 1, ulicy wpadającej na niezabudowany wtedy Plac Zbożowy. Należeliśmy, jak przedtem, do parafii kościoła p.w. św.Mateusza. Tam też dostąpiłem bierzmowania. Wybrałem sobie imię Andrzej. Z inicjatywy mamy stałem się właścicielem medalika Rycerzy Niepokalanej. Całą rodziną, zawsze odświętnie poubierani, uczęszczaliśmy na msze niedzielne odprawiane w kościele parafialnym. Do świątyni i powrotem szło się piechotą, razem z 6 kilometrów. Kościół stoi naprzeciwko mojej szkoły podstawowej i po sąsiedzku z liceum przy ul. Kościuszki. Sąsiedztwo miało pewne znaczenie. Próbowałem zostać ministrantem. Za główny cel posługi obrałem sobie pomagać kościelnemu w przygotowywaniu żaru pod kadzidło. Szczyt marzeń. Szkopuł w tym, że wszyscy chłopcy chcieli robić to samo co ja. Byłem na końcu kolejki pretendentów. W tej sytuacji ministrantura przestała być tak atrakcyjna. Nie tylko z przyczyny braku dostępu do kadzidła. Serio mówiąc, nie mogłem się faktycznie zaangażować bo szefostwo taty znowu zamierzało go przenieść do innej roboty, a więc rodzina musiała się liczyć z wyprowadzeniem z Mielca. Marnie też szła mi nauka ministrantury w obowiązującej wówczas liturgii w języku łacińskim Przez pewien czas rodzice przed mszą oddawali mnie pod opiekę nauczycielom. Jako drugo- czy trzecioklasista, wspólnie z resztą uczniów, parami prowadzony byłem do kościoła przez dyrektora szkoły. Taka praktyka długo się nie utrzymała. Kontynuowania tradycji władze zakazały. Podczas jednej z mszy świętych zdarzyło się coś, co może powinno, a nie chce zniknąć z pamięci. Był to pierwszy publiczny występ ucznia. Trwa msza niedzielna. - Nawa kościelna pełna młodzieży i starszych. Wierni w powadze wysłuchują słów duchownego przemawiającego z wysokości ambony. W tamtym czasie ambona to był sposób dotarcia do wszystkich słuchających kazań. Cisza. I tylko księdza słychać, który chce obrazowo ukazać, iż dusza dobrego człowieka unosi się ku Bogu w niebiesiech jak… - tu zawiesił głos, jak… - Ksiądz, znakomity retor, jakby nadal szuka w swoich myślach najodpowiedniejszego słowa, na pewno zaraz je znajdzie i wypowie. Po co się śpieszyć? Wytrawny mówca lubi grać ciszą. Ale uczniak nie wytrzymał tego napięcia, przecież – wiedział co się unosi w powietrzu. Nagle, wśród pełnego skupienia wiernych, w ciszy on jeden głośny, podpowiada kaznodziei: … jak samolot! - Przez nawę przeleciał lekki szmerek. To był szelest wykrochmalonych kołnierzyków. Wierni odwracali głowy, żeby popatrzyć skąd dobiegł głos niecierpliwego chłopaczka. Następnie znów zaszeleściło, bo z powrotem zwrócili się ku księdzu na ambonie, który spokojnie kontynuował swoją myśl. Msza zakończyła się, ludzie poszli do domów przemyśliwując treść przypadającej na ten tydzień ewangelii. Chłopaczek wracając na Wojsław był trochę tym, co zrobił, zawstydzony. Rodzice mieli inne tematy rozważań. A koledzy uczniowie? – przez jakiś czas wołali za nim: „samolot”. Potem oni też o incydencie zapomnieli. Ja nie. Harcerstwo limitowane Uczeń podstawówki, oczywiście został harcerzem. Właśnie minął wiek kwalifikujący do „zuchów”, byłem z tego bardzo rad. Miałem już przecież 10 lat. Na pierwszych zbiórkach dowiedzieliśmy się czym jest harcerstwo, jakie obowiązują zasady postępowania. Podobało mi się. Pokazano nam parę harcerskich akcesoriów. Każdy dostał mosiężną lilijkę. Drużyna ćwiczyła zbiórki w dwuszeregu itp. Rychło przydaliśmy się wykonując proste prace przy urządzaniu harcówki w budyneczku na tyłach ówczesnej szkoły podstawowej przy ul. T. Kościuszki róg ul.Jędrusiów, naprzeciwko kościoła parafialnego. Ta wspólna praca miała się szybko skończyć, wszystko utknęło w miejscu zanim urządzanie harcówki zostało sfinalizowane. Ledwie zaczęliśmy, trzeba było zaprzestać. Chyba jesienią 1949 usłyszałem: zbiórek ZHP nie będzie. Przestało istnieć całe ZHP. Dzisiaj powiedzielibyśmy, znikło na gest czarownika, jak za sprawą magii Harrego Pottera. Ale to nie tak. Tamten magik nazywał się Bierut. Będąc młodym chłopakiem nie miałem pojęcia z jakiego powodu zabierają nam ZHP. Mówiąc z przekąsem; telewizji wtedy nie było więc skąd naród miał znać motywację czynów jedynie słusznej władzy likwidującej patriotyczny, polski skauting? Skoro nic z tego nie rozumiałem, to i dużej rozpaczy nie było. Ale został jakiś osad nieufności wobec decyzji kogoś tam, wyżej. Dopiero po latach zacząłem się w tym wszystkim trochę lepiej orientować. Wyszło na jaw, że zostaliśmy rozpędzeni bo władze warszawskie na polecenie Moskwy rozwiązały tradycyjne, jedyne na świecie harcerstwo polskie. Nasi harcmistrze, drużynowi i zastępowi uznani zostali za niereformowalnych. Komuch uznał, że są byt przesiąknięci przedwojennymi, a więc „wrogimi klasowo” ideałami skautingu. Nie koniec na tym. Wszystko w naszym przypadku miało jednak przybrać trochę inny, bardziej złowróżbny wymiar. Jak się okazało, rozpędzenie nas była to tylko przygrywka do brutalnej rozprawy z patriotyczną młodzieżą mielecką w 1951 roku. Starsza młodzież nie poddała się. Jak wyczytałem z innych wspomnień, podjęta została udana próba powołania w Mielcu antyreżimowej, niejawnej harcerskiej organizacji im. Jeremiego Wiśniowieckiego nawiązującej do tradycji szaroszeregowej. Trafiłem na taką ocenę we wspomnieniu o Ryszardzie Rinku[2]/, tej drużyny szczególnie czynnym harcerzu. Działał aż do listopada 1951, a zatem - być może - to właśnie on prowadził zbiórki, w których dane mi było uczestniczyć. Cóż,
„władza ludowa”
miała na Mielec oko. Także inicjatywy harcerskie wykryła i uznała za zagrażające
ustrojowi. We wspomnianym 1951 roku urządzono w Krakowie pokazowy proces „bandy”
mieleckich harcerzy. Jednym z objętych oskarżeniem był starszy ode mnie, liczący wtedy niespełna
19 lat Tadeusz Kamiński syn poległego żołnierza z ugrupowania
partyzanckiego „Jędrusiów” działającego podczas wojny na dużym obszarze od
Pińczowa po Janów i od Dębicy po Opatowa; w drugiej fazie wojny oddział z
ojcem Tadeusza wszedł w skład Armii Krajowej. Młodzi synowie „Jędrusiów”
chcieli kontynuować dzieło ojców. Ale czy udatnie to robili, trudno ocenić. W
każdym razie, ktokolwiek poszukiwałby prawdy, polegać nie powinien wyłącznie
na oficjalnych publikacjach w ówczesnych dziennikach. A więc Urząd Bezpieczeństwa szybko ich ponamierzał.
Następnie postawił grubo przesadzone zarzuty. Podobno „gromadzili broń w
zamiarze użycia jej do zamachu na władze”.
Oskarżonym był też ksiądz z kościoła parafialnego. Jakiś karabin –
podobno - znaleziono schowany na dzwonnicy. O wszystkich tych „ wywrotowych zamiarach”,
o podważaniu władzy deklarującej się jako „ludowa” itd, Mielec dowiadywał się z sążnistych sprawozdań
zamieszczanych przez „Dziennik Polski” i „Nowiny Rzeszowskie”.
Konkurencyjnych źródeł informacji nie było. Za oceanem dopiero się organizowało
„Radio Wolna Europa”. Po niewielkim mieście Mielec powiało strachem. O to też
władzy chodziło. Tajne organizacje patriotyczne nadal tępiono wszelkimi
sposobami, z całą azjatycko-bolszewicką bezwzględnością. W gnieździe antysocjalistycznego
zła władza gotowa była aresztować każdego inaczej myślącego i pod byle jakim pretekstem. Czy to władza demokratyczna czy
terror? Na takie refleksje nie mogłem się wtedy zdobyć. Też czytałem
„Dziennik Polski”. Ale był też niezaplanowany efekt publikacji. - Wreszcie pisano o
Mielcu. Gazety kupowałem w kiosku na Rynku, u zbiegu ulic T.Kościuszki
i A.Mickiewicza. Przynosiłem do domu a wieczorem
rodzice wymieniali swoje komentarze o tym procesie. Najczęściej, jak
przypuszczam, po cichu radzi, że ci „zbrodniarze” skutecznie
dokopali jednak nielubianej władzy. Prawdopodobnie, nawet
jeśli czytelnik dochodził do wniosku, że w krakowskiej pokazówce
sfabrykowano zarzuty a instrumentalna publikacja nie przybliża do prawdy, i
że cała afera była mocno przez ubecję naciągana, to pozostawał z myślą: jak
nie dzisiaj to jutro, trzeba będzie dalej walczyć. Brutalność bezpieki wywoływała
efekty odwrotne od zamierzonych. Proces harcerzy integrował Mielczan. Tadzio
Kamiński We wspomnianym procesie,
na sali sądowej w Krakowie Tadzia Kamińskiego nie było. Leżał w więziennym
szpitalu. Jaka przyczyna, co się stało?
- Już zaczął się
pierwszy rok studiów, ale spokoju Tadeuszowi nie dali. Młody chłopak wyczuwa,
że go bezpieka tropi. Próbuje wtopić się w tłumek mieszkańców jednego z
krakowskich domów akademickich. Ale i tu po niego przyszli. Ktoś ostrzegł o
pojawieniu się patrolu w akademiku. Tadzio chce uciec. Wyskakuje na beton z
wysokości okna na drugim piętrze. Połamał nogi i miednicę. W takim stanie
trafił pod ubecki klucz. Wkrótce, jeszcze nie wyleczonego wywieźli go do Wronek, najcięższej z
komunistycznych katowni owego czasu. Stan chorego był tak zły, że zdecydowano
się jednak dać chirurgom czas na poskładanie go w jedną całość. Widocznie w
polityce wewnętrznej po zgonie Stalina nadszedł jakiś okres złagodzenia kursu
partyjnego. Sąd Tadziowi karę więzienia skrócił. Połamańca
leczył (czy tylko konsultował leczenie) lwowiak, geniusz chirurgii ortopedycznej
prof.Adam Gruca. W opowieści o losach Tadeusza wybiegnę teraz w przyszłość i poza miasto Mielec. - Kiedy ortopedzi postawili Tadzia na nogi, pacjent, cały czas podpierając się jeszcze laską, wrócił do studiowania w Krakowie. Kontynuował naukę i ukończył Wydział Prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Mieszkał w Domu Studenckim określanym wtedy częściej „Rotunda” a obecnie - „Żaczek” . Pełnił w nim nawet rolę przewodniczącego samorządu mieszkańców. W tym środowisku poznaliśmy się w 1961 albo 1962.
Pewnego dnia przyszedłem do „Żaczka”. Działałem wtedy społecznie w ruchu radia studenckiego afiliowanym przez Komisję Kultury RN ZSP. W tej roli miałem coś załatwić z kierownikiem tutejszego radiowęzła Romanem Danakiem, - o ile pamiętam - studentem orientalistyki. Informuję portiera prosząc, aby wpuścił do budynku. Jakimś cudem, akurat wtedy Tadzio przebywał na portierni. Słysząc, co mówię, wkracza w akcję. Podchodzi do mnie i czując przewagę urzędu i wieku poważnym tonem mówi do młodszego: - A ma Pan jakąś legitymację? - Mam odpowiedziałem. To proszę przedstawić, powiada. Oczywiście miałem przy sobie jakieś pisemne upoważnienie wystawione przez ZSP. Dlaczego wspominam epizod? Otóż muszę go uznać za istotny z kilku przyczyn osobistych. - Z perspektywy lat mogę mianowicie stwierdzić, że był to jeden z dwóch przypadków w moim życiu dziennikarskim, kiedy proszono mnie o wylegitymowanie się legitymacją potwierdzającą wykonywane zadanie. A kolejna przyczyna? - Tadzio objawił wtedy charakter. Gdy go lepiej poznałem, wszystko stało się jasne. Cały on; niezależnie od wykazywanej życzliwości wobec każdego napotkanego człowieka, kochał celebrować formalności. Za chwilę po wylegitymowaniu przybysza pojawił się Roman. Wkrótce w trójkę omawialiśmy szanse rozgłośni Danaka na wygranie konkursu radiowęzłów studenckich. Warunkiem było nagranie i zgłoszenie audycji. Potem, zmieniliśmy temat. Jakoś zeszło na sprawy Mielca, a zwłaszcza na rolę osoby pana E.Dębickiego, przybranego ojca Tadzia. Ten pan prowadził przy ul.A.Mickiewicza sklep papierniczy, znany każdemu uczniowi. Tam chodziło się od czasu do czasu uzupełniać atrament w kałamarzu. Napełnienie kosztowało dwa grosze. Później sklep zamienił się w księgarnię. Dębicki był w Armii Krajowej, w „Jędrusiach”. Z tatą Tadzia zawarł umowę o zapewnieniu zastępczego ojcostwa na wypadek śmierci któregoś z nich. Taki był akowski standard braterstwa. W stodole Osoba Tadeusza Kamińskiego to wdzięczny temat wspomnień, później jeszcze o nim będzie. Teraz trzeba powrócić do pierwszych lat pobytu JWF w Mielcu. Czasem do naszego domu w Wojsławiu
przychodzili z wizytą państwo Moskalowie, znajomi rodziców z przed wojny.
Bardzo przyjemni ludzie. Inż. Moskal był geodetą. Mieli dwie
śliczne córki starszą Wandę i młodszą Ewę. Pierwsza podobna do ojca, jej
siostrzyczka – do mamy. Wandzia
wydawała się odrobinkę śmielsza, Ewunia bardziej
cicha. Podczas jednej z wizyt u nas,
dzieci poszły bawić się na podwórko pana Występka.
Wanda zaciągnęła przyjaciela za uchylone drzwi stodoły i w półmroku wnętrza
nagle pyta: „czy się ze mną ożenisz?”.
On zbaraniał. Małżeństwo? Nie wie co odpowiedzieć,
ale grzecznie zapewnia piękną smarkulę, że „tak”. Jednak, równocześnie, myśli chłopaka zajęły wydarzenia przed stodołą.
Wybiegł na gościniec. Tam może kontynuować jazdę na rowerze. Po latach dowiedziałem się, że panna Wanda wyszła za mąż za
mieleckiego trenera piłki nożnej. Trochę szkoda, bo ładna dziewucha. I po co
było ode mnie żądać przedmałżeńskich przyrzeczeń? Próżno oczekiwać sensownego
wyjaśnienia. Panienki same nigdy nie wiedzą po co;
wystarczy że wszystkim kieruje dziewczęcy instynkt sprawdzania wywoływanego
wrażenia. Na tym będą kiedyś budować bezpieczeństwo matki i potomstwa. Przez jakiś czas
pamiętając scenę ze stodoły Występka miałem wrażenie, że Wandeczka to niezłe ziółko bo potraktowała mnie jak pierwszy
lepszy przyrząd do flirtowania. Niepotrzebne dywagacje, bo zabawa w wieku
dziewięciu lat niewinna. Przeprowadzka z Wojsławia do domu na ul.Mikołaja Reja nr 1 nie oznaczała w moim przypadku zerwania z rolą hodowcy. Często w nowym miejscu trafią ci się nawet lepsze warunki. - W komórce udostępnionej mi na podwórku powstała nowa hodowla królików. Znalazło się też miejsce dla kilku kur niosek. Mama Jancia lubiła kurki, sypała im co ze stołu spadło, resztę pożywienia wygrzebywały z trawy. Jedną nioskę traktowała ze szczególną miłością. Istoty grzeczne a przy tym zaradne życiowo, zawsze się wśród innych odnajdą. Niestety, owa ulubiona nioska zaczęła słabnąć i musiała trafić do garnka. W żołądku miała szpilkę o czerwonej szklanej główce przypominającej ziarno. Daltonistka? Podczas zamieszkiwania na ul. Reja dostałem od taty nowy, duży rower marki „Minerwa” z półbalonówkami. Stary rowerek odsprzedany. Sprzęt pochłaniał moją uwagę bez reszty. Potrafiłem go rozebrać na części, nasmarować łożyska i poskładać. Ramę pomalowałem pędzlem na kolor niebieski. Chociaż był to pojazd używany, za dobre traktowanie odwdzięczał się wyjątkowymi zaletami a zwłaszcza - niskimi oporami toczenia. U kolegów budził zazdrość. Wygrałem wiele kolarskich wyścigów urządzanych na pobliskich uliczkach. Jasio Frankowski Mieszkając na ul.Reja dosyć szybko
dorobiłem się grona
nowych przyjaciół. Na ich czele postawiłbym sąsiada, Jasia Frankowskiego, świadka wielu
moich ówczesnych wzlotów i upadków. Ojcem kolegi był urzędnik finansowy a
przy tym sędzia piłkarski. Sam Jasio, po zajęciach szkolnych wieczorami uczył
się gry na akordeonie. Zrealizowaliśmy wiele wspaniałych szczeniackich
pomysłów. Kiedyś odkryliśmy na przykład, że na łączce przy ul.M.Reja można znaleźć i podjadać sobie całkiem sympatyczne,
kwaśne liście. W trakcie degustacji poznaliśmy smak szczawiu. Lubiłem kwaśne
smakołyki. Młody człowiek nie może jednak zbyt długo udawać pasącej się owcy.
Jasio załatwił mi kiedyś pierwszą w moim życiu fuchę. Dwie starsze
panie mieszkające obok domu Frankowskich, potrzebowały robotników do zrywania
dorodnych, żółtych czereśni. Obawiały się nalotu szpaków. Wiszące na drzewie
czereśnie były tego roku wyjątkowo udane. W reakcji na propozycję zrywania, w
pierwszej chwili oniemiałem ze szczęścia. Czereśnie uwielbiam. Chętnie by się
człowiek do ogrodu zakradł, i najadł zrywając je bez pozwolenia. A co
dopiero, gdy właścicielki jeszcze cię zapraszają, wręczają koszyk. Zgodę na wykonanie pracy dorywczej wyraziły nasze mamy. Następnego
dnia obaj młodociani pracownicy najemni ochoczo powłazili rano na gałęzie.
Przerwa obiadowa nie była potrzebna. Po południu szczęśliwie zleźliśmy z
gałęzi. Nigdy tyle czereśni na jeden raz nie zjadłem. Gorzej było z ilością
urobku w koszykach dostarczonego starszym paniom. Wydajność pracownika
najemnego mierzy się kilogramami zerwanych czereśni a tu my oddaliśmy po
jakieś dwie mizerne porcje. Sam się temu dziwiłem. Następnego dnia, niestety,
panie zleceniodawczynie nie odnowiły już kontraktu. Tak czy owak, to czereśniobranie było naszym długo wspominanym wakacyjnym
przeżyciem. Na bardzo interesujący pomysł wpadli JWForowicz
i JFrankowski pod koniec wakacji. Udali się na dlugą, pieszą wyprawę z ul.M.Reja
szosą chorzelowską. Zamiar wędrówki zrodził się nagle. Został zatajony przed
rodzicami. Słoneczne przedpołudnie. Gdy spotkałem Jasia Frankowskiego okazało
się, że on też ma spacerowe nastawienie. - Ty, idziemy na lotnisko? – spytałem. - Na lotnisko? - Jasio najpierw się nieco zdziwił a następnie odrzekł; -
No pewnie, że idziemy. Ten krótki dialog może kogoś zainteresować o tyle, że doskonale
oddaje łatwość chłopaków w
przekształcania pierwszego lepszego pomysłu w
rzeczywistość. Minęliśmy granicę miasta. To droga na Chorzelów. Na podmieleckim lotnisku oblatywano licencyjne odrzutowce
Lim2. Trochę się baliśmy, bo lotnisko to teren pilnowany przez uzbrojoną
straż. U celu wędrówki, w siatkowym ogrodzeniu lotniska znalazła sie jakaś
dziura. W sam raz dla szczeniaków. Ułożyliśmy się na brzuchach w trawie przy
końcu pasa startowego i trochę tak sobie poleżeliśmy. Niedługo było czekać . O rzut kamieniem od nas zaczęły startować te
limy. Co za zapach! Byliśmy zachwyceni ich
szybkością, hałasem i spalinami. Krótka radość. Trzeba było do domu. Jeszcze wspominamy łoskot
odrzutowców a tu gdzie nasz dom jeszcze większe gromy. - Niestety, po
powrocie, w drzwiach powitała podróżników moja mama wyrażając - że tak to
ujmę - niezadowolenie z samowolnego oddalenia się. Zabrakło z jej strony zrozumienia.
Widząc co się święci, stojący bliżej schodów Jasio
Frankowski oddał ukłon i grzecznie wycofał się. Szybko zbiegł na dół i już
spokojnym krokiem poszedł dalej, do siebie. Optymista. U siebie pewnie też
dostał burę i do odrobienia dodatkowe lekcje gry na akordeonie. Moja mama
natomiast nie mogła skończyć narzekań; kontynuowała reprymendę mocno
eksponując fakt, że długie oczekiwanie na mnie kosztowało ją zbyt wiele nerwów. Słuchałem tego w
postawie uszanowania, ale też z pewnym rozczarowaniem, ponieważ zawsze mi się
wydawało, że kobiety umieją cierpliwie czekać. Na koniec mama zapowiedziała
zemstę polegającą na tym, że temat wymiaru kary podjęty będzie jeszcze w
obecności ojca, gdy on przyjedzie z pomiarów. To była zła wiadomość. Mogło
oznaczać, że dojdzie do podniesienia ręki starszego na młodszego. Przemoc w
rodzinie. Niekiedy, przeważnie z głupich przyczyn, po powrocie z terenu
zapracowany tatko musiał jeszcze machać skórzanym paskiem. Nieczęsto, ale zdarzało
się. Największą, najbardziej fascynującą - jak wtedy uważałem - zasługę
wobec mnie i Frankowskiego miał inny kolega, syn mieleckiego
milicjanta. Mieszkał niedaleko, na
Sandomierskiej albo Lelewela, dokładnie nie pamiętam. Świetny chłopak! Jego
zasługa polegała na wyniesieniu z domu ojcowskiego pistoletu. Dostarczył go
na wspomniana łączkę szczawiową. Jak po latach wspominam, najprawdopodobniej był to rosyjski PM,
zewnętrznie przypominał Visa. Przedmiot ów trafił do nas bez kabury i bez
magazynka. Mimo to obaj z Frankowskim byliśmy zachwyceni. Po dłuższej zabawie
i przymierzaniu tej pukawki mieliśmy już dość. Zbliżał się wieczór. Wspólnie
uradziliśmy, że zdobycz będzie przechowywana w dziupli drzewa, trzeciego
licząc od bramy płotu otaczającego dom, w którym mieszkałem. Po włożeniu
trofeum do dziupli rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Rano następnego
dnia pobiegłem stan kryjówki sprawdzić. Niestety, dziupla była pusta. Przypuszczam,
że opróżniona została już poprzedniego dnia wieczorem, bo milicjant wróciwszy
do swego domu musiał przemawiać do syna mocnymi słowami. Może cytował rozmowę
Cezara z Brute - jeśli ówcześni milicjanci znali
łacinę. Przypuszczam jednak, że milicjant dopuścił się przemocy fizycznej i
złoił koledze skórę. Na tym ojcowie się znają. Wojna
na kije w zbożu Pewnego dnia chłopcy z rejonu pomiędzy ul.Mickiewicza
a ul.Mikołaja Reja, wdali się w jakiś spór z
chłopcami z terytorium po wschodniej stronie torów kolejowych. Konflikt
rozwijał się dynamicznie. Zapachniało rozszerzeniem konfliktu, wojną starego
Mielca z nowym, czyli położonym za torami Osiedlem WSK. Koledzy z mojego
Placu Zbożowego, nie mogli zostawić reszty kumpli ze starego Mielca bez
wsparcia. Wykluczone! Liczy się solidarność. To było oczywiste. Gorzej jeśli chodzi o stan świadomości celu walki, czyli
po co to wszystko. - Nikt chyba nie wiedział jaka faktycznie
była przyczyna, czy stawka boju. Mnie też to wszystko guzik obchodziło, ale –
jako się rzekło - w drace nie mogłem odmówić
udziału. Mobilizację ogłoszono na następny dzień, chyba była to lipcowa albo
sierpniowa niedziela. Słowo się rzekło. Dzieciarnia zwołuje się na potyczkę w
porze poobiedniej. Koncentracja grup w toku. Tak się nam wydawało. Przeciwne
armie nie widziały się nawzajem, ale skądś wiedzieliśmy, że do kontaktu bojowego miało
dojść w okolicach torów kolejowych i przecięcia ich przez ul.A.Mickiewicza
w rejonie ul.Zacisze i Torowej. Było to miejsce na
południe od szlabanu, tam, gdzie ktoś spokojnie uprawiał sobie w tamtych
latach grunty rolne. Dzisiaj tereny zabudowane. Rosło zboże, więc mogłeś się schować. Nie
brakowało miedz do pobiegania. Uzbrojeni byliśmy w patyki a niektórzy –
dodatkowo - w gwizdki. No i rozpoczęły się działania wojenne. Szkopuł w tym, że nadal mało kto wiedział jak poznać przeciwnika, z kim konkretnie
miałby wojować. Na kilkudziesięciu rozrabiaków znałem tylko dwóch lub trzech
i to z naszej strony torów kolejowych. Lepiej zorientowany był kolega Andrzej Hornung,
ale ten zdążył się gdzieś zapodziać. Może poszedł do domu, mieszkał
niedaleko, w willi przy ul.A.Mickiewicza. Fakt u
nie wiele zmienia; z Hornungiem czy bez, nadal bowiem nikt nie był pewien, gdzie są przeciwnicy,
nie mówiąc o tym kto ostatecznie do jakiej kompanii miałby należeć. Mam pewność,
że w znanych mi fazach batalii nawet nie doszło do kontaktu wzrokowego „wrogów”.
W zbożu, co parę minut, z różnych stron dobiegały jakieś nawoływania, czasem
gwizdki. Kilka prób dotarcia do większych zgrupowań nie powiodło się.
Przebiegł nieznajomy wyrostek, tratował zboże. Straciłem resztki zapału
bojowego. Gnać za kimś, tylko po to, żebyby mu
dołożyć kijem? Dzisiaj umiałbym te niepowodzenia wyjaśnić wyczerpująco. -
Najwyraźniej o losach bitwy zadecydowała nieobecność dowódcy oraz dotkliwy
brak radiostacji i temu podobnych środków łączności. Nikt nie dał mi szansy
przyłączenia się do dowolnego oddziału wojowników. Więc samotnie jeszcze
trochę pobiegałem sobie tu i ówdzie. Sam, czyli z ważną korzyścią gdyż nie
oberwałem kijem. To wielki plus. Ale co dużo gorsze, żadnego ciosu też nie
mogłem zadać. Beznadzieja. Dalej tratować zboża nie zamierzałem. Odrzuciłem patyk i całe to
przedstawienie adresując czortu. Pozostał niesmak.
Długo żyję, a do dzisiaj nie poznałem innej, bardziej absurdalnej zabawy jak
tamta. Nikt nie dał szansy zbadać czy faceci zza sztreki faktycznie byli „wrogami”. Kolega
Adaś Bień Jeden z najsympatyczniejszych kolegów licealnych to Adaś Bień. Był chłopcem wyrośniętym,
bardzo zrównoważonym i niezwykle miłym dla wszystkich wokół. Jego tata nie
doczekał końca II wojny światowej. Zginął zastrzelony przez niemieckiego wehrmachtowca. Latem 1944 roku przegrywający wojnę Niemcy
podjęli specjalne represje wobec bojowników polskich. We wsi Zawada pod
Dębicą okupanci chcieli wyłapać uczestników partyzanckiej akcji „Burza” i
osoby wspierające działania podziemia. Miało to związek z doraźnie
zarządzonymi represjami za atak na batalion niemiecki. Kiedy pojawiły się
oddziały Wehrmachtu, początkowo tata Adasia przypuszczał, że skończy się na
sprawdzeniu dokumentów (tzw. kennkart). Ale podoficer dowodzący Niemcami obwieścił, że
zabierają wszystkich młodych mężczyzn na przesłuchanie. Pan Bień zrozumiał
wtedy, co się święci. Zaczął uciekać. Niemcy posłali za nim kilka pocisków
karabinowych. Oczywiście, celowali w plecy. Tato Adasia stracił życie 14 sierpnia 1944 roku. Poległ w ostatnich
dnach okupacji niemieckiej
na tych terenach. Wychowaniem trójki synów zajęła się mama,
nauczycielka. Podziwiano ją za ten trud. Współczucie było powszechne, może
nawet ostentacyjne, chociaż – jeśli pamiętam - nie wyrażane
przez Mielczan zbyt głośno. - Urząd Bezpieczeństwa mógłby to potraktować jako demonstrację. Bolszelewak
potrafiłby nawet zakwalifikować jako demonstrowanie
„zatrutego posiewu sympatii” dla AK, burżuazyjnej formacji znienawidzonej
przez ówczesnych utrwalaczy władzy ludowej. Piramida absurdów czubek miała w
Moskwie, ale mieleccy partyjni też swój wkład w jej budowę wnosili. - Nie
mogłeś nawet upamiętnić taty Adama. Moi rodzice rozmawiali o sytuacji pani Bieniowej znajdując analogie do doświadczeń cioci Zoni, wdowy po zamordowanym na wodach koło Neuengamme Eugeniuszu
Szurgocie. Wuj i pan Bień, choć w całkiem odmiennych okolicznościach,
zginęli z ręki Niemca w zbliżonym czasie wojny. Strata najbliższej osoby w
ostatnim dniu przed kapitulacją to tragedia do potęgi. W domu Bieniów byłem tylko raz, być może po drodze, podczas wyprawy z
wędką nad
Wisłokę. Adaś częściej zaglądał natomiast na ul.Mikołaja
Reja 1. Moja mama chętnie go widziała. Kolega długo wspominał, że w naszym
domu zainteresowały go zabawki mego Taty, czytnik odległości na mapach geodezyjnych
oraz czterodziałaniowa maszyna dekadowa. - Podczas spotkań z Adasiem zazwyczaj rozważaliśmy jakieś problemy
uczniowskie. On uczył się lepiej niż ja. Ale to nie znaczy, że wiedział
wszystko. Pewnego słonecznego dnia, podczas spaceru gdzieś koło jego domu,
znaleźliśmy sobie frapujący temat rozmowy. Rozmnażanie ssaków. Zapytałem
Adasia jak, jego zdaniem, kochają się króliki? Przystanął cały zaskoczony.
Spokojnym, nieco przepraszającym tonem odpowiedział – nie wiem.
Ja nie rezygnuję z przepytywania, bo akurat obyczaje królików znałem
nieco lepiej. Mogłem podzielić się informacjami, ale tu chodziło o
sprawdzenie: co on o
tym wie. A więc jak? – nalegam. Adaś na tym swoim
nieśmiałym półuśmiechu mozolnie zaczyna konstruować jakąś
odpowiedź. Chybił. - To nie pojęte, ale są na świecie całkiem
mądrzy ludzie, którzy jednak nie wiele wiedzą o rozmnażaniu królików. Smutne.
– Po latach zrozumiałem, że część znajomych zbyt późno poznaje takie
tajemnice. W naszym przypadku nie trzeba było długo czekać tak. Krótkim
opisem uzupełniłem jego wiedzę. Tamte rozważania prowadziło dwóch chłopaków, jeszcze odległych od
jakiejkolwiek inicjacji erotycznej, więc dominował, że tak to nazwę:
ciekawostkowy aspekt naukowo poznawczy. Dzisiaj, kiedy zapisuję wspomnienia,
mogę zapewnić, że mój miły kolega znacznie poprawił później swoją znajomość życia.
W latach siedemdziesiątych Adasia spotkałem w Warszawie. Powiedział mi, że ma
żonę i dwie córki. Pracował w Zakładzie Ceramiki Centrum Naukowo-Produkcyjnego
Materiałów Półprzewodnikowych, później - Instytucie Technologii Materiałów
Elektronicznych. W 1972 roku przeprowadził się ze Służewca do segmentu w
podwarszawskiej Falenicy. Kupił tam dom. Nabytek obciążony był jeszcze
długiem hipotecznym. Adaś uregulował zaległe należności, założył instalację gazową i
podłączył kanalizację. Częstotliwość naszych spotkań osłabła. W pierwszych
latach osiemdziesiątych zaprosiłem Adasia na krótkie spotkanie do Redakcji
„Rzeczpospolita”. Następny raz rozmawialiśmy w lutym 2008 roku, gdy
poprosiłem go o krytyczne przejrzenie tych zapisków. Kontaktowaliśmy się
jeszcze nie raz, najczęściej przez telefon. W 2012 roku zakończył życie. Czytelnictwo W okresie mieleckim, gdy liczyłem sobie 11-12, nastał czas
pochłaniania literatury pięknej, zwłaszcza przygodowej. Biblioteka publiczna
ulokowana w nieodległym budynku ówczesnego Liceum Pedagogicznego wypożyczała
za darmo. Jednym tchem połykałem więc
treść kolejnych książek
Kiplinga, Sienkiewicza, Twaina, Kraszewskiego, Makuszyńskiego, Londona, Gajdara i Bóg
raczy wiedzieć czyje jeszcze. W bibliotece stałem się młodzieżowym
rekordzistą wypożyczeń. Rodzice musieli mnie w tym czytelnictwie powściągać.
Nie lubili zwłaszcza czytania późnym wieczorem i nocą. Wymyśliłem więc udawać,
że śpię; będę
czytał w łóżku przyświecając sobie latarką przykryty szarym kocem. Miałem tapczan
w pierwszym pokoju, przechodnim. Któregoś dnia, późnym wieczorem ojciec bez
żadnego uprzedzenia wyszedł z sypialni rodziców i coś tam przez koc przeświecającego
dostrzegł. Klęska! Musiało się źle
skończyć. Ojciec odebrał książkę.
Zezłościło go stosowanie tak wymyślnego podstępu. Spodziewałem się lania. Ale
to, co nastąpiło potem, zadziwia mnie do dzisiaj. Tato spojrzał na okładkę
zarekwirowanej mi książki, zajrzał na którą ze
stronic, coś pod nosem mruknął. I nagle przestał się złościć... nie dostałem kary. Rano, podczas narady rodzinnej uzgodniono wszakże,
że zwyczaj czytania nocami zarzucę. Tamta książka to był „Zachar
Birkut” Iwana Franko, zbeletryzowana
legenda karpacka. Na jeden rok szkolny (chyba 1950/51) nasza rodzina powiększyła się o nowego domownika, miłego gościa z Dobrej Szlacheckiej. W mieszkaniu na ul. M.Reja pojawiła się Lidia Szurgot, córka cioci Zoni, wdowy po Eugeniuszu Szurgocie, więźniu Neuengamme. Miałem w niej nie tyle kuzynkę, co prawdziwą siostrę. Liczyła wtedy 13 czy 14 lat. Przyjaciel z ul.M.Reja Jasio Frankowski siostrą pochwalić się nie mógł. Lidzia już wtedy miała imponująco piękne włosy. Szkoła organizowała wycieczki. Do nieodległego Baranowa i Sandomierza jechaliśmy w wagonach kolejowych jakich dzisiaj nigdzie już nie zobaczysz. Zamek w Baranowie zwiedzaliśmy absolutnie zaniedbany, z osypującymi się tynkami i rozszabrowany. W 1945 roku żołnierze Armii Czerwonej palili w komnatach ogniska dokładając parkiety do ognia. Zdrowie – towar deficytowy W Mielcu, jeszcze w mieszkaniu
na Wojsławiu, zaczęły się kłopoty zdrowotne mamy. Musiała być odwożona na leczenie w
klinikach krakowskich. Najpierw
odezwała się narciarska kontuzja z okresu przedwojennego. Mama przeszła
operację w celu usztywnienia odcinka kręgosłupa. Na czas jej szpitalnej
nieobecności, latem ojciec zabrał mnie do pewnego przysiółka nad rzeką Breń,
gdzieś między Radomyślem a Otałężą. Zajęliśmy tam obszerny dom pod lasem.
Budynek przypominał dużą
stodołę ze szczytem w postaci części mieszkalnej. W nim prócz
nas nikt w tym czasie nie mieszkał. Pilnowała go łagodna suka Aza, jakaś
bliska krewna
wilczura. Ojciec mierzył okoliczne grunty. Syn chętnie wychodził z nim do pracy
w roli tyczkowego, jednak dość często bawił się koło mieszkania, czyli na
skraju sosnowego lasu. Pozostając przez większość dnia w moim towarzystwie,
Aza dobrze się musiała czuć. Bardzo ją polubiłem. Raz jednak podpadła; podczas
długiego spaceru przyłapana została na lizaniu pamiątki pozostawionej za
krzakiem prawdopodobnie przez jakiegoś rybaka. Niektórym psom podobne rzeczy
się zdarzają. Ja się do siska zraziłem. Być może dlatego do dzisiaj pieski bardzo lubię, ale na
dystans. Nadal jednak, na samą myśl o jakiejś ich krzywdzie serce zawsze
przeszywa zimny sztylet. Chętnie psiaka zabawiam, ale w spoufalaniu się nie
gustuję. A już jak widzę w tiwi panie dające się
lizać pieskom po twarzy, to mi się zbiera na odruch wymiotny. Cóż, one
kochają pieski. Pewnie nikt inny ich już nie całuje.
Całujcie swoje panie do jasnej cholery! Następny pobyt mamy w krakowskich klinikach przypadł na mój szósty, przedostatni rok szkoły podstawowej. Zaplanowano drugą operację. Tym razem w wyjeździe do Krakowa towarzyszył mąż. Abym na ten czas nie został w Mielcu sam, rodzice poprosili wspaniałą starszą panią, nauczycielkę Marię Klehr o nadzór i w tym celu - przeprowadzenie się na ul. M. Reja. Przez parę tygodni miałem opiekunkę, osobę spoza rodziny, ale bardzo troskliwą i niesłychanie taktowną. Tyle troskliwości wobec obcego dziecka tylko w Polsce spotkasz. Wiem, trudno byłoby tę opinię udowodnić. Ale – jak sądzę - u Czechów czyjś dzieciak już chyba takiej czułości nie znajdzie. Miałem porównanie. - Kiedy znowu kolejny pobyt mamy w szpitalu spowodował konieczność powierzenia nadzoru nad chłopakiem, ojciec zabrał mnie ze sobą do kwatery w Czerminie. Zostałem podopiecznym mieszkającej tam Czeszki, żony kierownika mleczarni. Miała ciężka rękę. Gruboskórna kobieta złamała mi przegrodę nosową. Pani Klehr nigdy by nikogo nie uderzyła. Mama nie dawała się chorobie. Stale coś chciała robić, być czynną. W latach, w których naszej rodzinie trochę brakowało pieniędzy, kilkakrotnie podejmowała różne prace chałupnicze. Najczęściej kleiliśmy obrazki świętych. Od mieleckiego producenta dewocjonaliów przynosiła materiały: celofan, tekturki i kolorowe odbitki – wyobrażenie Chrystusa albo NMP. Szykowanie tego było pracą mozolną, mizernie wynagradzaną. Dostawaliśmy kilkanaście groszy od sztuki. Po nas dzieło poddawane było wyginaniu pod parą wodną, stawało się półwypukłe. Później te obrazki ludzie mogli kupować na stoiskach odpustowych. Nie jest wykluczone, że mamie wydawało się wtedy, iż wykonując taką pracę zarobkową pomaga umacniać wiarę? Kościół przeżywał podówczas bardzo ciężkie czasy. Nie wykluczone, może faktycznie była motywacja duchowa? - przecież mamę formowało gimnazjum lwowskich sióstr zakonnych. Plac Zbożowy W piłkę grało się na niezabudowanym wówczas Placu Zbożowym, po jego wschodniej stronie. Kopaliśmy tak zwaną szmaciankę. Później na boisku pojawiły się piłki gumowe. Były klejone z dwóch kawałków grubej, czarnej gumy. Kauczukowy wyrób nie za długo graczy cieszył. Tracił powietrze a w rezultacie, z bryły kulistej rychło sam przekształcał się w bryłę sześcienną. Raz na tydzień, zgodnie ze swoją nazwą, Plac Zbożowy pełnił w Mielcu rolę targowiska. Wtedy królowały na nim furmanki z jarzynami, nabiałem i kurami. Już w latach pięćdziesiątych zaczął się proces okrawania powierzchni placu z myślą o budownictwie. Pierwsza, na zachodnim końcu usadowił na nim komitet powiatowy PZPR. Stanął budynek okazały partii, tej groźnej. Przed nim jakiś pomnik. Czterdzieści lat potem PZPR rozwiązano; dzisiaj w budynku mieści się instytucja kulturalna. Co jakiś czas na placu, prawie naprzeciwko naszego domu, rozkładał swe namioty cyrk albo wesołe miasteczko. Z okien mieszkania na pierwszym piętrze mogliśmy sobie patrzeć na ten cały przemysł rozrywkowy. W wędrownej ofercie był jeden absolutny hit. - Co drugi rok przyjeżdżał do Mielca pewien gość z ekipą montującą wielką drewnianą beczkę. W jej wnętrzu uprawiał jazdy motocyklowe. Raz ustawił ją w samym środku miasta przy ul.Kościuszki/Jędrusiów. Następnymi laty występował na Placu Zbożowym. Miał „Indiana”, to motocykl nie mniej legendarny jak Harley-Davidson. Widzowie z biletami mogli wejść po schodkach na galeryjkę i patrzeć na ewolucje. Ci, bez biletów stali dokoła beczki. Im, za darmo, dane było odbierać efekty dźwiękowe i obserwować wywołane przez jeżdżący motocykl klawiszowanie desek.
Wesołe miasteczko na Placu Zbożowym oferowało wszystko co potrzeba: strzelnice, gabinet luster, siłownię. Konkurencją w sam raz dla mnie okazała się gra zręcznościowa. Było to proste wahadełko do strącania figurki zwanej przez właściciela „wacuś”. Kula na sznurku, po wychyleniu przed wacusiem miała przelecieć obok i wracając strącić. Za każde udane strącenie można było otrzymać latarkę bateryjną. Oplata - dwa aluminiowe złote. Wielu się ta sztuka nie udawała więc tracili pieniądze. Szef robił niezły interes. Popsułem mu nieco humor. Kupiłem dwa podejścia i bez żadnego trudu wygrałem dwie latarki. Zobaczył to ktoś z przyglądających się dorosłych. – Na boku zaproponował, że da mi forsę na kolejne podejście do gry, a ja mu przyniosę nagrodę. Ustaliliśmy, że gdybym chybił, nie będzie miał pretensji. Prawdopodobnie posłuchał nas właściciel „wacusia”. Moje ponowne pojawienie się koło stoiska jakoś nie przypadło mu do gustu. Nie mógł nie dopuścić do gry, ale znalazł sposób na uchronienie się od niechybnej utraty kolejnej latarki. Postawił warunek. Kazał inaczej zgiąć dłoń w nadgarstku. Narzucił przyjęcie nienaturalnej pozycji. Oczywiście, po takiej modyfikacji chwytu, wahadełko już mnie dalej nie słuchało, wacusia ominęło. Z ul.Reja chodziło się nad Wisłokę wędkować. Na haczyk pchały mi się najczęściej okonie, sztuki o długości 10 – 15 centymetrowej. Oczywiście, po złowieniu szybko trafiały z powrotem do wody. Raz złapałem półkilogramowego sandacza. Dał się upolować niedaleko przeprawy, w pobliżu skarpy kościoła parafialnego. Wędkowałem wtedy u boku Tadeusza Dziedziniewicza. mieszkał na ul.Mikołaja Reja 1, obok nas, na pierwszym piętrze kamienicy, w części narożnikowej. Miał na koncie rekord wędkarstwa. - Kiedyś pojechał nad ujście Brenia do Wisły i wrócił z 14 kilogramowym karpiem. Z zawodu technik dentystyczny, był typem hazardzisty. Pewnego dnia ten miły sąsiad pechowo założył się ze mną, że nie dam rady zjeść jajecznicy z 24 jaj. Stawką było pokrycie kosztu surowca. Zakład przegrał. Z Mielca robiliśmy kilka dłuższych wypraw do rodziny w Bytomiu i w Wołowie. Jeździło się tam pociągami osobowymi klasy drugiej. Czasem, w końcu lat czterdziestych ub.w. kolejarze dopuszczali oryginalne rozwiązania transportowe. - Razu pewnego szkoła podstawowa zorganizowała letnią kolonię w Piwnicznej. Trasę Mielec – Dębica pokonaliśmy zwykłym pociągiem kursowym. Ale po przesiadce w Dębicy, dzieci do celu pojechały już pociągiem specjalnym; zamiast w wagonach osobowych, w krytych i nie zamkniętych towarowych. Jakoś dojechaliśmy. Komsomolec radykalniejszy niż Harry
Potter Wrzesień roku 1952, poszedłem uczyć się w Liceum Ogólnokształcący przy ul.T.Kościuszki. Na jednej z pierwszych lekcji, zamiast nauczyciela pojawił się jakiś młody, cera blada, włosy przylizane, średni wzrost, szare podniszczone ubranie. Był to uczeń którejś ze starszych klas, mówiono o nim: Pyź. Był chyba szefem szkolnej organizacji Związku Młodzieży Polskiej. Szybko wyszło na jaw, że spotkanie z nim mogło zaszokować każdego zielonego szczeniaka. Nie wyobrażałem sobie wtedy, jak już bolszewizm i że w jego osobie dane mi będzie poznać młodzieżową odmianę utrwalacza komunistycznej władzy. Za sprawa tego człowieka szybko dane nam było poznać stężoną słodycz agitki w sowieckim stylu. Do Pyzia najlepiej pasowałoby określenie: polska wersja „komsomolca”. To bardzo typowe; do Polski w rekordowym tempie przeszczepiano moskiewskie wzory. W ZSRR komsomolec był kształtowany w ogniwach partii prowadzącej kursy ostrego rozprawiania się z rodakami uznanymi za „przeżytki ustroju burżuazyjnego”. U nas wschodnie, chore ambicje ustrojowe usiłowano realizować wzorując się na sowietach. Pyziów wynajdowano także w rodzinach o słabszym morale obywatelskim. Kilkunastolatkowie przechodzili bardzo krótki kurs wpajania nowo wykreowanych ideałów radzieckiej permanentnej wojny z wrogiem burżuazyjnym. Miała się ona toczyć z zastosowaniem takich na przykład metod jak donoszenie na własnych rodziców, wspomaganie budowy kołchozów i walka z kułactwem. Wschodni ideał młodocianego pioniera i komsomolca stał się nad Wisłą inspiracją założycieli Związku Młodzieży Polskiej. Podobno sam dyrektor liceum mógł się wtedy bać przewodniczącego szkolnej organizacji ZMP. No i ten cały Pyź wchodzi nagle do naszej klasy „ósmej”, wzrokiem toczy spode łba, potem bez zbędnych wstępów informuje, że oto za chwilę zostaniemy członkami Związku Młodzieży Polskiej. Zadawania pytań przewidziano. Na pulpicie przed każdym z nas szybko rozkłada niewielkie formularze. Kazał podpisać. Były to deklaracje „wstąpienia w szeregi” ZMP. Masz wtedy 15 lat, ale rodziców nieletniego nie pyta się o zgodę. Wystarczył podpis pierwszorocznego licealisty. Jak później ujawniono, w mojej klasie podpisali wszyscy prócz jednego ucznia. – Odmówił Andrzej Rzegocki. Ja podpisałem i dzisiaj wspominając, sobie tę słabość wyrzucam. O zdarzeniu już dawno bym nie pamiętał, gdyby nie ten Rzegocki. Chciałbym móc napisać że odmówiłem. Ogólnie rzecz biorąc, byłem chłopcem mającym dość odwagi, dość śmiałym. Więc nie z tchórzostwa podpisałem, które - swoją drogą – nawet gdyby tu wystąpiło, łatwo dałoby się usprawiedliwiać często uprawianymi nie tylko w Mielcu reżimowymi praktykami obliczonymi na stałym utrzymywaniu ludzi w poczuciu strachu. Niesmak pozostał na bo zabrakło odporności na sytuacje zaskoczenia. W istocie, podpisałem ponieważ zabrakło mi wiedzy i stosownej refleksji. Andrzej ją miał. Okolicznością, którą w tym miejscu trzeba jeszcze raz podkreślić, był brak zrozumienia przez uczniów wszystkich rezultatów tego czynu. Po prostu byliśmy smarkaczami bardzo marnie przygotowanymi do natychmiastowego odrzucania bałamutnych tez, takich jak te, które z jakiegoś komitetu partyjnego do mojej klasy przywlókł ten nieszczęsny agitator ZMP. Jak baranki bierni nawet nie wiedzieliśmy nawet tego, że bierność ułatwia trzymanie społeczeństwa za gardło. Gdzieś tam w Warszawie statystyki liczebności ZMP rosły. Przychodzi Pyź i za godzinę partia otrzymuje wykaz kilkudziesięciu nowych „nabytków”. Powołując się na masowe wstępowanie uczniów Związek mógł podejmować akcje, jakie partia chciała. I jeszcze, na domiar złego, góra nie czuła za nic odpowiedzialności. Proszę zauważyć. – W celu sparaliżowania zdroworozsądkowych zachowań młodzieży jeszcze otumanionej pierwszym dniem licealnym wystarczyło wysłać jednego bladego aktywisty. Działał perfidnie ale – z grubsza rzecz biorąc - skutecznie. Jak dziki Harry Potter. Szczęśliwie, za lat kilka Polacy na tych i podobnych metodach dobrze się już poznają i pyziowa agitka przegrywa. Stonka jako sabotażysta W okresie „dyktatury proletariatu” organizacje partyjne prześcigały
się w tworzeniu pretekstów do wciągania obywateli w różne ważne dla
działaczy, ale dla zwykłego ludu śmieszne akcje. Niektóre pomysły wręcz
kuriozalne. W 1950 głoszono zagrożenie stonką ziemniaczaną. Miała być wrogiem
specjalnie zatrudnionym. W repertuarze propagandy nawet coca colę zepchnęła
do drugiego szeregu agresorów. Organizowane więc było grupowe zwalczanie szkodników
ziemniaczanych. Ktoś w Warszawie błysnął intelektem. Przez radio powtarzano
wiadomości, że wrodzy amerykańscy imperialiści, podżegacze wojenni, z
samolotów zrzucili na Polskę chrząszcze stonki ziemniaczanej. Tytuły gazet krzyczały: - Kapitalista
amerykański wypuścił stonkę, żeby nas doprowadzić do głodu! W odpowiedzi na ten „imperialistyczny sabotaż skierowany przeciwko
miłującemu pokój państwu socjalistycznych” partia ustaliła, że polska
młodzież zrezygnuje z kilku lekcji szkolnych, pójdzie na pola i szkodniki pozbiera
a następnie uśmierci. Kosmiczna
bzdura! Ani tego robactwa nikt specjalnie na nas nie zrzucił, ani też
wszystkich chrząszczy nikt nie mógł skutecznie wyzbierać. Na rozkaz jakichś
organów partyjnych, zamiast uczestniczyć w lekcjach, przez kilka godzin
całymi klasami szwendaliśmy się więc po polach, żeby
łapać stonkę. Dalej, szkoda pisać... Nieudolnie zwalczany wędrowiec, zwany
Chrząszcz Kolorado nic sobie z nas nie robił zadomowiwszy się się nad Wisłą na stałe. Zawładnął nowymi obszarami kontynentu bo natura tego chciała. Inny pomysł aktywistów politycznych ZMP,
może nie aż tak śmieszny jak zwalczanie stonki przez młodzież szkolną,
polegał na zatrudnieniu uczniów do prowadzenia kiermaszowej sprzedaży książek.
Jest maj, władza wprowadza zwyczaj „Dni Książki i Prasy”. To mi nawet przypasowało. Powinno się władzę
pochwalić za to, że kierowała do czytelnika głównie dzieła polskie. Sam
pomysł upowszechniania książki - niezły. Jego realizacja, jak zwykle byle jaka. - Dostałem stoisko na chodniku, niedaleko sklepu pana Dębickiego. Stolik, a na nim sterty książek. Wśród nich
bardzo wartościowe dzieła literatury klasycznej np. „Pan Tadeusz” Adama
Mickiewicza. Wydrukowano je najtaniej jak się da, na gazetowym papierze, z
charakterystycznym zaniechaniem gilotynowego obcinania krawędzi. Utarg jakiś
tam był, ale raczej
skromny. Uczniowskim handlem dystrybutor kasy raczej nie wzbogacił. Dni Książki i Prasy,
na szczęście już w innej konwencji, bardziej profesjonalnej księgarsko, stały
się później wieloletnią tradycją. Totalitarny reżim, zapewne wbrew rachubom
swoich internacjonalistycznych ideologów, niechcący oddawał przysługę
narodowi. Arcydzieła polskiego wieszcza trafiały pod strzechy. ZMP miało dość krótki żywot. Trzy czy cztery lata później, w 1956 roku zostało rozwiązane. Ale Pyź jeszcze przez kilka miesięcy zdążył zaleźć nam za skórę. Po komsomolsku wychowywał całe szkolne otoczenie. Podczas porannych apeli kazał słuchać na baczność partyjnych pouczeń, pełnić jakieś idiotyczne dyżury. Pewnego wrześniowego dnia przyniósł do klasy i rozdał czerwone legitymacje człokowskie ZMP. Ponurym głosem mówił coś o ich wielkim znaczeniu. Zapowiedział poważne przykrości na wypadek utraty lub zniszczenia. Po otrzymaniu legitymacji poszedłem na popołudniowe sprawdzenie stanu wody w Wisłoce. Pech; zdejmuję bluzę, legitymacja wyślizgnęła się z kieszeni i już płynie z nurtem rzeki. Los tak chciał. Oczywiście, nie rozgłaszałem tego. Jedna z łaskawie zaakceptowanych w mieleckim komitecie partyjnym, inicjatyw naszego ZMP zmierzała do zerwania tradycją niedzielnych spotkań obok szkoły gimnazjalistów wybierających się na mszę w pobliskim kościele parafialnym. Czy to się powiodło? – nie miałem okazji sprawdzić. Liga Przyjaciół Żołnierza W wolnym czasie młodzież mielecka raczej nie pętała się po ulicach, zwłaszcza wieczorami. Rodzice trzymali dzieci w ryzach. Chętnie korzystało się z ofert świetlicowych. W 1951 i 1952 roku część chłopaków schodziła się w salce przy mieleckim rynku, w pracowni modelarskiej Ligi Przyjaciół Żołnierza. Jak wszystkie organizacje w państwie dyktatury proletariatu, LPŻ oczywiście też spełniała określoną funkcję w systemie a zwłaszcza w maniackim „umacnianiu obronności wobec zakusów amerykańskich podżegaczy wojennych”. Jednak to zadanie Ligi wisiało gdzieś poza, albo raczej - ponad nią. W pracowni LPŻ, wszyscy chłopcy obdarzeni żyłką majsterkowicza zetknęli się z pasjonującą zabawę modelarską. A później - mogli liczyć na realizację największych marzeń na przykład o przyjęciu na kurs pilotażu szybowcowego? Podzieleni na grupy przychodziliśmy w dniach określonych odpowiednim rozkładem zajęć. Tam w niskim narożnym domu, gdzie się zaczyna ulica Tadeusza Kościuszki, po raz pierwszy zobaczyłem klej kazeinowy i piłkę laubzegę. Według wzorów drukowanych we wkładkach do „Skrzydlatej Polski” piłowałem cieniutkie listwy drewniane na żeberka skrzydeł, lepiłem szkielet, potem pokrywałem wszystko modelarską bibułką. Materiały dostarczał organizator. Bardzo to majsterkowanie lubiłem. Po jakimś czasie w pracowni faktycznie zaczęło się mówić o naborze na kursy pilotów. Jak każdy, chciałem zostać pilotem myśliwca. Los doświadczył mnie jednak pierwszymi objawami krótkowzroczności. Właśnie tam, w Mielcu okazało się, że muszę zakładać okulary. Wtedy okularnik na z konkurencji odpadał. Pomyślałem zatem, czy zamiast pilotowania myśliwca nie udałoby mi się wsiąść do kabiny szybowca. Moją prośbę w tej sprawie też odrzucili. Więc w odruchu skrajnej determinacji zadałem któremuś z instruktorów pytanie: czy w takim razie okularnik nie mógłby chociaż zostać spadochroniarzem? Odpowiedź: też nie! Z planu zostania asem lotnictwa nici. Żartem mówiąc, „samolotem” byłem krótko, jeśli liczyć epizod z przerwanego księdzu kazania. Ale przecież uczniowie miewają różne pomysły, nawet dość zaskakujące. Wiek jedenastu – dwunastu lat to czas intensywnego, upartego poszukiwania swojego trwałego miejsca na ziemi. Niekiedy i mnie zdarzało się zgłaszać pomysły pożałowania godne. Jak wtedy, gdy chudy, patykowaty nastolatek zaczął rozważać wstąpienie na drogę kariery bokserskiej. Wszystko za sprawą idola, ujrzanego na ringu, w jednej z hal WSK, Tadeusza Branickiego fenomenalnie zbudowanego i walecznego boksera wagi ciężkiej. Któż nie chciałby być taki jak on! Zamiar utrzymywałem w tajemnicy przed rodzicami. Już przekroczyłem tory kolejowe, wchodzę na Osiedle WSK do siedziby klubu „Stal” w celu zapisania do odpowiedniej sekcji. Już planuję zgłoszenie do ambulatorium chirurgicznego na zabieg wycięcia chrząstki nosowej, która bokserom przeszkadza. Jednak zapał realizacyjny planu wygasa stopniowo po drodze, pomiędzy blokami Osiedla. W pobliżu pomieszczeń treningowych prawie zupełnie opadł. Sale klubowe mieściły się w piwnicy bloku mieszkalnego. Ostatecznie, nawet do nich nie zawitałem. Utknąłem przed bramą wpatrzony w przybitą do ściany białą tabliczką „Stali-Mielec”, a od spodem kartka: dzisiejsze zajęcia odwołane. Tam kandydat na boksera postanowił ponownie przemyśleć całą sprawę, a kwestię zabiegu chirurgicznego w szczególności. Czy koniecznie muszę? Dzisiaj można powiedzieć: przez brak zaufania do chirurgii nosa, z całego zamiaru została mi tylko waga ciężka. Teatrzyk Dudzińskiego Mieleckie I Liceum Ogólnokształcące im.Stanisława Konarskiego gościło Jana Forowicza od września 1952 do października 1953, czyli wyjazdu do Rzeszowa. Z grona pedagogicznego pamiętam tylko prof. Józefa Dudzińskiego. Z początkiem 2008 roku napisałem do dyrekcji szkoły pytając czy dobrze podaję imię i nazwisko profesora. Pani Grażyna Tomas odpowiedziała mi, że w I LO w Mielcu pan Józef Dudziński ur. 14.07.1915 r. pracował w latach 1949 - 54. - A więc poznałem go, gdy liczył 47 lat. Te informacje uzupełnił Adaś Bień; profesor przeniósł się z Mielca do pracy w Krakowie. Prof.Dudziński dał się poznać jako znakomity wykładowca chemii. Szczupły, skupiony, po gabinecie paradował w ochronnym fartuchu. Demonstrując przebiegi reakcji umiał sprawnie wykonać - na przykład - proch strzelniczy z mieszaniny saletry potasowej i sadzy. Adam Bień napisał w liście, że ojciec naszego profesora miał przed wojną jakąś fabryczkę produktów chemicznych. Zapewne dlatego nauczyciel doskonale rozumiał istotę i barwnie wykładał swój przedmiot. To pobudzało zainteresowania uczniów zajęciami laboratoryjnymi, a moje - nawet bardzo. Po jego wyjeździe z Mielca do Krakowa, informuje A.Bień, prowadzenie zajęć przejęła od męża p.Dudzińska. Skończyły się eksperymenty chemiczne. Nowa nauczycielka chemii zaczęła wymagać wiedzy pamięciowej. Józef Dudziński okazał się też wychowawcą skupionym na dobru młodzieży. Znalazł sposób dobry nawet w warunkach ustrojowych „dyktatury proletariatu” czy, jak wolą inni „utrwalania władzy ludowej”. Założył kółko teatralne. Sięgnął po repertuar klasyczny, czym wykręcił się od angażowania w sztukę socrealistyczną. Zespół przygotował spektakl „Damy i Huzary” Aleksandra hr. Fredry. A więc, gdy byłem w pierwszej klasie liceum, czyli jesienią roku szkolnego 1952/53, z inicjatywy profesora powstała odpowiednia trupa teatralna. Mnie przypadła rola kapelana. Była o tyle dobrze do moich możliwości dobrana, że w „Damach i Huzarach” aktor grający kapelana kwestiami sobie pamięci nie przemęcza. Wkłada odpowiedni strój i udając duchownego plącze się wśród ważniejszych postaci scenicznych. Najczęściej powtarza: „nie uchodzi”, „nie wiem” albo „co się dzieje, co się dzieje!”. Ale mniejsza o tekst. Chyba każdy uczniak potwierdzi, że wielką frajdę sprawiłaby mu szansa paradowania po scenie w sutannie. Profesor powierzył tę rolę ku wielkiemu zadowoleniu memu. W ogóle podobała mi się cała ta przygoda z teatrem. Każdy z uczniów ambitnie zadanie potraktował chociaż aktorem scenicznym w przyszłości zostać nie zamierzał. Przypomnę, moje marzenia o przyszłości krążyły gdzieś pomiędzy lotnictwem albo amatorskim uprawianiem sportu bokserskiego.
Próby nie trwały długo. Premierę „Dam i Huzarów” mieliśmy w swoim liceum. Drugi raz we własnej budzie nie powtarzaliśmy, chyba z braku zainteresowania ogółu uczniów, co łatwo zrozumieć, bo jaki frajer chciałby ponownie podziwiać tych samych kolesi, nawet za darmo i nawet gdyby faktycznie prezentowali wysoki kunszt gry scenicznej. Wiosną, amatorska trupa artystyczna dała za to kilkanaście przedstawień wyjazdowych w okolicach Mielca. Czasem odpłatnie, czasem honorowo. Wyjeżdżaliśmy m.in. do Tuszowa Narodowego (znanego jako miejsce urodzenia gen. Sikorskiego[3]/, a także jako miejsce zamieszkania dwóch kolegów z liceum Kazimierza Kłody i Marka Podolskiego). Tam i z powrotem podróżowało się koleją. Na jeden z występów, który też pamiętam wybraliśmy się w czerwcu do Rzędzianowic. Trupa teatralna z Mielca dowieziona została na miejsce wozami drabinastymi. Po występie w sali widowiskowej domu gminnego zebraliśmy wiele oklasków. Trzeba wracać – i tu przykrość, koniec satysfakcji. Okazało się, że z Rzędzianowic nie mieliśmy czym odjechać. Podejrzewam, że sami sobie zgotowaliśmy ten los wkładając zbyt wiele serca w grę sceniczną. Może aż tak dobrze graliśmy, że widzowie zapomnieli o Bożym świecie. Rolnicy odurzeni przeżyciami i tak bliskim kontaktem ze sztuką sceniczną, wcześnie poszli spać. Oddalili się gdzieś kompletnie nie pamiętając o podwodzie dla artystów. W sprawie transportu reżyser
nic już nie mógł zrobić. Pozbieraliśmy więc nasze
stroje i pomaszerowali z powrotem do Mielca szosą. To tylko 6 kilometrów.
Było ciepło, gwiazdy na niebie, dzięki księżycowi mieliśmy dobre światło.
Rechotanie zakochanych żab przypominało o potrzebie zachowania szybkiego
tempa marszu, bo a nuż zza żab wyłoni się z chaszczy i wyszczerzy na nas zęby
jakiś wilk? Marsz w jasną noc, coś wspaniałego. W mieście rozeszliśmy się w
różne strony. Profesor odprowadził dziewczęta do ich domów. Chłopcy sami
trafili do rodzin.
Po zakończeniu cyklu występów urzędniczka LO podliczyła
zebrane pieniążki. Dyrekcja i reżyser
doszli do wniosku, że z honorariów plus dofinansowanie, było za co urządzić
niezłą wycieczkę utrudzonym artystom.
I tak trupa teatralna wyjechała koleją na kilkunastodniową trasę,
najpierw koleją z Mielca do stolicy. W drodze z dworca Warszawa Główna do dworca
Warszawa-Wschodnia przystanęliśmy na wielkim placu budowy przy drewnianym
ogrodzeniu. Mogłem poobserwować układanie zbrojenia pod fundamenty Pałacu
Kultury i Nauki oddanego do użytku dwa lata później, w 1955 roku. Z Warszawy zawieziono nas pociągiem do Ostrudy. Tu
wsiedliśmy na stateczek i kanałami dotarli do Elbląga. Na pokładzie była
Stanczykiewiczówna, jedna z dwóch siostr dawnych sąsiadek na Wojsławiu.
Dlaczego zapamiętałem jej obecność w gronie aktorskim? – Bo ważałem ją za
dość ładną, ale na tym stwierdzeniu koniec. Nic ponad to; koleżanka i tyle.
Jeszcze nie nadszedł mój czas zainteresowania dziewuchami. Trupa artystyczna
zwiedziła zamek w Malborku. Na kilka dni zatrzymaliśmy się w Gdańsku –
Wrzeszczu. Było plażowanie i rejs stateczkiem na półwysep Hel. Potem powrót
do Mielca, początek nauki w dziewiątej klasie. Za kilka miesięcy szykowało
się trwałe pożegnanie tego miłego miasta. Ponownie z wycieczką na Wybrzeże
przyjechałem już jako licealista rzeszowski.
Tato otrzymał służbowe przeniesienie do Rzeszowa. Przyjął tam dyrektorskie stanowisko. Z liceum
mieleckiego do
rzeszowskiego wiódł mnie ten sam
patron ks.Stanisław Konarski. Numery obu liceów też
były te same; jedynki rzymskie. Kol.Adamowi Bieniowi składam specjalne podziękowania za
zgłoszone korekty tekstu. Jan Forowicz Warszawa,
sierpień 2008 |
[1] / delegowanie nosi datę 1 marca 1946 roku, przeprowadzka rodziny z Sanoka do Mielca odbyła się rok później.
[2] / tekst wspomnienia:
W sierpniu
1944 r. Niemcy wycofali się z Mielca, gdzie Ryszard Rink działał w ruchu oporu. Po wkroczeniu Armii Czerwonej postanowił nie
składać broni. Widząc ogrom kłamstwa, cierpienia i zbrodni doszedł wraz z
innymi do wniosku, że nie jest to ta wolność i niepodległość, dla których
działał dotychczas. Pozostał w zbrojnej, harcerskiej organizacji
niepodległościowej stworzonej w całości spośród młodzieży szaroszeregowej
Drużyny im. Jeremiego Wiśniowieckiego z Mielca. Był tej drużyny szczególnie
czynnym harcerzem. Bardzo odważny, cechowała go zawsze zimna krew i spokój,
czynniki jakże ważne w akcjach bojowych. Pozostał czynnym żołnierzem
organizacji działającej w ostatnim okresie pod kryptonimem "Wolność i
Sprawiedliwość". Udawało się to aż do listopada 1951 r,
kiedy to drużyna została rozbita przez Urząd Bezpieczeństwa. Dzięki
umiejętnościom adwokata i mądrym zeznaniom udało się w Jego przypadku
wykorzystać amnestię, co pozwoliło mu wyjść z więzienia po prawie rocznym
pobycie a potem kontynuować przerwane studia. Bo tak on, jak i my, jego
przyjaciele, jeszcze przed aresztowaniem nie porzuciliśmy studiów, wierząc, że
przyjdzie czas i nasza wiedza będzie przynosić pożytek krajowi. Osiadł we
Wrocławiu.
Odszedł nasz Przyjaciel na Wieczną
Wartę i czeka na nas tam gdzieś wysoko razem z kilkoma przyjaciółmi, którzy
odeszli już wcześniej takimi jak: Roman Stachniewicz, Sławomir
Fila, Zbigniew Łosicki, Tadeusz Kwaśniewski, Tadeusz Kamiński. Do zobaczenia
Przyjaciele!
[3] / Postać gen. Sikorskiego nie była reżimowi bliska, ale przecież nie dało się jej całkowicie zamazać w świadomości mieszkańców regionu. Tak się składa, że z opisami postaci gen.Sikorskiego trzeba będzie się jeszcze raz spotkać w moich wspomnieniach licealnych i w szkicu o ks.infułacie W.Balu, katechecie rzeszowskim.